Rozdział 13


Minęło osiem dni od chwili, kiedy wysłałam Ashtona po jedzenie. Oczywiście wyżej wspomniany wypełnił swoje zadanie wyśmienicie i miałam w końcu coś jadalnego w ustach. Jednak po tym go wyprosiłam. Od tamtego czasu dużo zastanawiam się nad ta sytuację i doszłam do wniosku, że nie powinnam się z nim zadawać. Zranił mnie i to dość mocno, na tyle, że wylądowałam przez ponad rok w śpiączce. Ludzie dookoła mnie kończyli szkołę, zaczynali, dobierali się w pary, rozstawali, a ja ciągle tkwiłam w miejscu. Podczas moje snu bardzo schudłam. Już wtedy miałam problemu z wagą, byłam na skraju anoreksji, mimo, że non stop jadłam fast foody. Miałam szybką przemianę materii, a dożylnie trudno dawać tak dużo potrzebnych wartości odżywczych.

Znajdowałam się w moim pokoju na łóżku. I po prostu błądziłam myślami do chłopaka o pięknych jasnych oczach i słodkim uśmiechu.

Nie, pomyślałam.

Muszę go wyrzucić ze swojej głowy i myśleć o czymś innym. Na przykład o pingwinach. To takie słodkie, małe stworzonka. Wyglądają jakby miały garnitury i śmiesznie chodzą. A do tego wszystkiego są bardzo wytrzymałe. Ja na pewno nie wytrzymałabym w takich temperaturach jak one, a już nie wspomnę o kąpielach w takich wodach.

Brr... Aż wstrząsnęły mną dreszcze. Poleżałam jeszcze z pół godziny nie wykonując żadnego ruchu, aż zachciało mi się iść do toalety. I w tym tkwił problem. Ja nie chodziłam, a nikogo w domu nie było. Łzy cisnęły mi się do oczu, byłam taka bezradna, po raz kolejny. Jedyna rzecz jaka mogłaby mi teraz pomóc, to wózek inwalidzki stojący obok stolika, była na wyciągnięcie ręki, ale ja nie mogłam jak na razie się przemóc, aby na nim usiąść. Ciągle miałam jakąś lipną nadzieję, że następnego ranka obudzę się i magicznie będę mogła znowu chodzić, biegać, skakać, wszystko naraz.

Spojrzałam na wózek i po woli dźwignęłam się na rękach. Już po kilku minutach, tak minutach, siedziałam na nim. Wypróbowałam kółka i ruszyłam korytarzem w kierunku łazienki. Zanim tam dotarłam, jednak coś mi przeszkodziło. Bowiem ktoś akurat w tym momencie postanowił zadzwonić do naszych drzwi. Przełknęłam gulę, która zaczęła budować się w moim przełyku i udałam się do wejścia.

Jeszcze ani razu nie wychyliłam się z mojego pokoju, chyba, że do toalety, to był jedyny wyjątek, nawet w kuchni nie przebywałam, bo nie chciałam, aby ktoś się nade mną litował, a teraz tak po prostu muszę otworzyć te przeklęte wrota.

- A może by tak to zignorować? - zapytałam sama siebie.

Osoba po drugiej stronie znowu nacisnęła dzwonek. Ten ktoś tak łatwo nie odpuści.

- Już! Proszę nie dzwonić ! - zawołałam.

Podjechałam ostrożnie do drzwi przy okazji oczywiście zahaczając o wszystkie meble po drodze. Przekręciłam gałkę i niezgrabnie otworzyłam drzwi. Musiałam wycofać wózek, aby je do uchylić, więc było z tym trochę problemów.

- Tak? - zapytałam po otwarciu.

Na przeciwko mnie stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał na sobie skórzaną kurtkę, podarte dżinsy i czarną podkoszulkę. Wyglądał mi na około metr osiemdziesiąt. Musiałam mocno zadrzeć głowę do góry, aby spojrzeć mu w oczy, które były koloru zielonego z przebłyskami niebieskiego. Blond włosy były w nieładzie, jakby co dopiero przeczesywał je dłonią. Przyglądał mi się z zainteresowaniem.

- Szuka pan czegoś? - spytałam ponownie, tym razem już niecierpliwie.

- Tak. Tylko chyba pomyliłem adresy. Przepraszam. - powiedział i już miał odejść, gdy go zawołałam.

- Proszę poczekać. Czego pan szuka. Może pomogę.

- Jesteś pewna? - spytał niepewnie.

Przyglądał mi się ze zmieszaniem jak i żalem. Denerwowało mnie to w ludziach. Nie byli pewni jak się zachować w moim towarzystwie.

- Szukam rodziny Night. A dokładniej Kimberly Night. Czy mogłabyś mi powiedzieć gdzie ona mieszka?

- A czemu pan jej szuka?

- Mam do niej sprawę.

- Jesteście przyjaciółmi? - zapytałam podejrzanie.

Byłam pewna, ze "Kimberly" jego nie zna, ponieważ zapamiętałabym go.

- Można tak powiedzieć.

- Czyli?

- Nie musisz do końca wiedzieć. Po prostu mam do niej pilną sprawę. Muszę na prawdę ją odnaleźć.

- Widać, że jej nie znasz. - mruknęłam.

- Słucham?

- Chodziło mi o to, że gdyby pan ją znał to by wiedział gdzie mieszka.

Mężczyzna zaczyna przedzierać dłońmi przez włosy, widać, że jest podenerwowany.

- Pomożesz? - zapytał tak cicho, że nie mogłam dłużej go trzymać w progu.

- Proszę wejść.

- Słucham? - spojrzał mi w oczy.

- Jest mi zimno w progu, a nie wzięłam koca na nogi. - powiedziałam pokazując na kolana.

- Och. No tak... Chętnie wejdę, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Przy okazji jak pan się nazywa? - zapytałam.

- Travis Brook.

- Miło mi. - powiedziałam, ale się nie przedstawiłam.

Najwidoczniej nie zwrócił na to uwagi, był zbyt zmieszany. Zaprowadziłam gościa do salonu i kazałam mu usiąść, potem zapytałam czy by się czegoś napił, ale odmówił na moje szczęście, bo nie wiem jakbym sobie poradziła w kuchni.

- Skąd pan jest?

- Żaden pan. Możesz mówić Travis. Nie wygląda na to jakbym był o wiele więcej starszy od ciebie.

- A ile masz lat, Travis?

- Dwadzieścia trzy.

Czyli był ode mnie starszy o cztery lata, przepraszam o trzy. Całkowicie zapominam, że spałam przez ponad rok i skończyłam już dwadzieścia lat.

- Można powiedzieć, że jesteśmy prawie rówieśnikami. Trzy lata równicy, to pikuś. - uśmiechnęłam się w jego stronę. - Powiedz mi Travis skąd jesteś? - naumyślnie przeciągałam rozmowę.

Musiałam się zastanowić czy powinnam z nim prowadzić konwersację.

- Przyjechałem, aż z Nowego Jorku.

Gdy tylko padła nazwa mojego miasta rodzinnego, spięłam się. Zaintrygował mnie. Musiało się stać coś naprawdę złego, skoro przyjeżdżał taki kawał drogi, aż do Miami.

- Więc Travis co cię sprowadza taki kawał drogi, aż do Kim?

- Sytuacja stamtąd.

- Ktoś cię wysłał?

- Powiesz mi gdzie ona jest? - zapytał unikając odpowiedzi.

Westchnęłam ciężko i wskazałam na siebie.

- Siedzi przed tobą.

- Co?! - wrzasnął nie kryjąc zdziwienia.

- Jestem Kimberly Night i trafiłeś pod dobry adres, a teraz mów co cię do mnie sprowadza.

- Ale ty jeździsz na.... - nie umiał wykrztusić z siebie reszty zdania.

- Tak jeżdżę na wózku i co z tego? To oznacza, że jestem gorsza? - prychnęłam.

Chociaż w duszy poczułam, że tak jest. Wiedziałam, że przez mój teraźniejszy stan, jestem porażką i to dosłownie.

- Ale oni nic nie mówili.

- Kto? - zadałam kolejne pytanie.

- Lukas.

Gdy tylko padło imię mojego najlepszego przyjaciela, wiedziałam, że stało się coś naprawdę złego. Luke nie wysyłałby nikogo, gdyby nie była to ostatnia deska ratunku. Zanim wyjechała, zarządzałam naszym gangiem. Odziedziczyłam go po dziadku. Tata zerwał z działalnością kryminalną i tak samo mama, gdy tylko przyszłam na świat i zakazali dziadkowi nawet wspominać, że w czymś takim siedzieli, a co dopiero mieszać mnie do tego. Jednak mój kochany dziadziuś sprzeciwił się im. Wiedział, że może na mnie liczyć oraz, że nic nie wspomnę moim rodzicom. I tak było. Ale gdy się wyprowadzałam przekazałam wszystko Luke'owi. Byłam pewna, że da sobie radę i miał skontaktować się ze mną tylko w sytuacji awaryjnej. Tylko wtedy, a skoro przebywam teraz w jednym pomieszczeniu z jego człowiekiem z łatwością mogę powiedzieć, że taki czas właśnie nastał.

- Dobra. Pomóż mi się spakować i jedziemy. - odparłam po dłuższej ciszy.

Przemyślałam wszystkie za i przeciw i nic mi lepszego nie wpadło do głowy.

- Co?! Nie możesz... Przecież ty...

- Co ja?

- Nic.

- Też tak sądziłam.

Pokazałam mu gdzie jest torba i mój pokój. W ciszy spakowałam się i pojechałam do toalety. Zajęło mi to wszystko około piętnaście minut. Gdy byłam już gotowa Travis pomógł mi wsiąść do auta i zapakował wózek wraz z rzeczami do bagażnika.

Czeka mnie długa podróż.


**********************************************************************

No i jest :D

Kolejny rozdział :D

Liczę na duuużo komentarzy  i gwiazdek :*

Pozdrawiam,

Klaudia :*





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top