my poor old soul
To wszystko zaczęło się tak samo jak większość spraw nie do rozwikłania, czyli naprawdę dawno temu. Stałem na przystanku autobusowym, trzymając moją młodszą siostrę za rękę i zaciskając z całej siły szczęki, by nie pozwolić rozdygotanym zębom na szczękanie z nerwów oraz zimna. Odkąd przyjechaliśmy do Nowego Jorku, słońce nie przestawało prażyć i jeszcze dzień wcześniej nie mogliśmy znieść bezlitośnie oślepiających promieni, jednak tego ranka wszystko się zmieniło. Jak później się okazało, nie tylko w kwestii pogody. Huk, który powstawał, gdy wiatr zderzał się z cienką ścianką przystanku, był niczym w porównaniu z zamętem, jaki miał rozpocząć się w moim życiu za zaledwie parę godzin. Wtedy jeszcze nie wiedziałem. Wtedy jeszcze ściskałem lekko spoconą ze stresu dłoń Hazel, która obawiała się, że dzieciaki w nowej szkole jej nie polubią i znowu będzie odludkiem. Ja się nie bałem. Byłem tym dojrzałym, starszym bratem. Nic nie było mi straszne.
Autobus podjechał, a my wsiedliśmy. Hazel trzęsły się kolana. Poklepałem ją po ramieniu i powiedziałem, że wszystko będzie dobrze, z wręcz ojcowskim pouczeniem w głosie, choć miałem zaledwie trzynaście lat i zero pewności co do tego, jak będzie. Moja siostra skinęła głową. Jej śliska spódnica zaszeleściła, gdy niespokojnie poruszyła się na fotelu. Przez pierwsze parę minut nie przestawałem głaskać kciukiem grzbietu jej gładkiej dłoni i wpatrywać się w widoki za oknem. Od najmłodszych lat spędzaliśmy ogrom czasu w drodze, ponieważ praca naszego ojca wymagała dosyć częstych przeprowadzek, nierzadko na drugi koniec kraju. Dlatego w wieku jakiś pięciu lat wymyśliłem sobie idiotyczną zabawę, którą praktykowałem na prawie każdej autostradzie czy większej drodze; gdy mijaliśmy szeregi przydrożnych lamp, na zmianę zaciskałem zęby i odpuszczałem. Chodziło mniej więcej o to, by zęby nie stykały się, gdy przejeżdżaliśmy koło latarni, a zaciskały na odcinkach między nimi. Czasami doprowadzałem tym ojca do prawdzie szewskiej pasji, a nasze dialogi podczas podróży sprowadzały się praktycznie jedynie do:
"— Synu, czy jest ci zimno? — Nie mogłem odpowiedzieć, bo przecież przegapiłabym masę latarni. — Nico? Nico?!
— Nie — odpowiadałem, gdy znikały lampy, a zamiast nich pojawiał się jakiś bilbord albo stacja paliw.
— Szczękasz zębami — odpowiadał mój wyraźnie poirytowany rodziciel, a ja znowu nie odpowiadałem, bo koło szosy znowu pojawiły się latarnie. — Masz w bagażniku kurtkę. Jeśli ci zimno, możesz ją założyć. Ogłuchłeś?!
— Nie jest mi zimno."
Wzdłuż drogi do naszej nowej placówki edukacyjnej praktycznie nie było lamp, a zamiast nich trzy markety, w tym dwa tej samej firmy (naprawdę nie widziałem sensu w stawianiu dwóch takich samych obiektów odległych od siebie o niecałe trzysta metrów), dosyć duży park, z pięć nowoczesnych osiedli, kilkanaście biurowców i zapewne doliczyłbym się jeszcze wielu nieszczególnie interesujących obiektów, gdyby Hazel nie zaczęła mamrotać, przez co już wiedziałem, że przed paroma minutami nie miałem racji, obiecując jej, że wszystko będzie dobrze, a wydarzenia tego dnia okażą się co najmniej przykre.
Hazel była od początku dziwna. Chyba większość braci na pewnym etapie mówi to o swoich siostrach i raczej nie ma w tym nic niezwykłego, ale w naszym przypadku było inaczej. Hazel niekiedy zdarzało się całkowicie odłączyć od rzeczywistości. Jej oczy zachodziły wtedy mgłą podobną do tej, która przysłania wzrok starszych ludzi, gdy wspominają swoją tragiczną młodość. Przestawała reagować na dźwięki i dotyk, jak gdyby ktoś wyrwał ją z ciała i pozostawił samą pustą powłokę człowieczeństwa, nie moją siostrę. Czułem się wtedy samotny, bo chociaż Hazel wciąż siedziała przy mnie, odnosiłem chyba słuszne wrażenie, że wcale jej tam nie ma.
Czasami płakała w nocy. Przychodziłem wtedy do niej, siadałem na ziemi przy łóżku i czekałem, aż zaśnie, mówiąc wiele małych i większych słów. A niekiedy to ona wykradała się do mnie i nieśmiało wysuwała pod moją kołdrę. Gładziłem ją po tych cynamonowych lokach i ścierałem łzy z policzków. Moja siostra wyglądała jak prześliczna figurka z najszczerszego złota. Mój mały, przeklęty skarb.
Trzykrotnie powtórzyłem jej imię, a gdy nie odpowiedziała, lekko szturchnąłem ją w ramię. Jak zwykle zdało się to na nic. Z przerażeniem przyjrzałem się samotnej kropli wędrującej po jej dziecięcej buzi, by później skapnąć na białą koszulę. Następnej nie pozwoliłem na to samo i starłem ją wskazującym palcem, zanim dotarła do wysokość ust.
— Hazel — szepnąłem — Hazel, Hazel, musisz się obudzić. Hazel, za kilka przystanków musimy wysiąść. Hazel, obudź się!
Brzmiało to niewinnie, jak gdybym wyławiał ją z sennych odmętów, choć w rzeczywistości nie miałem pojęcia, dokąd zmierza jej odrealniona świadomość. Możliwe, że nawet nie byłbym w stanie tego ogarnąć.
— Hazel, to ja, Nico.
Ciało mojej siostry przeszedł dreszcz, a ona sama spojrzała na mnie niewidzącymi oczami. Otworzyła usta, najprawdopodobniej próbując coś powiedzieć, ale jej warg nie opuściło najcichsze westchnienie.
— Już dobrze.
Spojrzałem w jej oczy.
Spojrzałem jej w oczy jak ojciec, którego nigdy nie dane nam było mieć tak naprawdę, jak powinniśmy.
— Za chwilę dojedziemy. Trzymaj chusteczkę.
Podałem jej opakowanie, starając się jednocześnie utrzymać dosyć beztroski ton, jak gdyby rzeczywiście tylko zasnęła. Nie dlatego, że musieliśmy okłamywać się nawzajem, po prostu tak było łatwiej.
Pojazd podskoczył na progu zwalniającym i zatrzymał po paru metrach. Wciąż roztrzęsieni odpłynięciem Hazel, wysiedliśmy. W końcu raczej nie mieliśmy innego wyboru. Jak się okazało, przystanek autobusowy znajdował się dokładnie naprzeciwko naszej nowej szkoły. Wystarczyło przekroczyć ulicę i już było się na miejscu. Przed wejściem spojrzałem jeszcze raz w oczy mojej siostrze.
— Uśmiechnij się — powiedziałem.
Mówiłem jej to zawsze, bo wydawało mi się najlepszą z możliwych opcji, najbardziej szczerą i niezobowiązującą.
Musisz się częściej uśmiechać. Masz taki piękny uśmiech, Hazel.
Czekałem, aż skręci w inny korytarz, uprzednio odwracając się przez ramię i posyłając mi ostatni, przepełniony troską uśmiech, dopiero wtedy ruszyłem w kierunku swojej nowej klasy. Nie podobał mi się ten wszechobecny hałas i śmiechy-chichy biegających uczniów. Nawet nie chciałem myśleć, co by się stało, gdyby Hazel odleciała w takim tłumie. Nie chciałem, by znowu przyklejono jej łatkę wiedźmy jak w Nowym Orleanie, gdzie spędziliśmy ostatnie pół roku, podczas gdy ojciec załatwiał interesy.
Pod salę trafiłem bez większego problemu, chociaż budynek do najmniejszych nie należał. Nadal trwała przerwa, dlatego tylko usiadłem na ziemi, starając się nie zwracać uwagi na moich rozwrzeszczanych rówieśników. Nigdy nie dręczono mnie w szkole, za to prawie zawsze byłem dla reszty społeczeństwa niewidzialny jak powietrze. Szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mi to. Nie potrafiłem znaleźć z nimi wspólnego języka, a podczas rozmów czułem się całkowicie niezrozumiany.
Moja jedenastoletnia siostra twierdziła, że to przez moją starą duszę.
Tym razem nie było inaczej. Siedziałem sam w pierwszej ławce, bo wszystkie z tylu były zajęte. Tylko odrobinę wyalienowany i nieszczególnie tym faktem zmartwiony. Wątpiłem, by uspołecznienie poszło tego dnia Hazel znacznie lepiej niż mi. Koniec końców i tak zostawialiśmy nawiedzoną czarownicą i jej dziwnym bratem-duchem. Minęły już trzy pierwsze lekcje i nic nie zapowiadało, by ktokolwiek poza pytającymi się o moje imię nauczycielami zadał mi spersonalizowane pytanie, czy przynajmniej się przedstawił, gdy drzwi do klasy z hukiem otworzyły się na oścież, a do środka wpadł zdyszany chłopak.
— Perseusz Jackson! — poirytowany głos nauczycielki wskazywał na to, że spóźnienia bruneta nie były niczym nowym. — Znowu spóźniony! Która to wasza lekcja? Trzecia?! Czy ty, Jackson, nie potrafisz obsługiwać budzika? Może powinnam zacząć was uczyć zegarka, nie trygonometrii? Hm?!
Perseusz Jackson wymamrotał ciche przeprosiny, najwidoczniej jedynie udając skruchę, bo gdy kobieta odwróciła się w stronę tablicy, zmałpował jej rozsierdzoną minę. A później jego oczy natrafiły na mnie i całe rozbawienie pomieszane z irytacją spłynęły z jego oczu. Zesztywniał, jak gdyby moja twarz wykrochmaliła go ze wszystkich emocji. Przez kilka sekund wpatrywaliśmy się w siebie, nie rozumiejąc, czemu to robimy. Przekrzywiłem lekko głowę, widząc w nim coś niepokojąco znajomego i denerwującego, wciąż nie wiedząc, skąd go kojarzę i dlaczego wydaje się oglądać wielki wybuch albo upadek raju, a nie nowego, całkowicie obcego dzieciaka.
— Pan Jackson jeszcze nie w ławce? Marsz na swoje miejsce, ale to w tej chwi... Albo nie, nie... Do tablicy! Dokończ zadanie, które zaczęliśmy.
Chłopak nie spędził tam więcej niż trzydzieści sekund, ściskając w dłoni kredę, nie wiedząc, co w zasadzie powinien zrobić, zanim nauczycielka odesłała go do ławki z oceną niedostateczną. Do końca lekcji czułem się zdekoncentrowany i resztkami mojej słabej, trzynastoletniej woli nie pozwalałem sobie na odwrócenie się i ponowne wgapianie w twarz Perseusza. Coś mi się w niej nie podobało, ale jednocześnie przyciągało, jak gdyby całą swoją postawą ten całkowicie obcy mi chłopak krzyczał "patrz na mnie i cierp".
Podszedł do mnie zaraz po dzwonku oznajmującym nam koniec matematyki. Byliśmy zgubieni, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem na pewno, bardzo mocno czułem to w kościach. Ten dzień był bardziej niż przykry.
Byliśmy zgubieni.
Percy się przyczepił gorzej niż rzep psiego ogona. Nie umiałem tego wytłumaczyć i on chyba też nie. Z jakiegoś powodu rządziło nami chore przyciąganie, którego żadne z nas nie potrafiło wyjaśnić. Właśnie z jego powodu nie potrafiłem raz na zawsze wybudować muru trwale oddzielającego mnie od bruneta i to właśnie z jego powodu on stracił swoją pierwszą dziewczynę – Annabeth Chase. Zakochali się w sobie, gdy mieliśmy szesnaście lat, a w głowach wciąż tyle co nic. Nigdy nie wątpiłem w szczerość uczuć Percy'ego do niej. To było prawdziwe zaprzyjaźnienie, adorowanie, prawdziwe ukochanie drugiego człowieka. A mimo tego wszystkiego, to moją szyję obsypywał motylimi pocałunkami w łazience, podczas imprezy u dziewczyny z naszego liceum, którą znaliśmy oboje, a czego nie byliśmy świadomi. Jakimś cudem nie czułem się z tym źle. Nie miałem przed oczyma blond loków Annabeth, ani kryształowych łez spływających po jej uroczych policzkach. Tym bardziej nie kołatały we mnie zbyt ciepłe uczucia w kierunku Jacksona. Wciąż to samo kosmiczne przyciąganie, nic więcej. Pociągnąłem go za grzywkę i spojrzałem w te znajome zielone oczy. Zielone jak łąka rosnąca pod domem, w którym się wychowałem. Zielone jak zazdrość, zielone jak osamotnienie, zielone jak wszystko, co w jakiś metafizyczny sposób kiedykolwiek mnie dotknęło.
Patrz na mnie i cierp.
Po tej sytuacji nie widzieliśmy się prawie trzy miesiące. Technicznie prawie się nie znaliśmy z Percy'm, choć w pewien sposób wiedzieliśmy o sobie wszystko. Tak jakby naturalnym dla nas było pochłanianie wszystkiego, co o tym drugim. Nie tęskniłem za nim, ale wciąż pozostawał ten chory magnetyzm, który powoli trawił od środka moje wnętrzności.
Po prawie trzech miesiącach niespodziewanie chwycił mnie za dłoń i pociągnął za sobą. Miałem wrażenie, że splatałem z nim dłonie milion razy, choć w przeciągu ostatnich trzech lat zdażyło się to zaledwie kilkukrotnie i to nigdy na dłużej, tak samo jak zdawało mi się, że smak jego ust znam od zawsze.
— Przepraszam — powiedział wtedy, patrząc mi w oczy głębiej niż ktokolwiek kiedykolwiek.
Mogłem zapytać go, za co mnie przeprasza. Mogłem, ale tego nie zrobiłem, bo zawsze czułem, że od Percy'ego należy mi się bardzo wiele i nigdy mu nic winny nie będę. Zamiast tego pozwoliłem, by złączył ze mną wargi, a moje ciało zalała fala fizycznej przyjemności.
Patrz w mojego oczy, takie same jak te jej, i cierp.
Gdy moja siostra miała piętnaście lat, zaczęła układać tarota. Nigdy nie wierzyliśmy w astrologię, wróżenie z fusów czy ręki, ale, jak mawiają, tonący brzytwy się chwyta, a Hazel była dziwna od zawsze. Łatka czarownicy nie mogła się od niej odkleić, więc postanowiła zrobić z niej użytek. Wtedy też zaczęło się wyjaśniać przyciąganie między mną a Percy'm, które, jak mawiała Hazel, mieliśmy zapisane w gwiazdach.
Byliśmy sobie zapisani w gwiazdach.
Mieliśmy dwadzieścia lat, gdy powiedziałem Percy'emu, że go nienawidzę i zabiję się, jeśli nie wyjedzie.
Będziesz patrzeć na moje martwe ciało i myśleć, że to znowu twoja wina.
Więc patrz i cierp.
Wyjechał. Nie widzieliśmy się ponad jedenaście miesięcy i bez niego czułem się zdrowszy niż kiedykolwiek, jak gdybym przeniósł się z miasta na wieś, by pierwszy raz od lat pooddychać świeżym powietrzem. Wpadliśmy na siebie przypadkiem (to słowo naprawdę mija się z naszą dwójką). Wpadliśmy na siebie, gdy się tego nie spodziewaliśmy. Wrócił, jak gdyby na nowo zszyto nas niewidzialną nitką. Percy czasami naprawdę przypominał mi Piotrusia Pana, który zgubił swój cień.
Robiłem za jego osobisty cień, wciąż próbując uwolnić się od niego i zacząć wieść własne życie.
Chadzamy nocnymi ścieżkami, by coraz bardziej się od siebie oddalić.
Jedno spojrzenie.
Patrz na mnie i cierp.
***
— Rozumiesz, William? — pytam siedzącego obok mnie blondyna, próbując przekrzyczeć śmiejącą się dwa stoliki dalej grupkę studentów.
Siedzimy bardzo blisko siebie, co w ogóle mi nie przeszkadza, bo przez ostatnie parę godzin i kieliszków zdążyłem Willa bardzo polubić. Kiwa głową potakująco, jednocześnie zaciskając palce mocniej na moim kolanie. Nie mam pojęcia, w którym momencie mojej opowieści jego dłoń tam zawędrowała.
Ma blond włosy, które trochę przypominają mi te należące do Annabeth Chase, która rzuciła Percy'ego całe wieki temu, bo całował mnie w łazience Vanessy Humdort, co nie było winą wypitego alkoholu. Czy gdybym teraz pocałował Williama, to byłaby wina alkoholu? Prawdopodobnie.
Spoglądam w te jego obce oczy tak przepełnione zainteresowaniem, niemym współczuciem, zdumieniem. Takie obce, takie piękne oczy. Przyglądam się jego twarzy upstrzonej konstelacjami piegów. Podobno w gwiazdach zapisane jest przeznaczenie, w piegach Williama coś równie nieznanego. Może to przypadek. Może to przypadek i to właśnie dlatego tak bardzo chciałbym sięgnąć tego nieba.
Wątpię w to, by żyło się raz, dlatego może kiedyś za setki lat, gdy podniosę wzrok, napotkam jasne, błękitne oczy i bez wahania zarzucę dłonie na kark jego właściciela, bo będę to winny duszy tego kogoś, kto kiedyś nazywał się William Solace i miał na policzkach namalowane słońcem konstelacje.
Uciekam od swoich gwiazd,
Zostawiam je za sobą,
By topić się tu z tobą,
Nie pozwól mi się zgubić.
Po prostu na mnie patrz.
***
soulmateAU jest dosyć popularne, dlatego klasycznie musiałam i do tego dodać swoje dwa grosze. nie podważam tego, że wizja bratnich dusz jako osób sobie przeznaczonych jest naprawdę romantyczna, jednak chciałam na to rzucić trochę innego światła. cała koncepcja wywodzi się z buddyzmu, a dokładnie z karmiczności naszych dusz. bratnia dusza w pojmowaniu buddyzmu to mniej więcej zobowiązanie wobec drugiej duszy pochodzące z poprzednich wcieleń, stąd właśnie to niewyjaśnione przyciąganie między Nico a Percy'm i potrzeba spłacenia długu u Percy'ego. Może ktoś wyczytał między wierszami albo domyślił się z książek Ricka, ale tak, chodziło o śmierć Bianki w poprzednim życiu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top