I - "dorosłe decyzje zagubionego chłopca"
Be strong and hold my hand
Time becomes for us, you'll understand
We'll say goodbye today
And we're sorry how it ends this way
If you promise not to cry
Then I'll tell you just what I would say
If I could be with you tonight
I would sing you to sleep
Never let them take the light behind your eyes
I'll fail and lose this fight
Never fade in the dark
Just remember you will always burn as bright
Głośne prychnięcie zachwiało niezmąconą ciszą, która panowała w powietrzu od kilku godzin. Do ów dźwięku dołączył gwałtowny stukot kopyt, który rozbrzmiał wraz z nagłym przystąpieniem do szaleńczego galopu. Koń biegł przed siebie, omijając drzewa i krzewy, trzymając na swym grzbiecie swojego pana, którego blond czupryna powiewała na wietrze, który rozwiewał ją we wszelkie możliwe strony. Krótkie okrzyki i prychnięcia mieszały się ze sobą, gdy razem pokonywali kolejne dystanse.
- Jean, zabijesz się w końcu, gdy będziesz tak wariował! - Do jego uszu dobiegł zdenerwowany krzyk, który i tak zignorował, skręcając gwałtownie. Jego ogier był już przyzwyczajony do wybuchowości Kirsteina i nagłych manewrów, którymi go męczył w swoich napadach energii, które spożytkowywał na jeździe konnej. Z boku mógłby wyglądać tak jakby uciekał przed czymś gorliwie, lecz jedynym z czym mógłby się aktualnie ścigać, były jego własne demony. A umykał im każdego dnia, choć bywało i tak, iż doganiały go, zamykając w swoich ciemnych szponach. Zwykle wtedy rozpamiętywał miniony już czas i wszelkie straty jakie poniósł w swym młodym życiu. Był wtedy nad wyraz ponury, cyniczny i drażliwy, służba bała się go rozzłościć, wiedząc, iż książę w szale jest zdolny do krzyku czy nawet rzucania przedmiotami gdzie popadnie. Jedyna jednak osoba potrafiła ukoić jego nerwy, jednym surowym spojrzeniem, w którym i tak kryło się więcej ciepła, niż u kogokolwiek w całej jego osobie. Być może i dlatego tak wyprzedził bruneta, chcąc by jego złe emocje odeszły w dal, nie kłopocząc go.
Zatrzymał się dopiero niedaleko królewskiej stajni, schodząc z konia i przytulił się do jego łba, kątem oka zauważając z oddali chłopaka, który gnał ku nim. Zsiadł ze zmęczonego zwierzęcia, poklepał je i podszedł do blondyna, posyłając mu niezadowolone spojrzenie.
- Ty chcesz mnie wykończyć, jestem tego pewien. - Mruknął i przetarł twarz, na której pojawiły się pierwsze kropelki potu.
- Uważaj jak zwracasz się do swojego przyszłego króla, Bodt. - Mruknął, a piegus spoważniał widocznie, spuszczając nagle wzrok i rumieniąc się soczyście. Rozchylił wargi, chcąc wypowiedzieć przeprosiny, jednak nim to się stało, Jean poklepał go po ramieniu. - Żartowałem. Chociaż ty traktuj mnie jak zwykłego chłopaka, jasne? Mam już dość tej całej etykiety.
Marco nie zostało nic, tylko pokiwać głową i potulnie dorównać kroku księciu, który aktualnie wspinał się po marmurowych schodach. Razem pokonali dziedziniec, główny korytarz i udali się do jadalni, gdzie miał odbyć się jeden z najważniejszych posiłków w tym zamku. Królowa regentka od zawsze przywiązywała ogromną wagę do wystawnych obiadów, które jadała w głównej z sal, w której zasiadała wraz z synem oraz podopiecznym, którym przed laty stał się Marco. Chłopak będąc jeszcze nie rozumiejącym świata dziecięciem, został sprzedany na służbę przez swoich biednych rodziców, którzy nie mieli wystarczających funduszy by wykarmić kolejne dziecko. Tak młodzieniec stał się sługą Kirsteina, a wraz z minionymi latami, również jego towarzyszem zabaw i najlepszym przyjacielem. Dzięki temu, mimo braku wysokiego statusu społecznego, chłopak miał przywilej zasiadania przy jednym stole ze swoim panem; w dodatku u jego boku, o czym inni mogli jedynie pomarzyć.
- Witaj, matko. - Blondyn ujął dłonie swojej rodzicielki i ucałował je z szacunkiem. Pozwolił by drobna i niższa blondynka zamknęła go w swoich objęciach, składając drobny pocałunek na jego policzku.
- Pani... - Bodt ukłonił się, a otrzymawszy zgodę, usiadł na swoim honorowym miejscu, spoglądając na zabieganą służbę, która roznosiła najróżniejsze dania. Smakowite zapachy roznosiły się po całej sali, wypełniając ją cudownym aromatem. Tak zaraz pojawiły się na stole krewetki i inne owoce morza, które Jean kochał ponad wszystko, do nich dołączyły przepiórki w miodzie, paszteciki oraz pieczone zające, które upolowali dzień wcześniej. Na samym środku ustawiono również tacę z najlepszymi ciastami, które znało całe królestwo; serniki z brzoskwiniami, placki przekładane konfiturami, bezy, kokoski i najbliższe sercu Marco - ciastka cytrusowe.
Po krótkim podziękowaniu za posiłek i napełnieniu kieliszków rozwodnionym winem, zabrali się za kosztowanie potraw, rozkoszując się ich smakiem. Jedli w ciszy, jednak w pewnej chwili królowa otarła usta, spoglądając uważnie na syna, który aktualnie nabierał na łyżkę czerniny, by zaraz spróbować wsunąć ją do ust ciemnowłosego chłopaka, który desperacko cofał się z obrzydzeniem i przestrachem.
- Nie zjem tego, w tym jest krew! To obrzydliwe... - Jęknął męczeńsko, zakrywając usta i upadłby na podłogę, gdyby Kirstein nie przysunął nogami jego krzesła, przybliżając chłopaka ku sobie.
- No spróbuj trochę, to rozkaz. - Zaśmiał się cicho, jednak zaraz spoważniał, dostrzegając wzrok swojej matki. W ostateczności udało mu się wetknąć łyżkę do ust chłopaka, który zaczął się krztusić i przełknął metaliczną ciecz, patrząc ze skrytym bólem i zawiedzeniem na swojego pana.
- Niedługo odbędzie się koronacja. - Powiedziała, odsuwając od siebie pusty talerz i splotła obie dłonie na kolanie, patrząc gdzieś przed siebie. Zaraz jej wzrok spoczął na blondynie, który słuchał uważnie jej słów. - Nie mogę już dłużej sprawować władzy w twoim imieniu, więc będziesz musiał się przygotować do ceremonii, Jean.
Chłopak aż wstrzymał na moment oddech, by zaraz wypuścić powietrze z niemiłym uczuciem ciężkości. Pokiwał powolnie głową i odsunął od siebie talerz, czując jak traci apetyt pod wpływem buzujących emocji. Również Marco spoważniał, a krzątająca się służba przysłuchiwała się ich rozmowie, widocznie zaciekawiona.
- Zdaję sobie z tego sprawę... Kiedy miałbym być koronowany? - Zapytał, siadając wygodniej i przełknął gulę, która ugrzęzła mu w gardle.
- Prawdopodobnie w czasie przesilenia letniego, dzień po zaślubinach. - Odparła spokojnie, jednak zaraz westchnęła ciężko, widząc zszokowany wzrok syna. - Jean, musisz mieć kogoś u swego boku podczas koronacji, wiesz jakie zasady panują tu od stuleci. Kapłan w życiu nie ofiaruje ci władzy, jeśli się sprzeciwisz.
- Wiesz o tym, że nie mam zamiaru się żenić. Moje serce nie należy do nikogo, w końcu sam nie wiem czy po tym wszystkim jeszcze je mam. - Odparł, patrząc gniewnie na swoją rodzicielkę. Kobieta nachyliła się ku niemu, zaciskając drobne dłonie w pięści.
- Odłóż sfery uczuciowe na bok, Jean. Tu chodzi o kraj i bezpieczeństwo ludzi. Mam ci przypomnieć jak zginął twój ojciec? Jak musieliśmy się ukrywać, czekając na spokojniejszy czas? Chyba nie chcesz by to się powtórzyło. - Wycedziła przez zęby ostre słowa i wstała nagle, nerwowo drepcząc po sali. - Do cholery, potrzebujemy wpływów, by znów stanąć na nogi. Jesteśmy tłamszeni i zagrożeni ze wszystkich stron. Małżeństwo jest teraz priorytetem.
Brunet przyglądał się całej scenie z niemałym przestrachem, wiedząc jak wybuchowe są obie postaci. Po latach, potrafiliby skakać sobie do gardeł, chroniąc swoich racji, nie bacząc o rodzinne więzy krwi. To najbardziej przerażało go w polityce i władzy, co robiła z ludźmi; bliscy stawali się sobie obcy i wrodzy. Patrząc z boku na ostatnich członków rodziny królewskiej, trudno byłoby mówić teraz o ich ciepłych relacjach, widząc, jak patrzą na siebie nienawistnie, niczym zwierzęta gotowe do skoku i zaatakowania.
- Jean, twoja matka ma rację. - Odezwał się cicho, lecz pewnie, zaciskając dłonie na materiale swoich spodni. - Musisz uciszyć serce i podjąć właściwą decyzję, poświęcając się dla kraju. Tak postąpiłby dobry władca, a wiem, że jesteś dobrym i mądrym przywódcą. Nie mamy innego wyjścia.
- Dzieciak mądrze mówi. - W mahoniowych, potężnych drzwiach stanął niski mężczyzna z ciemną czupryną, która przyklejała się do jego czoła od nagłej ulewy, która zmoczyła go całego. Podszedł bliżej i ukłonił się przed królową oraz księciem, by stanąć pomiędzy nimi. - Ślub i koronacja powinny odbyć się jak najszybciej by upewnić naszą pozycję. I tak straciliśmy już mury Marii, nie możemy sobie pozwolić na większe straty.
- Nie pytałem pana o zdanie, panie Ackerman - Warknął na niego, jednak odpowiedziało mu jedynie prychnięcie pełne pogardy.
- A powinieneś, bachorze. - Mimo, iż mężczyzna był zmuszony do zadzierania głowy, by spojrzeć mu w twarz, przybrał on niezwykle chłodny i dumny wyraz. - Dowodzę twoimi wojskami razem z Erwinem i Czterooką. Powinieneś okazywać mi nieco więcej szacunku, nawet jeśli jestem niżej rangą. W końcu żyję na tym świecie dużo dłużej od ciebie i wiem więcej o ludziach i grążących królestwu niebezpieczeństwach. - Mruknął oschle i cofnął się nieco, porywając jedną bezę ze stołu. Połamał ją w dłoniach i wsunął jeden kawałek do ust. - To my narażamy się za murami, tłamsząc bunty i od lat chronimy twój przerażony tyłek, skryty w bezpiecznym zamku. Nie doceniasz swoich ludzi i stawiasz swoje uczucia ponad dobro podwładnych, za których już teraz jesteś odpowiedzialni. A tacy przywódcy padają jak muchy, panie Kirstein.
Blondyn przyglądał się jak szatyn zjada ostatnie kawałki ciasteczka i otarł dłonie, by zaraz oprzeć je o blat stołu, patrząc wyzywająco na przyszłego młodego władcę.
- Nie po to walczę o ten kraj, by zasmarkanemu bachorowi, który żyje w żałosnych romantyzmach, wszystko wypadło spod kontroli, a to oznaczałoby upadek królestwa. Może to zabrzmieć jak groźba, ale nie dopuszczę do takiego obrotu spraw, więc radzę podjąć słuszną decyzję i przestać myśleć wyłącznie o sobie. - Odparł, prostując się i po raz kolejny zadarł głowę, obrzucając go chłodnym kobaltowym spojrzeniem. - I tak całe królestwo nad tobą drży, Kirstein. Czas dostrzec je zza czubka własnego nosa. A teraz przepraszam, muszę zajrzeć do mojej jednostki.
Ukłonił się ponownie i odszedł, zostawiając całą trójkę w nieprzyjemnej ciszy. Jean kopnął gniewnie krzesło i ruszył przed siebie, opuszczając salę jadalną, starając się ignorować szum, który zaistniał w jego głowie.
Oczywiście, że chciał myśleć o królestwie, chronić je i odpłacić się za wszystkie krzywdy. Chciał wybić do pnia zabójców jego ojca i wszelkich spiskowców, którzy zagrażali jego życiu. Jednak jednocześnie był jedynie młodzieńcem, który nie chciał skazywać się na nieszczęśliwy los.
Echo jego kroków niosło się po całym korytarzu, odbijając się od chłodnych marmurowych ścian. W końcu jego nogi poniosły go do salonu ogrzewanego przez kominek, który ogrzewał ich w tamten dzień, gdy to wszystko się stało.
Nienawidził swojego losu, za to, co go spotkało, skazując chłopaka na prędkie dorośnięcie, mimo, iż był zaledwie dzieckiem. Nienawidził go za to, iż zdążył znienawidzić świat, gdy dopiero go poznawał. Był pełen goryczy, nienawiści oraz strachu, iż któregoś dnia wszystkie złe emocje się przeleją, a jego demony w końcu go dogonią w tym niekończącym się pościgu.
Zasiadł na kanapie, z pogardą przyglądając się twarzom wymalowanym na płótnach, które stały na ozdobnych sztalugach, w różnych częściach pomieszczenia. Przedstawiały młode kobiety o niezwykłej urodzie; z rumianymi licami i delikatnymi, czułymi uśmiechami. Miały łagodne, wciąż dziecięce oczy i prócz rysów twarzy, niczym się nie różniły. Krótkowłosa blondynka, z kręconymi puklami, spoglądała przed siebie, trzymając w dłoniach owieczkę z przewiązaną wstążką. Przy malunku wisiała karteczka z ozdobnie wypisanym imieniem "Hitch". Kolejna była brązowowłosa dziewczyna z długim kucykiem, ułożonym na ramieniu. Od razu domyślił się, iż ów dziewczyną jest Sasha, której łakomstwo znały wszystkie królestwa. Jedną z kandydatek była również azjatka o krótkich czarnych włosach i chłodnym spojrzeniu, skrytym za uśmiechem. Było ich jeszcze więcej, chłopak dostał wiele propozycji, jednak nie chciał przystawać na żadną, nie interesowały go. Jednak wiedział, iż jest to konieczne.
- Wszystko w porządku, Jean? - Łagodny głos wyrwał go z zamyślenia, a sam blondyn przeniósł zmęczony głos na piegowatego chłopaka, który stał niepewnie w progu salonu. Dopiero teraz zauważył jak oboje się zmienili od ostatnich lat. Bodt wyrósł, był teraz minimalnie od niego wyższy, również jego rysy zaczynały przypominać te męskie, a nie dziecięce. Widocznie wydoroślał, a jego twarz, choć pogodna i zwykle wesoła, okazywała też zatroskanie, gdy również i na niego zwaliły się wszelkie trudy. Szerokie oraz pewne ramiona mimowolnie lekko mu drżały z ogarniających go emocji i mimo braku odpowiedzi, podszedł dużo bliżej, siadając przy boku swojego przyszłego władcy. Spojrzał na niego uważnie, wytrzymując spojrzenie piwnych oczu, o zaciętym wyrazie. Zaraz jednak rozszerzyły się gwałtownie, a sam chłopak wyglądał jakby oszalał, ujmując nagle nadgarstek bruneta i ciągnąć go ku wyjściu.
Czuł się dokładnie jak wtedy, gdy obaj wybiegli z zamku w sam środek ulewy, doskonale pamiętał jak to się skończyło. Przez to zaczął się gorączkowo zastanawiać, co tym razem złego ich spotka.
Stanęli przed głównym wejściem do sali konferencyjnej, w której jego matka spotykała się z najważniejszymi członkami z politycznego świata, chcąc omawiać z nimi sytuacje dziejące się w ich ojczyźnie. Tak i tym razem zwołane było spotkanie, na którym zjawili się ważni przedstawiciele; duchowni, wojskowi, premierzy i sama królowa regentka. Zgromadzeni aż wstrzymali oddech, spoglądając w kierunku drzwi, w których zjawił się blondyn, pewnie trzymając przy sobie starszego chłopaka, aby przypadkiem mu nie uciekł.
- Możecie zacząć przygotowania do ceremonii koronacji i zaślubin. - Odparł, omiatając wzrokiem zszokowane postaci.
- Jean, namyśliłeś się? - Blondynka aż wstała z zajmowanego przez nią miejsca i klasnęła w dłonie, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
- Oczywiście, że się namyśliłem, matko. - Uśmiechnął się, jednak w tym wyrazie nie było ani grama radości czy szczerości. Tłamsiła je duma i kpina, której nie krył. - Z chęcią przedstawię wam osobę, którą wybrałem.
- Więc kogo poślubisz, panie? - Smith odezwał się z końca sali, spoglądając w stronę obu młodzieńców, a cichy szmer przeszedł po sali, gdy Jean ujął dłoń bruneta i uniósł ją lekko. Piegus spojrzał na niego z równym szokiem i przerażeniem, gdy chłopak mocniej zacisnął swe palce i wydał z siebie decydujące słowa.
- Marco Bodt. To on został moim wybrankiem. - Odparł, a jego uśmiech się poszerzył. - Miałem pomyśleć o kraju, prawda? Bodt jest mi najwierniejszym z otaczających mnie ludzi, jest wykształconym, utalentowanym człowiekiem oraz doskonałym strategiem. Ma więcej rozumu i dobra w sobie niż ktokolwiek kogo znam, więc jest dobrym kandydatem i jestem pewien, że z nim u boku będę w stanie sprawić, iż nasze królestwo z czasem podniesie się z kolan. Nie widzę przeciwwskazań i radzę nie negować mojego wyboru, bo może się to źle skończyć.
Po raz kolejny omiótł salę uważnym i dumnym spojrzeniem, po czym jakby nigdy nic, opuścił salę i zostawił Bodt'a w tyle, który próbując otrząsnąć się z szoku, był zmuszony pognać za nim, chcąc dorównać kroku przyszłemu królowi, któremu miał zostać poślubiony.
Miał niemałą nadzieję, iż to jedynie żart ze strony księcia, prowokacja, którą chciał zamknąć wszystkim usta. Jednak co jeśli się mylił i jego zamiary były jak najbardziej prawdziwe?
-------------
Kolejna część raka już za nami, kolejny rozdział w przeciągu kilku godzin. To już prawie onkologia się tutaj tworzy. A teraz, mówiąc całkowicie poważnie i szczerze; przez nieprzespane noce i miliony wlanej w siebie kofeiny, mam tyyyle pomysłów na tę miniaturkę (yup, te jedno z krótszych opowiadań, przewiduję może z pięć rozdziałów) że nie mogę się powstrzymać przed ciągłym pisaniem i dzieleniem się tym z wami. Ponownie się odmeldowuję i kto wie czy znów nie natworzę dalszej części.
Ah i z całego gejowego serducha dziękuję za miłe słowa pod prologiem, dały mi dodatkowego kopa~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top