57 - [Obaj kochają kłamstwa.]

- ♣N; 2009 -

Następny dzień, w którym poranek przywitał ich obu tak samo.

- ...Izaya.

Ach, imię. Czyżby wyrzucił przez okno wszystkie pozostałe przezwiska? Znowu zapomniał? A może wręcz przeciwnie?

- Hm...?

Gardłowy pomruk, głosy wciąż nieprzyjemnie zachrypnięte po nocy; czarnowłosy powstrzymuje się przed wyszeptaniem prośby o mokry pocałunek, bo i ta drobna zachcianka jest niezaprzeczalnie nie na miejscu, nieodpowiednia, i tak bardzo w jego stylu - spontaniczna, pozbawiona sensu, mająca na celu zaspokojenie ciekawości. Postanawia milczeć, czeka.

- Czy... z twojego punktu widzenia... ugh. - Głupoty, czyżby ze zmęczenia? Jeżeli nie z jego, to z czyjego, by wciąż było prawdą? - ...czy jest to... teraz... przepełnione nostalgią? Chociaż... chociaż trochę?

Potyka się o własne słowa, mówi mimo suchości w gardle, głos jakże cichy, jak gdyby niepewny; za odpowiedź dostaje przepełniony nostalgią uśmiech, albo przynajmniej tak postanowił nazwać to w swojej głowie.
Było jeszcze wcześnie. Przymknęli oczy.
(tak jasno mimo pory roku? wcześnie?
wcześnie dla nich, za wcześnie dla wspomnień)

- ♣; 2008.02 -

Ta sama scena... nie, poprzednia scena... ach, też nie. To nie ten czas, więc jak i scena... z drugiej strony, teatr - czas przedstawień zmienny, teatralne deski te same, więc może i tym razem...
...nie, nieistotne. Inna scena, w znaczeniu, inny moment, chociaż samo miejsce pozostałe bez zmian... ponownie, nieprawda, zmiany są, i to istotne...
...od nowa, od nowa; tym razem bez pomyłki, dobrze? Ten sam teatr, to samo łóżko, na nim dwóch ludzi-aktorów, jedna z postaci chorobliwe chuda, jak gdyby można by ją było połamać za pomocą pojedynczego pajęczego uścisku.
Wspomnienie; kolejny ,,pierwszy raz'', z ,,pierwszym'', oznaczającym, ,,pierwszy raz, gdy leżeli obok siebie". Izaya niemalże nie zaśmiał się na sposób, w jaki ich spojrzenia się spotykają; z jakiegoś powodu przypomina sobie własnych rodziców i tamte równoległe kanapy, których tapicerkę wielokrotnie zmieniano.
Nie jest tak samo, upomina się, ale wyciąga dłoń, by to potwierdzić. Odkąd zaczyna się fiolet ze wspomnień? Tu, przed nim, jest tylko spokojny błękit (albo przynajmniej byłby, gdyby miał nazwać te emocje). Czy musi uronić krew, żeby stworzyć ten sam kolor?

- Izaya.

Ach, ponownie. Nie jest to ,,pierwsze wypowiedzenie jego imienia'', a jednak każde kolejne zdaje się takim właśnie być; pierwszym. Wyjątkowo, pierwszym-nie-ostatnim.

- Tak?

- Co sądzisz o ludziach?

- Kocham ich.

Kochał. Kocha. Czasem nie wie już sam, nie wie, czy nie zaszła w nim jakaś zmiana, która doprowadziła go do upadku, upadku jego ideałów, wszystkiego, co do tej pory uważał za fascynujące. I, ponownie, czyja to wina?

- Więc... nie chcę, żebyś mnie kochał.

Zmarszczył w odpowiedzi brwi, jak gdyby usłyszał największą możliwą niedorzeczność.

- ...nie jesteś człowiekiem.

- Jeżeli niebycie człowiekiem sprawi, że nie będziesz ,,mnie kochał''... - W powietrzu podkreślił to, wykonując palcami cudzysłów. - ...to cieszę się, że nie jestem człowiekiem.

Za-duża, za-ciepła, zbyt-dziwna dłoń na jego policzku.

- ...dziwnyś.

- A ty?

- Hm?

- A ty, kim... czym jesteś, w takim razie?

Jest obserwatorem. Jest...

- ...jestem czymś powyżej ludzi.

,,Czymś'', gdy określenie ,,kogoś'' może odnosić się tylko do ludzi.

- Też jestem... powyżej?

Dłoń powoli schodzi na szyję, tworzy drobne wzorki, kółka, nie rani.

- Kto wie? Czy potwory są nad, czy poniżej, zastanawiam się...

- Jestem silniejszy niż inni.

- Ale jesteś tak prosty, zarówno w działaniu, jak i zrozumieniu.

- Tak jak i niektórzy ludzie.

- Tak bardzo chcesz być na tym samym poziomie, co ja, Shizuo?

Powstrzymuje się przed zrobieniem tego żartu, że równie dobrze musiałbyś zakopać się sześć metrów pod ziemią. To ciało długo...

- Tak.

- Dlaczego?

Ciekawskie spojrzenie, przekręca głowę w prostym do zrozumienia geście.

- Żeby żaden z nas nie musiał zadzierać głowy, by spojrzeć drugiemu w oczy.

Wybuchnął śmiechem. Jak dawno... kiedy ostatni raz się śmiał? Kiedyś tak znajomy dla jego osoby, teraz na początku wydał mu się wręcz obcy, zwłaszcza na jego języku, zwłaszcza w tak nieszyderczym tonie.

- Niemożliwe, Shizu-chan, jesteś zbyt wysoki~.

Pod każdym możliwym względem; nawet gdybym nie próbował szukać żadnej metafory, wciąż...

- Tsk, zamknij się w końcu, wszo.

Z szyi, dłoń nagle przeniosła się na włosy, roztrzepując je.
Gest, ponownie, który pokazuje mu, że w tych słowach nie skrywa żadnej złości, nienawiści.

- Gdybym naprawdę był wszą, to pewnie jesteś już matką wielu moich zarazków~.

- Wszy nie zostawiają za sobą zarazków, tylko składają jaja... chyba.

- Woah, Shizu-chan, jaki mądry~.

- ...znowu zaczynasz z tym dziwnym tonem.

- Cała ta rozmowa jest dziwna.

- ...my sami jesteśmy dziwni.

- Prawda.

Chwila wypełnionej spokojem ciszy... okna są otwarte, dlaczego? Dopiero luty, chłód wciąż uparcie wdziera się przez każdą możliwą szczelinę. Jak gdyby nieme polecenie...

- ...co dla ciebie oznacza ,,dziwny'', Shizu-chan?

Nie Shizuo, tylko, ponownie, Shizu-chan. Chęć powrotu do wcześniej? A jednak jego ton nie jest taki sam.

- No... niepospolity?

- Jest wiele ,,niepospolitych'' chorób, jak przykładowo akromegalia, która objawia się między innymi rozrostem niektórych tkanek. Myślisz, że to dziwne?

- ...nie.

Zbyt ludzkie; ludzkość zna o wiele więcej bardziej przerażających, wywołujących obrzydzenie, ale i ciekawość, schorzeń.

- W takim razie twoja teoria jest nieprawidłowa.

- Więc, może coś, co jest wbrew danej religii?

- To ateiści nie mogą czegoś uważać za dziwne?

- Czy sam ateizm nie jest rodzajem religii? Istnieją stowarzyszenia, ateiści, czyli członkowie, posiadają własne idee i je szerzą, wierzą ,,w nic''.

- Jesteś wierzący, Shizu-chan?

W to, że istnieje nic, czy w to, że istnieje coś?

- Nie.

Nie kwestia wiary, nie w jego wypadku, nie od dawna.

- Jesteś dziwny.

Mówi, jak gdyby zrozumiał.

- Jesteśmy dziwni.

- ...to... jest w porządku. Zawsze byliśmy dziwni. To... się nie zmieniło. Cieszy mnie to.

W odpowiedzi dostał uśmiech, najprawdziwszy uśmiech, tak bardzo błękitny.

- Mnie również, Izaya.

- ♠I; 2009 -

Shizu-chan. Zawsze byłeś tak bardzo złym, złym kłamcą.

Nie powiem, żebym był... bardzo lepszy. Nie, wręcz przeciwnie, czasem... Czasem, może i faktycznie wręcz przeciwnie. ,,Zły'', w znaczeniu, kłamca idealny działający w jakimś... złym, przynajmniej dla ogółu, dla ludzkości, celu.

Jakim ty jesteś kłamcą? W jakim znaczeniu? Zły cel, czy zły kłamca, potykający się o słowa? To cały ty, całe twoje ,,ja'', czy może tylko jakaś część podświadomości?

Powód, dla którego mnie, mnie z niedawna, z tego całego roku... powód, dla którego nie pamiętasz, to przez to, prawda?

Bo po prostu od samego początku nie chciałeś mieć ze mną nic wspólnego.

Nie było żadnego wypadku.
Po prostu pewnego dnia obudziłeś się, bez pamięci z całego ubiegłego roku.
Spanikowany. Nie mogłem zbytnio się ruszyć; dobrze, że Celty była w pobliżu, musiała cię znokautować, bo nie przestawałeś krzyczeć.
Prawie mnie zabiłeś, ponownie. Ale z jakiegoś głupiego powodu przeżyłem.
A ty następnego poranka nic nie pamiętałeś.
I następnego.
I następnego...
...ile minęło tygodni?

Otwierają się drzwi, ponownie wkraczasz do pomieszczenia.
Ponownie błękit... chociaż i teraz wiem, że nie minie kilka tygodni, a z powrotem w tym miejscu zamieszka purpura koloru siniaków.

Ach. Doprawdy jesteś złym, złym kłamcą.

- Słowa: 1 1300 -

[Jak dawno nie było perspektywy Izai... Nigdy się do tego nie przyzwyczaję i nigdy tego nie polubię.]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top