III Spotkanie po latach
Był kompletnie zszokowany słowami Hanji, szumiały mu w głowie niczym sztorm zrodzony na względnie spokojnych wodach. Pobladł znacznie, jednak musiał zachować stosowną postawę. Przybrał dumny uśmiech i wstał, układając dłoń na ramieniu wysokiej dziewczyny.
- Panno Zoe, jestem wdzięczny za fatygę i poszukiwania zbrodniarzy. Ty i cały oddział zostaniecie wynagrodzeni, daję słowo. - Odparł, zaciskając palce na jej ciele, po czym ujął dłoń brunetki i ucałował ją z szacunkiem, jaki zawsze okazywał kobietom.
- Nie radziłbym, Kirstein. Cholera wie gdzie czterooka trzymała te łapy. Jeszcze splamisz usta jakimś świństwem, to i Bodt też na tym ucierpi. - Ackerman odezwał się typowym dla siebie chłodnym tonem i prychnął, podłapując wzrok okularnicy.
- Chyba potrzeba ci więcej alkoholu lub czegoś innego, by choć odrobinę uciszyć swój cynizm, co? - Blondyn cofnął się, odchodząc od dowódczyni i znów zasiadł na swoje miejsce, zaciskając dłonie na podłokietnikach. Posłał mężczyźnie odważne spojrzenie, jednak ten tylko machnął dłonią, prychając jakby z obrzydzeniem.
- Za alkoholem nie przepadam, a i nie potrzebuję nikogo. Ale dziękuję za troskę. - Odgryzł się i postanowił urwać dyskusję właśnie w tym momencie. Nie miał najmniejszej ochoty użerać się z tym dzieciakiem przy ludziach. Miał też cichą nadzieję, że Marco choć minimalnie go ukróci. Nie lubił jego jadowitego i bezczelnego języka, zarozumiałości, wyniosłości czy też dziecinnego podejścia do wielu spraw, w tym tych państwowych.
Według Levia był nazbyt narwany, jednak istniała jedna osoba, która potrafiła go ugłaskać i postawić do pionu, sprawiając, iż w końcu przestawał miotać się jak szczenię i potulnie wysłuchiwał rad. Teraz Bodt miał dostać jeszcze lepsze pole do popisu, a to niezwykle intrygowało szatyna. Jak ten dzieciak sobie z nim poradzi?
-------------
Spał niespokojnie, jego oddech był płytki i urywany, pełen skrywanych emocji. Brwi co raz się marszczyły, a usta wykrzywiały w grymasie bólu i zatroskania, aż nie poderwał się na materacu, krzycząc. Rozejrzał się po pomieszczeniu skąpanym w ciemności i otarł kropelki potu z czoła, klnąc pod nosem na koszmary, które męczyły go tej nocy. Westchnął ciężko, jednak zaraz wstrzymał oddech, słysząc jak drzwi jego pokoju otwierają się z cichym skrzypnięciem. Zastanawiał się czy ktoś nie zechciał go zaatakować we śnie, jednak nocnym nieproszonym gościem okazał się być jedynie Bodt, który nieśmiało łypnął na blondyna skulonego na materacu.
- Wszystko dobrze? Słyszałem jak...
- Nic mi nie jest. - Kirstein odparł nieco zmieszany, przecierając twarz dłońmi. Lecz gdy piegus zechciał się wycofać, zaprotestował nagle, jakby sam nie dowierzał w to, czego pragnął na ów moment. Bliskości.
- Zostań, nie chcę być sam. - Mruknął i poklepał dłonią materac, który zaraz ugiął się pod ciężarem drugiego ciała.
- To nie problem, że tu zostaję, gdy powinienem być w swojej sypialni? - Zapytał po chwili, wlepiając wzrok w czubki kapci, które i tak ledwo widział w panującej ciemności.
- Marco, jesteśmy zaręczeni. To normalne, że u mnie zostajesz. - Wzruszył ramionami bez cienia zażenowania, gdy brunet zaś zareagował intensywnym rumieńcem, rozumiejąc jego słowa. Pozory. Musieli stwarzać pozory dobrej pary, a to się tego tyczyło; choć Marco o większych bliskościach z Jeanem mógł jedynie pomarzyć.
- Jean...? Czy cały ten ślub jest jedynie dla potrzeb politycznych? - Zapytał, chcąc się uchronić przed niewygodnym tematem. Blondyn zmarszczył brwi i spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem, by zaraz westchnąć ciężko.
- Ufam ci. Wiem, że nigdy mnie nie zdradzisz i pomożesz mi w tej trudnej sytuacji.
- To wciąż kwestia polityki, Jean. - Mruknął, jednak zaraz pożałował tego, widząc karcący wzrok chłopaka. Spojrzał na niego uważnie, z pełną powagą i przysunął się nieznacznie.
- Pamiętasz jak miałem trzynaście lat, a ty czternaście? Spałeś wtedy w pokoju obok...
Trzech wysokich i zakapturzonych mężczyzn przemierzało korytarze zamku, stawiając kolejne to nerwowe kroki. Musieli się pospieszyć i wykonać misję, w innym razie zginą.
Drzwi otworzyły się z impetem, choć z początku chcieli zachować cieszę. Teraz jedynie pragnęli prędko to zakończyć i uciec.
Rozbudzony chłopak zerwał się z łóżka, łapiąc za rękojeść sztyletu ukrytego pod poduszką i wycelował nim prosto w napastnika, raniąc jego ramię. Gorąca krew skapywała na pościel i podłogę, a syk bólu rozległ się po pokoju.
- Bezczelny gówniarz! - Warknął gniewnie i chwycił chłopaka za ramię, przyszpilając go do ściany. - Gorzko tego pożałujesz.
Sztylet upadł na panele z głuchym trzaskiem, a pozostali dwaj przyglądali się towarzyszowi, który zaczął dusić chłopca. Nie wiedzieli, iż temu wszystkiemu przygląda się jeszcze jedna osoba.
- Marco! - Rozpaczliwy wrzask dotarł do ich uszu, a razem z nim myśl, iż złapali złego chłopaka. Rzucił piegusem o ziemię i zaczął kroczyć w kierunku blondyna, który przypatrywał się mężczyźnie z zaciętą miną. Gdy był już blisko, chłopak kopnął go z całej siły w kostkę i wbił niewielki sztylet w jego szyję, rozcinając ciało szybciej, niż ktokolwiek mógłby zareagować w zaistniałym szoku. Dwaj inni współpracownicy, widząc opadającego dowódcę akcji, popatrzyli po sobie z niepewnością i przewracając księcia, uciekli z miejsca zdarzenia. To mogło oznaczać dla nich wolność lub pewną śmierć. Jednak Jean nie wnikał w to, nie to było dla niego ważne, a kruche ciało, które spoczywało na podłodze. Przysunął się do przyjaciela, mocno go do siebie przytulając i obserwując oznaki życia.
Zaraz potem do pokoju wpadł zziajany niski szatyn, lustrując pomieszczenie wzrokiem kobaltowych oczu, w których odbijał się blask świecy, którą trzymał w dłoni. Nie przejmował się nawet skapującym woskiem, który zaczął gromadzić się na skórze jego dłoni. Bardziej szokowała go ów scena; martwe ciało z wbitym sztyletem oraz dwójka dzieci, spoczywająca na podłodze, oboje we krwi i to nie własnej.
- Prawie go zabili. - Kirstein wychrypiał niespokojnie, jakby zapominając o fakcie, iż to jego życie wisiało na włosku. Kolejny zamach.
- Nie bałem się splamić dłoni krwią, by cię uratować. Jednak nie chodzi mi o przypisywanie sobie zasług i bohaterskich czynów - Jean posłał mu łagodne spojrzenie mądrych piwnych oczu. - Przeze mnie wiele razy byłeś narażany na niebezpieczeństwa. Chcę ci to wynagrodzić, Bodt i jako... Jako twój mąż, w końcu będę należycie cię chronił, by tamta sytuacja już nigdy się nie powtórzyła.
Brunet patrzył na niego w szoku, a oczy zaszkliły się mimowolnie przez ów wspomnienie i słowa chłopaka. W tamtej chwili ani przez moment nie myślał o swoim marnym życiu, o tym czy wydawał ostatnie tchnienie, opuszczając zimny świat. Myślał jedynie o jego bezpieczeństwie, by nikt nie raczył się tknąć jego księcia. Chciał go ochronić przed całym złem za wszelką cenę, a to właśnie on został uratowany, ocalony przed okrutnymi szponami śmierci.
Więc jednak był dla niego ważny...
Chłopak rzucił się na księcia, oplatając jego szyję ramionami i starał się zdusić narastające w nim emocje. Gorące łzy spłynęły po jego policzkach, skapując na koszulę i kark młodszego.
- Nigdy więcej tego nie rób, dobrze? Zabraniam ci, Jean. - Wyszeptał, a do jego uszu dotarł cichy chichot. Zaraz ciepła dłoń spoczęła na ciemnych włosach, głaszcząc je delikatnie, jakby były najcenniejszym, z czym spotkały się jego opuszki.
- Obaj doskonale wiemy o tym, że zawsze będę cię chronił. Jesteś zbyt cenny. - Wyszeptał i cofnął się nieco, by delikatnie przyciągnąć chłopaka do siebie. Obaj opadli na materac, przyglądając się sobie w niezmąconej ciszy. W końcu obaj zasnęli, wsłuchując się w swoje spokojne oddechy, nieświadomie wtulając się w siebie, jakby mieli zostać rozdzieleni.
---------
Cisza; przyjemna i trwająca już wieczność lub jedynie kilkanaście minut, gdy siedzieli naprzeciw siebie. Nie rozmawiali, jednak nie było to winą zawstydzenia poprzednią sytuacją czy brakiem rozmów. Obaj nie widzieli sensu w przerywaniu jej, jednak kiedyś musiało się to stać.
- Przestań się tak wiercić, bo nie daję rady ich zliczyć. - Blondyn mruknął niezadowolony, machając pędzlem z oburzeniem, lekko chlapiąc przy tym farbą.
- Co ty chcesz liczyć? - Marco odezwał się w końcu zdziwiony i poruszył się na krzesełku, za co znów został zganiony.
- Piegi, durniu. Piegi. - Mruknął i przesunął dłonią po twarzy, w akcie irytacji. Zaraz jednak zaklął pod nosem i westchnął ciężko, orientując się, iż błękitna i chłodna farba spoczęła właśnie na jego policzku. - Wrzucę cię do farby, jeśli będziesz tak się wiercił. - Mruknął i po raz kolejny mu pogroził, po czym zaczął malować niewielkie czekoladowe kropki na płótnie, ozdabiając nimi opalone policzki. Odszedł o dwa kroki od sztalugi i uśmiechnął się pod nosem, podziwiając swoje dzieło, które praktycznie było już skończone. Chłopak został namalowany w białych ubraniach z błękitnymi akcentami. W jego włosach kryły się fiołki i stokrotki, a w dłoniach trzymał Cecila, którego Jean musiał znosić cały poranek. Kot był najtrudniejszy do namalowania; nie przez brak odpowiedniej techniki czy umiejętności. Zwierzę było niezwykle ruchliwe oraz niemiłosiernie komentowało dosłownie wszystko, by na koniec ubrudzić łapy farbą, biegając po pomieszczeniu i doprowadzić tym blondyna do ogromnego zdenerwowania. Jednak miliona problemów ze swoimi modelami, w końcu udało mu się namalować obraz tak, jak tego oczekiwał. Był z siebie dumny, a i piegus wyglądał na zadowolonego, gdy stanął za narzeczonym i zaczął podziwiać płótno, opierając się o jego ramię.
- Nie wyszło ci tak źle. - Mruknął cicho i przysunął wolne krzesełko, siadając na nim. - Rozumiem, że to prezent ślubny, tak? - Zapytał, przenosząc wzrok na blondyna, który machnął na niego dłonią i przewrócił oczami.
- Oczywiście, że nie. Chciałem cię jedynie namalować. - Mruknął, sprzątając po sobie, choć nie miał na to najmniejszej ochoty. - I wchodzisz do rodziny, więc... Pomyślałem, że miło by było powiesić twój portret na ścianie rodzinnej.
Brunet zarumienił się widocznie, rozchylając wargi w akcie zdziwienia, jednak zaraz zamknął je i starał się przybrać dumny i zadziorny wyraz twarzy.
- Więc co w takim razie dostanę, Kirstein? - Zapytał i wstał, by przejść się po niewielkiej sali, której okna były niezwykle duże; wpuszczały one ogromną ilość światła i dawały widok na ukochany ogród blondyna.
- Śluby powinny być czymś niezwykłym, więc chcę by przynajmniej prezent ślubny był dla ciebie czymś miłym. - Powiedział nieco zmieszany, nie zdając sobie sprawy z tego, iż stanięcie na ślubnym kobiercu u boku Jeana, było skrytym marzeniem bruneta. - Chciałbym ofiarować ci... Możliwość spotkania się ze swoją rodziną. Minęło tyle lat, powinieneś ich zobaczyć.
Chłopak zatrzymał się przy parapecie, spoglądając bursztynowymi oczami na horyzont. Niebo po raz pierwszy od wielu dni było bezchmurne, trawy i drzewa zazieleniły się, a magnolie zaczęły puszczać pierwsze pąki, dodatkowo upiększając cały ogród. Jego wzrok zamglił się momentalnie, gdy wspomnienia zaczęły zalewać jego umysł.
Matka, kobieta niezwykle czuła, z policzkami usłanymi piegami, na które opadały rdzawe włosy. Niska, pulchna, z miłym słowem na malinowych ustach. Piekarka, która zawsze pachniała świeżym chlebem, słodkimi bułeczkami i miodem. Ojciec? Człowiek honorowy, silny i opiekuńczy, sprawiedliwy. Głowa rodziny. Wysoki i barczysty brunet, stolarz o szorstkich dłoniach, którymi gładził włosy swoich dzieci. Trójka, była ich trójka. Dwie dziewczynki, starsze od swojego małego braciszka, którego kochały całym sercem. Płakały przez wiele dni, gdy zabrakło go w ich domu, gdy nie wrócił już nigdy więcej. I pies. W jego wspomnieniach był również pies; ogromny, puchaty husky o chłodnych błękitnych oczach. To wszystko tworzyło jego dom.
Kochał swój dom, choć sprzedano go, gdy był zaledwie maleństwem.
- Naprawdę będę mógł ich zobaczyć? - Zapytał, powolnie odwracając się ku blondynowi, który pokiwał powolnie głową, oczekując dalszych reakcji bruneta. Marco od razu oderwał się od oglądania widoku za okna i podbiegł do blondyna, wtulając się w niego najmocniej jak potrafił. Jean aż jęknął boleśnie i poklepał starszego po plecach, chcąc dać mu do zrozumienia, iż ten zwyczajnie go dusi. Roześmiali się oboje, jednak ucichli znacznie, gdy zdali sobie sprawę z tego jak blisko siebie się znajdowali. Brunet niepewnie ułożył dłoń na policzku chłopaka, nie martwiąc się nawet o to, iż na wpół zaschnięta farba brudziła teraz jego palce. Nie dbał o to, liczyła się dla niego jedynie miękkość i ciepło jego skóry. Przyglądał mu się; jego długim jasnym rzęsom, które okalały oprawę piwnych oczu. Zauważył nawet maleńką bliznę pod prawym okiem; po pazurze Cecila, który podrapał go wieki temu. Sam nie wiedział kiedy zbliżył się na tyle, iż stykali się nosami i mimo swoich obaw, blondyn nie cofnął się, a posłał mu ostatnie uważne spojrzenie, by zaraz przymknąć powieki w oczekiwaniu.
- Kirstein! - Głośne nawoływanie sprawiło, iż brunet odskoczył nim zdążył musnąć wargi starszego i zarumienił się soczyście, speszony niedokonanym czynem. Zwrócił swój wzrok na drzwi, w których stanął Ackerman, spoglądając na nich z grymasem, który przypominał uśmiech.
- Przykro mi, kochasie, ale trzeba omówić sprawy państwowe. - Odparł, opierając się o framugę drzwi i skrzyżował ręce na piersi.
- Daj ty im w końcu spokój. - Wysoki blondyn zdzielił go w tył głowy, nie bacząc na oburzone spojrzenie młodego mężczyzny. - Musisz wiecznie wszystkim dogryzać?
- Odbierasz mi całą zabawę. - Warknął na niego i spojrzał wyczekująco na Jeana, który uporczywie tarł policzek ściereczką, chcąc pozbyć się farby. Przyglądał się im obu, dostrzegając ten sam odcień farby na palcach Bodta, rumieńce na ich policzkach i ogólne zakłopotanie. Widział również jak blisko siebie byli; wyglądając jak koty trącające się nosami w wyrazie czułości. Widział więcej od Smitha czy innych, zdając sobie sprawę z zawiłych i burzliwych relacji miedzy dwoma młodzieńcami. Choć sam nigdy nie był najlepszy w uczuciach i zastanawiał się czy w ogóle je ma.
- Zobaczymy się popołudniu, postaram się wrócić na obiad. - Mruknął i tak zostawili Bodta samego, który wciąż przyglądał się jak blondyn odchodzi, a jego serce napełniało się dziwnie przyjemnym ciepłem.
____________________
Ten rozdział jest wyjątkowo gejowy i rakowy, przez co krzyczę lekko w środeczku. A nie mówiąc już o ślubnym rozdziale, który mam już ukończony; Marco będzie piękną żoną mężem, wszystko będzie idealne i momentami zaskakujące, taj jak pewna tradycja, o której ci dwaj nie wiedzą. Jeszcze...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top