Rozdział 11

Minęło całe dziewięć lat od kiedy Nathan nie żyje. I to wszystko z mojej winy. Może zacznę od początku.

Miałam dziesięć lat, a on siedem. Byliśmy akurat z rodzicami u dziadka.  Koło jego domu znajdował się las, w którym uwielbialiśmy się bawić, ale mama i tata nie pozwalali się bez nich za daleko oddalać. Jednak jednego razu, kiedy poszli do sąsiadów na grilla postanowiliśmy iść do źródełka. Nie było ono daleko, ale się zgubiliśmy pomiędzy drzewami. W pewnym momencie straciłam Nathana z oczu. Było już dosyć późno i niebo nabierało granatowych barw. Zaczynałam się bać. Mój tata zawsze powtarzał, abym wracała po swoich śladach, lecz po kilku już minutach nic nie mogłam zauważyć, nawet własnych butów. Zresztą bez Nathana i tak nigdzie nie pójdę. Gdzie on może być ?

- Nathan! Nathan gdzie jesteś?! Nathan? - krzyczałam w przestrzeń.

Przeraziłam się. Mija kolejna godzina, a ja nie mogę go znaleźć. W tych całych poszukiwaniach sama straciłam orientację w terenie, obracałam się w kółko. Nie miałam pojęcia gdzie jestem, ale na pierwszym miejscu stawiałam mojego brata, który aktualnie był zaginiony.

- Nate!!! Braciszku!!! Odpowiedz!!! - dalej się wydzierałam.

Mój głos rozprzestrzeniał się pomiędzy drzewami. Ech rozbrzmiewało jakby w całym lesie. Jednak i tak nie dobiegał mnie żaden inny dźwięk poza wydanymi przeze mnie. A to już wydaje się dziwne. Czy nie powinny hukać jakieś sowy, albo inne zwierzęta nocy? Nie jestem znawczyniom, ale wydaje mi się, że tak.

- O Boże... Nathan! Gdzie do cholery jesteś !

Czemu my wyszliśmy z domu? No czemu?

- Proszę powiedz coś. - wydusiłam zrezygnowana.

Wszędzie było ciemno, mokro, cicho i strasznie.

- Nathan?! - krzyknęłam po raz kolejny.

Jednak gdy nic mi nie odpowiedziało poza ciszą pokręciłam głową zrezygnowana. Łzy zbierały mi się pod powiekami i nic nie mogłam na to poradzić, ale płakałam i to mocno.

Usiadłam zrezygnowana na wilgotnej glebie i kiwałam się w przód i tył. Liczyłam na to, że Nate trafił do domu i zawiadomił pomoc, ale coś czułam, że on nadal jest w lesie.

Myślałam o tym, że mama, tata i Jason pewnie już są u dziadka i się martwią, może nasz szukają?

Powoli wstałam na nogi i otrzepałam kolana. Muszę iść dalej. Minęły kolejne minuty, a ja nie trafiłam na nic. Może to i dobrze.

Zaczęłam biec przez las. Zauważyłam blask światła. Zbliżałam się coraz szybciej w tamtym kierunku. Wyglądało to na latarkę, taką samą jaką dałam małemu.

Byłam już niedaleko jednak w pewnym momencie poślizgnęłam się na czymś. Najprawdopodobniej na wodzie. Spojrzałam w dół w celu wytarcia mokrych rąk o dżinsy, ale to co tam ujrzałam powstrzymało mnie. Na dłoniach miałam krew. Całe były w czerwonej i ciepłej mazi. Bałam się zerknąć w bok, aby zobaczyć do czego należy.

- Błagam nie.... - szepnęłam w przestrzeń.

Powoli zaczęłam obniżać głowę, aż napotkałam szkarłatną kałużę. Przekrzywiłam kark lekko w prawo i zobaczyłam piekło. Obok mnie leżał Nathan. Jego gardło było rozszarpane, oczy otwarte, tak samo usta, a dłonie zaciśnięte w pięści. Spoglądał przed siebie nic nie widząc.

Bałam się zbliżyć bardziej, ale nic nie mogłam poradzić na to, że się trzęsłam.

Z N A L A Z Ł A M  G O !

Zaczęłam wrzeszczeć i płakać. Po kilku sekundach, może minutach, albo godzinach.... Nie wiem. Usłyszałam coś. Jakiś szelest w oddali. Skuliłam się w sobie i zbliżyłam do braciszka. Przytulałam jego małe, martwe ciałko. Robiłam to tak, jakbym chroniła go przed wszelkim złem.

- Kimberly! Nathan! - usłyszałam krzyk.

To był głos taty. Mojego tatusia.

- Tatooooooo! - wrzasnęłam ile sił w płucach.

- Tam! Stamtąd dobiega głos. Szybciej!

Kroki stawały się coraz głośniejsze. Moje serce kołatało w klatce piersiowej, jakby chciało wyskoczyć. Nagle oświetliło nas światło latarki. Raziło mnie w oczy. Zakryłam je zakrwawioną dłonią.

- O Boże... - usłyszałam szept.

Powoli zaczęłam przyzwyczajać się do światła, podniosłam głowę i ujrzałam co najmniej dziesięć par oczu wlepionych w nas.

- Tatusiu... - wychlipałam i przytuliłam mocniej do siebie Nathana.

Ojciec nachylił się nad nami i zagarnął nas w ramiona. Płakał razem ze mną. Mama po chwili jak ujrzała naszą trójkę padła na kolana i również uroniła morze łez.

Zawieźli mnie do szpitala, a Nate'a do kostnicy.  Lekarz sądowy powiedział, że dopadły go wilki, ale ja i moi rodzice nie wierzyliśmy w to. Jego szyja nie wyglądała raczej jak po ugryzieniu psa. W późniejszym czasie tata to dowiódł i miał nawet podejrzanego, który mógł chcieć się na nas zemścić, albo raczej na nim i na mamie. Ale jak zapytałam kto to, to odpowiedział, że jestem za mała.

Od tamtego czasu minęło równo dziewięć lat. Chodziłam do psychologa, na terapię i do różnych innych specjalistów, ale nikt nic nie mógł poradzić na moje stany lękowe i koszmary. Jednak odnalazłam uwolnienie w motorach. To stało się moją pasją i miłością. A teraz mogę to stracić.

Cholerny wypadek. Cholerny samochód. Cholerny ASHTON!


^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^

No i oto jest kolejny rozdział :D

Zapraszam do komentowania i gwiazdkowania :*

Pozdrawiam,

Klaudia :*


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top