1// I am invincible//
I am invincible
I am unbreakable
I am a diamond cut to last
***
Lotnisko pełne było ludzi, co wcale mnie nie dziwiło. W Richmond przywitał mnie taki sam widok, a w Little Rock w ogóle nie było lepiej – wręcz przeciwnie. Tu tłum był jeszcze większy, tak samo jak upał. Ledwo co wysiadłam z pokładu samolotu i już poczułam fale gorąca, przez którą pożałowałam swojej grubej, czarnej bluzy z kapturem oraz rurek tego samego koloru. Ale skąd miałam wiedzieć, że pod koniec zimy, a właściwie już prawie wiosną, w Arkansas jest wciąż tak gorąco? Rano, w Wirginii, padał deszcz, a tu temperatura wynosiła prawie dwadzieścia sześć stopni. Krótko mówiąc - gotowałam się jak wrzucona do wrzątku.
Stanęłam za bramkami i westchnęłam, widząc przed sobą tłum ludzi, przez który miałam się przecisnąć. Po męczącym, trzygodzinnym locie, ciśnięcie się jak sardynka było ostatnim, czego chciałam. Ciągnąc za sobą walizkę i poprawiając na ramieniu sporą oraz ciężką torbę, ruszyłam przez ten żywy tłum, który ani myślał mi ulżyć i zrobić miejsce. Na próżno rozglądałam się wokół, szukając wzrokiem znajomej twarzy swojego ojca. Po pierwsze: w życiu bym go nie wypatrzyła, a po drugie: zapewne się spóźni. Clay Lincoln nie był typem osoby, która pojawiała się punktualnie.
W końcu wypatrzyłam pod ścianą, między paskudnymi, plastikowymi palmami, kawałek wolnej podłogi. Postanowiłam wykorzystać tą okazję, by odsapnąć, odciążyć kręgosłup i zadzwonić do taty. No, przede wszystkim zrobić te pierwsze dwie rzeczy.
Z wielką ulgą zdjęłam bluzę, która zdawała się być już mokra, napiłam się ciepłej, wygazowanej wody z butelki, a dopiero wtedy sięgnęłam po komórkę. Rozległy się zaledwie dwa sygnały, gdy poczułam czyjąś dłoń na swoim odsłoniętym ramieniu.
Zareagowałam dość gwałtownie, najpierw wzdrygając się, potem odskakując. Odwróciłam się w stronę osoby, która, jak domniemałam, chciała się do mnie przystawiać i już miałam uderzyć ją plastikową butelką, gdy zobaczyłam przed sobą niebieskookiego blondyna. Jego widok najpierw mnie zszokował, a dopiero potem ucieszył.
- Rayan! – Rzuciłam się siedemnastolatkowi na szyję, prawie przewracając przy tym nas oboje.
- Jez, siostra. Przystopuj z tą czułością – mruknął chłopak, udając zawstydzonego, choć cieszył się z mojego widoku niemniej niż ja z jego.
- Tęskniłam za moim małym braciszkiem – powiedziałam, tarmosząc jego i tak niesforną czuprynę.
- Wcale nie takim małym – oburzył się Ray, splatając ręce na piersi. – Przewyższam cię o pięć cali. I to co najmniej.
Trzepnęłam brata w ramię, na co ten roześmiał się i przyciągnął mnie do siebie. Objęłam go mocno, wdychając przyjemny zapach jego perfum. Mimowolnie moje oczy wypełniły się łzami. Tyle czasu straciliśmy, że już więcej nie chciałam się na tak długo rozstawać. Osiem lat rozłąki, wypełnianej zaledwie rozmowami telefonicznymi, sms-ami i czatowaniem, to stanowczo za mało.
- Jak lot? – zagaił Ray, gdy wziął moją torbę na swoje ramię, a walizkę w drugą rękę, choć zapewniałam go, że sobie poradzę.
I włączył się tryb opiekuńczy-młodszy brat –pomyślałam złośliwie, ale podobało mi się to, jak chłopak mnie traktował. Po latach ignorancji, ciągłych wyrzutów i braku jakichkolwiek cieplejszych uczuć w domu potrzebowałam odmiany. Poczucia, że jednak komuś na mnie zależy.
- Męcząco – powiedziałam wzdychając. – Nie byłam przygotowana na to, że przez trzy godziny będę siedziała obok śliniącego się dzieciaka i chrapiącego grubasa, który uzna moje ramię za poduszkę.
Ray roześmiał się głośno, wzbudzając zainteresowanie przechodzących obok ludzi.
- Bawi cię moja krzywda? – Szturchnęłam chłopaka w żebra, groźnie marszcząc brwi.
- Troszeczkę – odparł, zagryzając końcówkę języka.
Przewróciłam oczami i splotłam ręce na piersi.
- A gdzie tata? – zapytałam w końcu. Choć obiecałam sobie być obojętną na jego zachowanie, to nie mogłam się powstrzymać.
- Musiał zabrać Coltona na szczepienia, bo mamie wypadło spotkanie.
Mama – prychnęłam w myślach. Ray musiał zauważyć moją minę, a ta mówiła raczej więcej, niż chciałam pokazać.
- Connie jest świetna. Przekonasz się.
- Jasne – Posłałam chłopakowi mocno wymuszony uśmiech.
To, że miałam zamieszkać z ojcem, wcale nie znaczyło, że miałam uwielbiać kobietę, dla którą rozwiódł się z moją matką. O tym nie było mowy, gdy ustalali szczegóły mojej przeprowadzki. W sumie to w ogóle nic nie było ustalane. Miałam po prostu kilka dni na spakowanie się, wejście na pokład samolotu i polecenie na drugi koniec kraju do ojca i jego nowej rodzinki. Co innego miałam zrobić, niż tylko się podporządkować? Zostać z matką, która mnie nienawidziła, czy spróbować żyć na własną rękę i prawdopodobnie wylądować na ulicy? Ojciec był jedyną opcją.
Wyjście na zewnątrz wcale nie przyniosło mi oczekiwanej ulgi. Od razu zorientowałam się, że lotnisko miało klimatyzację, która zmniejszała upał. Na dworze temperatura była wyższa o dobre kilka stopni. Z zazdrością spojrzałam na krótkie spodenki Rayana oraz jego koszulkę na ramiączkach z wizerunkiem jakiegoś punkowca. Gdybym mogła, rozebrałabym się na środku parkingu.
- Zaraz umrę – jęknęłam, wlokąc się za Ray'em.
- W Lucy włączę klimę.
- W czym?
W odpowiedzi chłopak teatralnym gestem wskazał na stojącego przed nami Chevroleta Camaro – tego ze starszych roczników. Krwistoczerwony lakier odbijał promienie słońca, ale całe auto zdawało się błyszczeć. Od razu widać było, że mój braciszek dbał o to auto.
- Nazwałeś go Lucy? – zapytałam z trudem powstrzymując śmiech.
- Nie go, tylko ją – oburzył się chłopak, głaszcząc dach auta. – I tak. Nazwałem ją Lucy. Bądź dla niej miła, inaczej będziesz szła z buta.
Uniosłam obie ręce w obronnym geście i obeszłam Lucy od strony pasażera. Ray dołączył do mnie zaraz po tym, jak zapakował moje bagaże do bagażnika. Chłopak odpalił silnik, tym samym automatycznie włączając radio. Wnętrze samochodu wypełniła piosenka nieznanego mi wykonawcy.
- Kupiłeś ją? – zapytałam, rozglądając się po niewiarygodnie czystym, jak na nastolatka, wnętrzu auta.
Czarna skóra na siedzeniach nie miała nawet rysy, a chodniki nie pokrywał nawet pojedynczy paproch. Jedynym elementem, zakłócającym estetykę tego wnętrza, była pluszowa maskotka czerwonego dzika, wisząca na lusterku wstecznym – symbol drużyny Arkansas Football.
- Odrestaurowałem – poprawił mnie chłopak z dumą w głosie. – Jeffrey ją dla mnie znalazł i pomógł doprowadzić do obecnego stanu. A to był niemały wyczyn. Były właściciel chciał ją oddać na złomowisko.
- Jeffrey?
- Przyjaciel rodziny, kuzyn mamy, nasz przyszywany wujek i ojciec chrzestny Liama – wyjaśnił, zjeżdżając na autostradę. – Zapewne niedługo go poznasz. Spoko gość. Polubisz go.
Jasne – mruknęłam i wyjrzałam za okno. Czekała nas godzina jazdy do Spring Hill – mojego nowego domu.
***
Ray okazał się być wielkim fanem starego rocka, przez co przez całą drogę zmuszona byłam słuchać jego męczenia kota – przez niego nazywanego śpiewaniem. Widok tablicy informacyjnej z napisem: Spring Hill, było dla mnie jak wybawienie z piekielnych czeluści, gdzie głos mojego brata nigdy nie milkł.
Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, poczynając od mojej nowej szkoły, gdzie chodził również Rayan, a kończąc na tym, co robiliśmy w ostatni weekend. Ray sprawnie omijał tematy, o których nie chciałam nawet myśleć, za co byłam mu wdzięczna. Dobrze wiedziałam, że mój brat wiedział, choć możliwe, że nie o wszystkim. Nawet tata nie znał wszystkich szczegółów dotyczących mojej przeprowadzki. Miała ona być dla mnie świeżym startem oraz nową szansą. Przeszłość chciałam zostawić za sobą.
Jednak zdziwiło mnie, że Rayan ani razu nie zapytał o mamę. Nie to, że uważałam, że powinien, ale nie sądziłam, że nawet po tylu latach jego stosunek do niej się nie zmienił.
Zagryzłam wargę i spojrzałam na swojego brata. Wydoroślał, wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości i z całą pewnością był przystojny. Urodę odziedziczył po mamie. Miał takie same, jasne włosy jak ona oraz kolor oczu. Nawet kształt ust oraz nosa miał jej. I to mogło go boleć jeszcze bardziej – że był tak podobny do osoby, którą szczerze gardził.
Ja sama nie żywiłam do matki żadnych głębszych uczuć, ale mimo to zostałam z nią. Bo byłam starsza, rozsądniejsza i musiałam się nią zająć. Dlatego przez te wszystkie lata i rzeczy, jakie z nią przeżyłam, przyzwyczaiłam się do niej. Do jej charakteru i scen, które zwykła urządzać. Opiekowałam się nią, gdy dopadały ją ataki, pilnowałam, gdy leżała pijana, gotowałam dla niej, trwałam przy niej, mając nadzieję, że w końcu wyzdrowieje. A co ona zrobiła? Wyrzuciła mnie z domu i prosto w twarz rzuciła mi, że jestem dziwką.
A mimo to wciąż nazywałam ją matką. Nawet po tym wszystkim.
Nagle poczułam, jak ciepła, duża dłoń zaciska się na mojej. Nie odrywając wzroku od krajobrazu za oknem, ścisnęłam ją i zamknęłam oczy. To oraz kilka wdechów pomogło mi pozbyć się łez i ochoty, by się rozpłakać. Ten okres miałam już za sobą. Musiałam w to wierzyć.
Ray wjechał na podjazd przed kremowym, dwupiętrowym domem i zatrzymał Lucy przed garażem. Muzyka ucichła, co przyjęłam z żalem. Nie znosiłam ciszy. Od zawsze tak było. Kojarzyła mi się ona z momentami między wyjściem, a powrotem matki. Momentami wypełnionymi strachem, że zamknięte drzwi już się nie otworzą, a ja zostanę sama. Dlatego zawsze musiałam czymś wypełniać tą ciszę.
- Będziesz tutaj szczęśliwa – powiedział Rayan, znowu przyciągając mnie do siebie.
- Skąd wiesz? – zapytałam, trochę niewyraźnie przez materiał jego koszulki przy swojej twarzy.
- Mam takie przeczucie.
Uśmiechnęłam się i odsunęłam od brata. Ten złożył na moim czole krótki pocałunek, łaskocząc mnie przy tym swoim krótkim zarostem.
- A moje przeczucia się spełniają.
Dom mojego ojca był nie dość, że duży, to dodatkowo świetnie urządzony. Ale temu nie było co się dziwić. Connie – jego żona – była projektantką wnętrz, a wszystkie te pokoje były dowodem na to, że znała się na swoim fachu.
Hol oraz znajdujący się na prawo salon miały kremowe ściany, na których wisiały obrazy, bądź oprawione zdjęcia rodziny. Mój wzrok od razu przyciągnęła cała gama owych fotografii, wisząca obok schodów. Jedno z nich przedstawiało mojego ojca, Connie, Rayana oraz dwóch chłopców – starszego Liama i niespełna rocznego Coltona – moich przyrodnich braci. Nagle ogarnęło mnie paskudne uczucie, że wpakowałam się w tą rodzinę z butami. Nigdy nie lubiłam być dla nikogo obciążeniem. Zawsze starałam się tego unikać.
- Też się tutaj niedługo pojawisz.
Miałam ochotę prychnąć, ale powstrzymałam się. Optymizm Ray'a nieraz mnie powalał. Może rzeczywiście byłam zbyt dużą pesymistką?
- Ray? Jesteście już? – Dobiegł nas głos dochodzący z wnętrza domu.
Z pomieszczenia na lewo wyszła młoda, trzydziestoparoletnia kobieta, wycierająca dłonie w ścierkę w zielono-białą kratkę. Pojedyncze kosmyki miodowych włosów wydostały się spod jej luźnego kucyka i opadły na twarz, choć kobieta co chwilę je odsuwała. Zielone oczy padły na mnie i zaraz zalśniły niewiadomym dla mnie błyskiem. Nim się spostrzegłam, zostałam zamknięta w ciepłym uścisku.
Zszokowana takim obrotem spraw spojrzałam na Rayana, ale ten tylko bezradnie wzruszył ramionami.
Żonę mojego ojca ostatni raz widziałam cztery lata temu, gdy przyjechali do Waszyngtonu, by zapoznać mnie z moim nowym, młodszym bratem. Już wtedy trzymałam Connie na dystans, jawnie okazując jej swoją niechęć. Wcześniej widziałyśmy się na ich ślubie, gdzie również nie byłam dla niej miła. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Aż do teraz.
Ten niespodziewany, matczyny uścisk sprawił, że coś we mnie drgnęło. Wypełniło mnie nowym, zupełnie nieznanym mi uczuciem. Niczego takiego nie doświadczyłam od mojej matki. A teraz...
Connie w końcu odsunęła się ode mnie i wzięła moją twarz w swoje drobne, ciepłe dłonie.
- Witaj w domu, Ronnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top