My last War
Dlaczego jeszcze żyję? Zapytałam samą siebie, widząc jak setki kolosalnych tytanów upada a z ich ciał zaczyna unosić się para. Spośród duszącej pary zaczęły wyłaniać się pojedyncze osoby. Podbiegały do swoich bliskich, przemienionych z tytanów w ludzi i wtulali się w swoje ramiona. Zewsząd dochodziły do mnie krzyki nawołujących się rodzin i przyjaciół, ich płacz czy też śmiech. A ja stałam sama pośród nicości, nie mając się zwrócić do kogokolwiek. Zacisnęłam dłonie w pięści i jeszcze raz w złości zmieszanej z rozpaczą, rozejrzałam się wokół. Moja rodzina znajdowała się na Paradis, mam nadzieję że są bezpieczni i żyją. Za pościgiem za armią kolosalnych tytanów i prowadzących ich Erenem, niejako zmusiła mnie Generał Hange Zoe; chociaż paradoksalnie był to mój zasrany obowiązek. Musiała mnie pamiętać jeszcze z czasów mojego szkolenia i wiedziała, że nie jestem świeżakiem, dlatego potrafię coś więcej niż zdrady i pobicie w grupie mojego szkoleniowca. W walce rzadko walczyłyśmy ramię w ramię, z resztą od samego początku powtarzałam, że moje życie jest wynikiem szczęścia, a nie rzeczywistych umiejętności. Wokół mnie ginęły setki uzdolnionych żołnierzy, a ja nadal jakimś cholernym cudem, wyrywałam się z objęć śmierci. Nie inaczej było tym razem, chociaż dzisiaj po raz pierwszy spojrzałam śmierci prosto w oczy... Były zielone. Mimo to uniknęłam jej pocałunku i stałam na trzęsących się nogach, trzymając w dłoni kurczowo swoje ostatnie ostrze. Rozglądała się ciągle wokół siebie, licząc na to, że ujrzę Generał Zoe. Ona przecież była niezniszczalna. Kiedy wleciała w kolosalnych i zaczęła płonąć, aby sekundę później zamienić się w pył i rozwiać na wietrze, ciągle czekałam na jej śmiech i poklepanie mnie po plecach tak, że zaraz wyplułabym płuca. Lubiła żartować, dlaczego to też nie mógł być jej cholerny żart? Patrzyłam się na każdy jej ruch, nie mogąc oderwać od tego wzroku. Nie wiem co jej śmierć w sobie miała, że nie potrafiłam zamknąć powiek. Chociaż... chyba niedowierzanie, to ono mi nie pozwalało chociaż na chwilę stracić uwagi.
Nagle poczułam jak ktoś mnie szturcha, tym samym odrywając mnie od myśli.Spojrzałam przed siebie, gdzie pod jednym z kamieni siedział Kapitan Levi. Od razu szybkim krokiem podeszłam do niego, widząc jak źle wyglądał. W wyniku wybuchu stracił nogę, oko i kilka palców, ale zaraz po odzyskaniu sił ruszył do walki. Dlatego kiedy stanęłam przed nim, a on nie zareagował, kucnęłam i spojrzałam na jego twarz pozbawioną emocji.
-Kapitanie...wszystko w porządku?- Zapytałam niepewnie, trzęsącym się głosem. On jednak milczał, aż nagle po jego poliku spłynęła pojedyncza łza. Zamilkłam, czując jak moje ciało opuszczają kumulowane od kilku dni emocje. Drżącą dłonią zasłoniłam usta i głośno załkałam, opadając na skałę obok mężczyzny.
Ostatnie doby były dla mnie zbyt ciężkie. Nie spałam, nie jadłam, ciągle przed sobą widziałam armię tytanów, maszerujących aby zniszczyć świat jaki znaliśmy. Słyszałam wrzaski ludzki, widziałam jak ginęli pod ich nogami. Ich domy, wioski czy miasta były zrównywane z ziemią w kilka sekund. Odkąd wstąpiłam do korpusu zwiadowców, a w naszych szeregach ujawniono zdrajców, nasze życie opierało się na ciągłej paranoi, że zdradzi nas ktoś jeszcze. Na przestrzeni tych kilku lat widziałam ludzi rozrywanych żywcem, wykrwawiających się na śmierć, czy miażdżonych między zębami tytanów. Słyszałam ich krzyki ilekroć otwierałam oczy po śnie, widziałam ich martwe twarze, bądź jeszcze te żywe, błagające o ukrócenie męki, za każdym razem jak spoglądałam w swoje odbicie w lustrze. Przecież to mogłam być ja. Dlatego mój płacz z każdym wspomnieniem nabierał na sile. Czułam jak mój oddech staje się nierównomierny, jak zaczynam czuć duszności, a słone łzy opadają na mój wysuszony język. Nie byłam w stanie krzyczeć, nie miałam na to siły, pomimo że tak bardzo chciałam wykrzyczeć mój ból. Moi przyjaciele nie żyli, mój autorytet spłonął na moich oczach, tysiące niewinnych osób zginęło przed kilkoma sekundami. Czasami pragnęłam wybudzić się z tego jak z koszmaru, ale za każdym razem okazywało się to być moją codziennością. Chciałam walczyć o lepszy świat, o wolność dla mojego młodszego rodzeństwa, aby mogli wyjść poza mury i odetchnąć świeżym powietrzem. Ja sama tego pragnęłam, pragnęłam wolności, do której miały mnie ponieść nasze skrzydła... A jedyne co spotkałam na drodze, to śmierć. Ale to chyba był już koniec, prawda? Tytani zostali unicestwieni, a Eren zabity. Czy to było moją wolnością? Wolność usłana morzem trupów? Wolność, za którą ponieśli śmierć niewinni ludzie. Dlaczego ludzie nie wynieśli żadnej nauki z pierwszego Dudnienia? Dlaczego podzielono nas, zamknięto za murami i mamiono kłamstwami? Miałam tyle pytań, a na żadne z nich nigdy nie uzyskam odpowiedzi, bo jedyne do czego my, ludzie, byliśmy zdolni to przerzucanie się winą za wszelkie tragedie.
-Czemu ryczysz?- Przełknęłam ślinę i na chwilę uspokoiłam płacz, patrząc się spod spuchniętych powiek, swoimi przekrwawionymi oczami, na ostre spojrzenie Kapitana. Kobaltowe oko mężczyzny przeszyło mnie na wskroś, powodując nieprzyjemne mrowienie. Mogłam zmierzyć się z setkami tytanów, ale to ten mężczyzna sprawiał, że potrafiłam się przestraszyć. Do tego jego ton głosu, niski i chłodny, sprawiał że traciło się kontakt z rzeczywistością i skupiało się jedynie na tym, żeby nie oberwać od niego w potylicę. Gdybym cała nie drżała, zapewne bym wstała i mu zasalutowała, ale nie miałam na to siły. Całe moje ciało wyparowało jak ciała tytanów, z resztek mojej energii.
-Te odciski na stopach.- Wychrypiałam, patrząc się na swoje skórzane kozaki, a raczej resztki materiału które z nich pozostały.- Nie lubię mieć odcisków na stopach.- Dokończyłam, ponownie patrząc się na Kapitana siedzącego obok mnie. Mężczyzna tylko prychnął, ale widziałam jak kącik jego ust delikatnie podnosi się w górę. Wiedziałam, że moje poczucie humoru może być nie na miejscu, ale co innego nam pozostało? Tylko żartowanie w jakiś sposób dawało mi energię, żeby dożyć do momentu aż wrócę na wyspę. Wezmę ciepłą kąpiel, wypiję ciepłą herbatę i okryje się ciepłym kocem, siadając w ciepłych promieniach słońca. Ogólnie rzecz biorąc, po prostu potrzebowałam ciepła. Może gdybym siedziała obok kogoś innego, przytuliłabym się do jego boku. Ale po mojej lewej był Ackermann, a to zmieniało postać rzeczy.
-Kapitanie!- Spojrzałam przed siebie, kiedy usłyszałam czyjś krzyk. Spomiędzy mgły zaczęła pojawiać się jakaś sylwetka, a zaraz za nią dwie następne. Po chwili przed nami stanęli Jean, Connie i Armin. Ten ostatni był bardziej blady niż zazwyczaj, ale w końcu przed chwilą jego przyjaciel zginął. Kirstein natomiast spojrzał przerażonym wzrokiem na Levi'a, a po chwili również na mnie. Uśmiechnęłam się do niego słabo, chcąc w jakiś sposób pokazać, że wszystko jest w porządku. Musiał wyjść z tego jednak grymas bólu, bo na twarzy mężczyzny zagościł strach.- Za kilka godzin powinna przypłynąć pomoc z Paradis. Potrzebujecie czegoś?- Zapytał niepewnie widząc, że zarówno ja i Ackermann potrzebujemy opieki medycznej. Ja na pewno miałam złamanych kilka żeber i rękę. Każdy oddech mnie ranił, a moja prawa ręką leżała niedbale na nodze, robiąc powoli się niezdrowo sina.
-Wody.- Odpowiedzieliśmy równocześnie z Kapitanem. Znowu delikatnie się uśmiechnęłam i po raz ostatni spojrzałam na jego profil. Na jego poliku już nie było łzy. A może ta wcześniejsza mi się tylko przewidziała? W końcu to był sam legendarny Kapitan Oddziału Specjalnego Zwiadowców. Ale on też był człowiekiem... każdy z nas był tylko cholernym człowiekiem, walczącym o swoją wolność.
***
Obudziłam się z krzykiem, czując jak po mojej twarzy spływa pot. Chciałam podnieść się do góry, ale od razu poczułam promieniujący ból w klatce piersiowej i prawej ręce. Syknęłam i opadłam z powrotem na łóżko. Cholernie twarde, ale łóżko. Rozejrzałam się dokładnie wokół, widząc jedynie białe parawany, a świat wokół mnie niebezpiecznie falował. Musieliśmy być na statku, co potwierdziły drące się niemiłosiernie za oknem mewy.
-Dobrze, że się obudziłaś, musimy dać twoją rękę w gips.- Powiedziała uśmiechnięta blondynka, wchodząc do mojego prowizorycznego pokoju. Na jej białym fartuchu znajdowały się pojedyncze krople krwi, a w oddali dochodził do mnie cichy płacz. Albo ktoś cierpiał, albo żegnał się z martwym przyjacielem.- Nie jest najgorzej, ale tak ci to zsiniało, że obawiam się, że potrzebna będzie operacja. Ale zaraz przyjdzie jakiś facet i nastawimy to najlepiej jak się da, masz.- Powiedziała i podała mi drewnianą kostkę, którą wsadziłam między zęby. Wiedziałam, że skoro to dostaję, będzie boleć. Kobieta gdzieś wybiegła i po chwili wróciła, a obok niej stał Jean. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie szeroko.
-Zaraz po tym, jak to wojsko nas puściło, ty i Kapitan Levi usnęliście jak zabici. Nawet jak was podnosiliśmy i zanieśliśmy na statek, nie było z wami kontaktu. Musieliście nieźle oberwać.
-Prawda.- Powiedziałam, chociaż przez kostkę w ustach musiało to brzmieć jak jakiś bełkot. Blondyn tylko się zaśmiał i chwycił moje ramiona, przyciskając mnie do materaca, a nogą unieruchomił moje nogi. Musiałam mu przyznać, że był cholernie ciężki, chociaż na takiego nie wyglądał. Blondynka obok mnie oglądała moją rękę, a ja z każdą chwilą zaczynałam czuć większy strach. Dlaczego nie mogłam zrobić tego...
Nagle wrzasnęłam, wbijając zęby w knebel. Czułam jakby w moją rękę wbijane były miliony igieł, albo jakby szczękowy tytan zgniatał mi ją między swoimi zębami. Czułam jak po moich polikach spływają pojedyncze łzy, a w głowie pojawiają się zawroty. Jedynym pozytywnym aspektem tej sytuacji był fakt, że miałam pusty żołądek, w innym przypadku jego zawartość wylądowałaby na podłodze. Pewnie pielęgniarka obok uznała moją sytuację za przesadzoną, w końcu na co dzień walczyłam z bronią w ręku, upadając z dużych wysokości, raniąc się dotkliwie tak, że trzeba było moje rany aż szyć, dlaczego więc przy zwykłym nastawianiu ręki się popłakałam? Adrenalina. To była jedyna sensowna odpowiedź. W walce miałam jeden cel: przeżyć. Jaki cel miałam leżąc w prowizorycznym szpitali, wracając do bezpiecznego domu, do świata bez tytanów? Mogłam pozwolić sobie na ból.
Lewą, sprawną ręką wyciągnęłam knebel i wzięłam głęboki oddech.
-Kurwa, jebana, mać.- Wyszeptałam słabo, patrząc się na swoją rękę. Jean wstał ze mnie i zaczął przyglądać się temu co robi pielęgniarka, nieznacznie się krzywiąc. Nie dziwiłam mu się. Moją ręką była purpurowa. Kobieta wstrzyknęła w nią coś i zaczęła zawijać mokrym, namoczonym wapniem materiałem. Od razu poczułam ulgę. To musiało być coś na zbicie gorączki.
-Nie jestem specjalistą, ale wygląda źle.- Mruknął mężczyzna, a ja prychnęłam.- No co? Może sam nigdy nic nie złamałem, ale kilka złamań widziałem i nigdy nic nie wyglądało tak obrzydliwie.
-Miss Paradis nie jestem, to i moje złamania nie są okładkowo piękne.- Powiedziałam, uśmiechając się do niego słabo. On zmarszczył brwi i spojrzał na mnie przeszywająco.
-Ale można by zrobić konkurs Miss Paradasi... byłby wybieg, sukienki, jakieś skąpe stroje do pływania, może bielizna... Au!- Krzyknął, kiedy pielęgniarka oderwała się od mojej ręki i trzepnęła go w potylicę. Ruch ten był nieprecyzyjny, nie miał wyczucia siły i nie trafił na tyle dobrze, żeby wybić go z rytmu. Kapitan Levi robił to lepiej. Niezaprzeczalnie lepiej.- Za co to?- Mruknął, a kobieta tylko westchnął i wywróciłam oczami.
-Pomóż się jej podnieść, musimy to wsadzić na temblak.- Powiedziała, a on pokiwał głową, chwycił mnie pod pachy i pociągnął do góry.
-Kurwa.- Wyszeptałam cicho, czując jak moje żebra zaczynają pulsować tępym bólem.- Nie nadawałbyś się na pielęgniarza, masz w sobie tyle delikatności, co tytani.
-Z kim się zadajesz, takim się stajesz.- Odpowiedział, a ja cicho się zaśmiałam pod nosem. Miał rację. Zwiadowcy charakteryzowali się swoją siłą, wytrzymałością i brakiem delikatności. Na początku było jeszcze inaczej. Jako kadeci często rozmawialiśmy i śmialiśmy się głośno, jedząc posiłki w stołówce. Nie rozumieliśmy, dlaczego inni milczą i łypią na nas spod byka. Później zrozumieliśmy, kiedy byliśmy po pierwszej wyprawie. My także milczeliśmy, w ciszy przeżuwając posiłki. Z czasem przestały nam przeszkadzać odciski, zadrapania, czy siniaki na ciele. Zatrzymywaliśmy się dopiero wtedy, kiedy mieliśmy coś złamane na tyle mocno, że pomimo pełnego skupienia, organizm odmawiał nam posłuszeństwa. Rany cięte dzieliły się na te: można to olać, nie kapie tak mocno, i: cieknie w chuj, ale zawiążę i jeszcze zaatakuję. Rany naszych towarzyszy natomiast były dużo okrutniejsze i inni mogliby to uznać za bezduszność. Ale istniał prosty podział: przeżyje i będzie zdatny do walki, nie przeżyje, bądź będzie niezdatny do walki. Nie mówiliśmy o tym nigdy głośno. Oficjalnie ratowaliśmy każdego żywego. Ale nie oszukujmy się. Ratowaliśmy nam najbliższych za wszelką cenę, ale kiedy w grę wchodziło własne życie, stawaliśmy się skrajnymi egoistami, patrzącymi na swoje potrzeby.
Tak właśnie straciłam swojego pierwszego i jedynego chłopaka. Nie chciałam o nim pamiętać, ale często w głowie słyszałam jego krzyki. Gdzieś kiedyś od kogoś usłyszałam, że Korpus Zwiadowczy nie jest miejscem na miłość. Miał rację, ale przekonałam się o tym dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam go z oderwanymi obiema nogami, a za nami usłyszałam nadbiegających tytanów. On nie miał ani szansy na przeżycie, ani na dalszą walkę. A próba ratowania jego życia, mogłaby pochłonąć też moje. Dlatego odleciałam wgłąb lasu, w głowie nucąc jakąś kołysankę, którą nieudolnie starałam się zagłuszyć jego wrzaski.
- Pomożesz mi wyjść na zewnątrz?- Zapytałam Jeana, który skończył pomagać kobiecie w zakładaniu temblaka.
-Nie ma problemu.- Odparł radośnie i chwytając mnie ponownie pod pachy, postawił na ziemi. Stanęłam prosto i zrobiłam krok do przodu. Mogę chodzić, czyli nie jestem sparaliżowana.
-A mnie nikt nie spyta się o opinię?- Spojrzałam przerażona na pielęgniarkę, która zmierzyła mnie zimnym wzrokiem. Po chwili jednak uśmiechnęła się ciepło i machnęła ręką.- A idźcie gdzie chcecie. Ale pamiętaj, że jesteś połamana i im więcej ruchu, tym bardziej może boleć. I uważaj na rękę, w gipsie powinna być bezpieczna, ale nie wiemy jak to może się skończyć.- Dodała i poszła dalej, pomagać innym.
-Pomóc ci?- Zapytał chłopak obok mnie, ale pokręciłam przecząco głową.
-Po prostu stój obok i łap na wypadek, jakbym miała upaść.- Powiedziałam i zaczęłam iść przed siebie, czując pulsujący ból w ręce, który pomimo leków nadal dawał się we znaki. Ale ból był moim sprzymierzeńcem, pozwalał mi czuć, że jeszcze żyję.
Szłam obok mężczyzny, przyglądając się ludziom na innych łóżkach. Nie znałam ich, to musieli być cywile. Z resztą nas, zwiadowców, była tylko garstka. Nagle jednak jedno z łóżek przykuło moją uwagę. Zatrzymałam się i spojrzałam na człowieka leżącego na nim.
-Reiner...- Wyszeptałam nie dowierzając, że jeszcze się spotkamy. Kiedy walczył jako tytan, był niepowstrzymany, ale przeciwników było więcej. Widziałam jak upada i zaczynają go atakować. Starałam się mu pomóc, ale byłam bezsilna. A później powstała mgła i znalazłam się przy Kapitanie.
-Po całej walce jeszcze widział się z matką i z nami rozmawiał, a później odleciał tak jak ty i śpi już drugi dzień.
-Jego czas tytana się kończył.- Powiedziałam cicho. Z Reinerem znaliśmy się od pierwszego dnia szkolenia. Wpadłam na niego idąc nocą do toalety i od tamtej pory coraz częściej siedziałam z nim i Bertholdtem na stołówce. Nie byliśmy przyjaciółmi, to jednak zbyt mocne określenie, ale lubiłam ciszę jaka między nami panowała i nie była krępująca. Jego zdrada była dla mnie jak cios w samo serce. Od tamtej pory siedziałam już sama i nie chciałam nawiązać z nikim kontaktu. Jednak gdzieś to we mnie osiadło. Z resztą inni żołnierze patrzyli na mnie inaczej. Niektórzy nawet uważali, że się z nimi sprzymierzałam i w najmniej oczekiwanym momencie zamienię się w tytana, niszcząc wojska od środka.
-Możliwe, ale za to pięknie wycedził ryjem o ziemię.- Mruknął i zaczął mnie ciągnąć przed siebie. Nie lubili się z Reinerem, a oliwy do ognia dolało jego wyznanie, że to on przyczynił się do śmierci Marco.
Kiedy wyszliśmy w końcu na pokład, dotarły do mnie śmiechy dzieci i energiczne rozmowy dorosłych. Widać jednak było, kto stracił najbliższych w tej wojnie. Cały nasz oddział siedział pod barierkami milcząc... chociaż cały to określenie nad wyraz złe. Był tam Connie, Armin i Mikasa. O ile ten pierwszy zapewne nie mógł się doczekać spotkania z matką, tak pozostała dwójka marzyła zapewne tylko o pochowaniu Erena i jak najszybszym powrocie do w miarę normalnego życia. Chociaż słowo w miarę jest nie na miejscu. Po tym co przeżyliśmy, nigdy nie wrócimy nawet w najmniejszym stopniu do normalności.
-Wszystko w porządku?- Oderwałam się od myśli, spoglądając na Armina. Pokiwałam energicznie głową, co spotkało się z prychnięciem Jeana.
-Jej ręką ma kolor dojrzałej śliwki.- Rzucił oschle, opierając się o barierki. Poczułam na swojej twarzy chłodną bryzę morską, która działała w moim obecnym stanie cuda.
- Lubię śliwki.- Odparłam, na co mężczyźni cicho się zaśmieli. Mikasa milczała bardziej niż zazwyczaj. Zawsze była w sobie zamknięta i odzywała się krótkimi zdaniami, jednak teraz wyglądała jakby była zupełnie oderwana od rzeczywistości. Kochała Erena, to niezaprzeczalne. Do tego ścięła jego głowę i ukróciła jego życie. Chociaż z drugiej strony... czy Eren miałby życie po tym co się stało?
-Nie mamy daleko, widać już stąd Paradis.- Powiedział po chwili Jean, prostujący ręce, aby kilka jego kości cicho strzyknęło.- Idziemy na jakieś piwo?- Zapytał, a ja poczułam dopiero jak strasznie jestem głodna.
-I coś dobrego do jedzenia.- Mruknęłam, opierając się o barierkę obok niego, patrząc na świat przede mną. Wolny świat.
Chciałam w jakiś sposób ułożyć swoje wspomnienia, ale nie pamiętałam zbyt wiele. To były jakieś krótkie urywki. Najpierw sytuacja z winem, ucieczka Erena, przewrót jego zwolenników, areszt, pojawienie się Mareńczyków, przemienienie ludzi w tytanów, pojawienie się Reinera i Porco, walka. A po walce Hanje, która wykorzystując nieuwagę ludzi wokół, złapała mnie za dłoń i pociągnęła w stronę stajni. Wzięłyśmy konie i pokierowałyśmy się w stronę dotychczasowego więzienia Zeke. Oprócz zniszczeń i resztek ciał tytanów, nie zastałyśmy nic więcej. Myślałyśmy o najgorszym, ale na szlaku odnalazłyśmy Kapitana Levi'a. Mężczyzna siedział pod drzewem, z prowizorycznie zawiązanymi opatrunkami. Pamiętam, że kiedy go spotkałam, poczułam ogromny strach. Przecież on był niezniszczalny, to nie miało prawa bytu. Na szczęście Hanji zabrała ze sobą apteczkę. Ona w porównaniu do większości zwiadowców myślała na zapas i za nas wszystkich. Opatrzyłyśmy jego rany i ruszyłyśmy w podróż. Spotkałyśmy Pieckę i podpisaliśmy chwilowy traktat o nieagresji, następnie dołączyła reszta oddziału i Reiner, razem z Gabi i Falco. Chyba nikt z nas się nie spodziewał, że tak się skończy nasza historia, że usiądziemy wszyscy razem przy jednym ognisku, aby następnie ramię w ramię zawalczyć. Gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej skakaliśmy sobie do gardeł, chcąc wyrżnąć się nawzajem.
-Co powiecie na wino?- Spojrzałam za siebie, gdzie na wózku inwalidzkim spokojnie w naszą stronę jechał Kapitan Levi. Wszyscy od razu podnieśli się i mu zasalutowali. Chociaż nasza wojna się skończyła, ten człowiek zasługiwał na szczególny szacunek. To prawdopodobnie dzięki niemu staliśmy tutaj, gdzie staliśmy. Zawsze powtarzałam, że komu Ackermann nie uratował życia chociaż raz, niech pierwszy rzuci kamieniem. Dlatego prawdopodobnie rzucał nimi tylko Zeke i skończył bez głowy, z ręki Kapitana.
-Proszę wybaczyć moją bezpośredniość.- Zaczęłam, patrząc się na Kapitana który stanął przed nami.- Ale rzygam już winem i nie ruszę go do końca życia.- Dodałam, a stojący obok mnie żołnierze parsknęli śmiechem. Nie zdziwię się w sumie jak po tym wszystkim w Paradis produkcja wina zostanie oficjalnie zakazana.
***
Przysłuchiwałam się rozmowie, przygotowujących się do zdjęć żołnierzy. Był ten Reiner i Piecka, powoli zaczynałam przyzwyczajać się do myśli, że teraz są jednymi z nas, a nie zdrajcami. Może i od końca wojny minęły trzy lata, ale ja nadal nie potrafiłam wrócić do normalności. Mundur który miałam na sobie, ciążył mi niemiłosiernie. Chociaż słowo mundur, było dość dużym kłamstwem. Miałam białą koszulę, krawat i płaszcz moro. Pomimo, że nienawidziłam wojny, dużo lepiej czułabym się w starym mundurze, gdzie na sercu spoczywałyby nasze Skrzydła Wolności. Jednak przez te trzy lata zmieniło się tyle, że nasz korpus odszedł w niepamięć. Już nie było tytanów, nie byliśmy potrzebni światu.
-Idziesz?- Spojrzałam na Reinera, który stał w drzwiach za którymi zniknęła reszta.
-Tak, już się ruszam.- Odpowiedziałam i wyszłam z pokoju, a za mną drzwi zamknął blondyn. Poczułam jak zbliża się do mnie i oplata jeden z kosmyków moich włosów wokół swojego palca
-Zawsze miałaś takie kręcone włosy?- Zapytał, zapewne przyglądając się dokładnie mojej głowie.
-Nie.- Odparłam krótko, a ten go puścił i wyrównał ze mną kroku.- Kiedyś nie miałam czasu na dokładnie umycie włosów, wysuszenie ich, czy rozczesanie. O noszeniu ich rozpuszczonych, nawet nie marzyłam. Mogłam je albo obciąć, albo nosić ciągle warkocza.
-I wybierałaś to drugie?
-Tak.- Odparłam, uśmiechając się smutno. Od kiedy znalazłam się na statku, nie związałam włosów gumką. Często mi przeszkadzały, ale nie potrafiłam się przemóc. Ich upięcie świadczyło tylko o jednym, o byciu żołnierzem i ruszeniu do walki. Tak samo od tamtego czasu wystrzegałam się munduru. Nie nosiłam go, bałam się. Bałam się, że kiedy go ubiorę dostanę w dłonie broń, dadzą mi konia i każą bronić murów. Murów za którymi mieszkali tylko nieliczni i miały funkcje jedynie obronne. Życie toczyło się poza nimi. Ja żyłam poza nimi i kiedy tylko miałam wrócić w ich objęcia, płakałam jak małe dziecko. Przypominały mi o zamknięciu, o chorej idei świata bez wojny i o tym, ile osób musiało zginąć broniąc ich. Żyłam w ciągłym lęku, że to wszystko powróci. Nikt o tym nie mówił głośno, ale każdy tak myślał, chociaż bardzo dobrze to ukrywał. Jako jedyna potrafiłam okazać lęk, chociaż tyczyło się to tylko murów. Kiedy po raz pierwszy znaleźliśmy się pod nimi, rozpłakałam się. Siedząca na powozie obok mnie Piecka patrzyła na mnie z zdziwieniem. Natomiast Zwiadowcy spuścili wzrok, wiedząc że gdyby sobie na to pozwolili, sami zareagowaliby tak samo. Erdianie z Mare, nie rozumieli naszego koszmaru, naszego strachu przed tym, co dla wielu z nich było rajem i ziemią ubłaganą, a dla innych wylęgarnią diabłów.
-Dobrze, że ich nie ścięłaś.- Powiedział cicho, a ja parsknęłam śmiechem.
-Ścięcie ich, oznaczałoby że wracam na wojnę. A wywalczyłam świat bez tytanów, więc należy mi się odrobina wolności.- Odparłam i za Arminem weszłam do pokoju, gdzie stał już biały materiał i stołek naprzeciwko którego stał fotograf.
-Kto chce pierwszy?- Zapytał mężczyzna w średnim wieku, a ja bez słowa usiadłam na stołku. Poprawił moje włosy i ustawienie, a następnie pstryknął guzik. Mocne światło zapiekło mnie w oczy, ale jak marmurowy posąg patrzyłam się w jego obiektyw.- Gotowe!- Krzyknął, a ja kiwnęłam głową w podzięce i unikając rozmowy z resztą, wyszłam na ulicę, kierując się do swojego mieszkania.
Po wojnie gospodarka Erdii przeżyła okres odrodzenia. Wybrzeże zaczynało wyglądać powoli jak ziemie za murem Sina. Bohaterowie wojenni otrzymali własne lokum w miejscu, które wybrali za odpowiednie. Wybrałam wybrzeże. Uwielbiałam widok morza z okna. W deszczowe dni chodziłam na plażę i oglądałam jego burzowe wydanie. Uwielbiałam oglądać wysokie fale, zalewające większą część plaży, na której w słoneczne dni bawiły się dzieci. I było wiele świeżych ryb, których smak pokochałam. Byłam w stanie nawet zignorować darcie się mew z rana, w południe i w nocy. One chyba nigdy nie spały.
W mieszkaniu od razu zrzuciłam z siebie ubrania przygotowane do sesji i wrzuciłam je w kąt pokoju. Brzydziły mnie... Jeszcze kilka lat temu, ci sami ludzie mijali nas na ulicy i mordowali wzrokiem. Nienawidzili nas. W szczególności jeżeli wracaliśmy po misji. Wtedy zawsze rodziny zmarłych podchodziły do nas i zawodziły, obwiniając nas za ich śmierć. Jak mantrę powtarzaliśmy, że umarł jako bohater chroniąc cywili i zmarł wskutek odniesionych ran. Nigdy nie mówiliśmy, że pożarł go tytan, po tym jak stracił kontrolę nad sprzętem. Czasami dopowiadaliśmy, że uratował komuś życie, co oznacza że w domu nauczono go troski o drugiego człowieka. Ludzie lubili ckliwe historie, lubili jak ich bliscy nazywani byli bohaterami, a im dziękowano za wychowanie takiego herosa.
A teraz kłaniali nam się na ulicy, salutowali, albo z uśmiechem na twarzach wykrzykiwali: "Shinzou wo sasageyo!" (Razem poświęćmy się). Milczałam, czując jak moim ciałem wstrząsa nagły dreszcze. Szłam dalej, chowając twarz za włosami. Nie musieli wiedzieć jak cierpię, kiedy wspomnienia wracały na dźwięk tych słów. Nienawidziłam ich. Generał Erwin Smith wykrzykiwał je zawsze, kiedy ruszaliśmy do samobójczej walki. Słyszałam je w koszmarach. Dla cywilów stały się hasłem nowego świata, hymnem wolności. Dla mnie były zarazą, która trawiła moje wnętrze.
Na swoje ramiona założyłam luźną, białą koszulę i ubrałam obcisłe spodnie. Nie lubiłam spódnic czy sukienek, życie w wojsku jednak zostawiło mi nawyki, jakim było noszenie spodni.
Z swojego mieszkania rzadko wychodziłam. Miałam kuchnię, łazienkę i sypialnie. Nie potrzebowałam więcej, z resztą nigdy więcej nie chciałam. Cały czas nie wierzyłam w to, że przeżyłam. Dochodząc do Korpusu Zwiadowczego myślałam, że będę walczyła z tytanami, aż w końcu skończę w paszczy jednego z nich. W marzeniach nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, że dożyję, a co dopiero wywalczę świat bez tytanów. Minęły trzy lata od Dudnienia, a ja nadal budziłam się zlana potem, myśląc że nadeszła moja kolej i skończę pożarta.
Spod łóżka wyciągnęłam swój pamiętnik i zaczęłam zapisywać kolejne słowa. Od czasu kiedy wróciliśmy na Paradis, kupiłam notatnik i zaczęłam zapisywać w nim swoje myśli i wspomnienia. Na kartki przelewałam swój ból. Zapisałam śmierć wszystkich których znałam i którą widziałam. Nie szczędziłam słów, opisywałam to tak jak wyglądało. Nie bałam się napisać, że zginął bo jego sprzęt zawiódł i zamiast linki wypuścił odrobinę gazu, a w tym momencie tytan łapał za ciało nieszczęśnika i trzaskał nim o ziemię, ochlapując mnie jego krwią. Nie bałam się też napisać, że nie potrafił walczyć i kiedy stanął tytanem twarzą w twarz, nie wiedział gdzie zaatakować, przez co spadał z wysokości piętnastu metrów i roztrzaskiwał się o bruk. Jeżeli to trafiłoby w ręce rodzin poległych żołnierzy, już następnego dnia spłonęłabym uwięziona w mieszkaniu ku uciesze gawiedzi. W końcu wszyscy polegli byli bohaterami, obojętnie jak bardzo ich śmierć była bezsensowna i spowodowana ich własną głupotą, zwykłym nieszczęściem, brawurą czy też brakiem umiejętności.
-Co zapisujesz?- Westchnęłam, kiedy usłyszałam za sobą głos Reinera. Mężczyzna od czasu powrotu do Paradis i ściągnięciu z jego barków ciężaru bycia tytanem, zaczął żyć. Wychodził z domu, rozmawiał z ludźmi, chodził do teatru, restauracji, udzielał wywiadów i stał się swego rodzaju gwiazdą. Każdy z nas stał się nią na swój sposób, ale ja, Mikasa czy Armin unikaliśmy jak ognia wszelakiego rodzaju pytań o nasze życie. Staraliśmy się odciąć za wszelką cenę od naszej sławy, ale bywało ciężko. Jednak musiano nas odznaczyć, uwiecznić na zdjęciach, a nasze zakłamane historie zapisać w podręcznikach dla przyszłych pokoleń.
-Prawdziwą historię.- Odpowiedziałam, zamykając notatki i chowając go pod łóżkiem.- Czego chcesz?- Zapytałam bezpośrednio, a mężczyzna oparł się o futrynę drzwi.
-Zamykaj drzwi, jak nie na klucz, to chociaż na łańcuszek. Były uchylone. A przyszedłem spytać się jak się czujesz, nie wyglądasz za dobrze.
-A jak mam wyglądać powtarzając ciągle te same kłamstwa, że każdy zginął śmiercią bohaterską, a ja przetrwałam bo byłam ponadprzeciętnie uzdolniona?- Zapytałam gorzko, patrząc na mężczyznę z znudzeniem. On tylko westchnął i wszedł do mojej sypialni, siadając na krzesełku obok biurka.
-Potrafiłaś dużo więcej niż ci się wydaje. Widziałem cię w akcji z perspektywy żołnierza i tytana. Nie miałem ci nic do zarzucenia, oprócz braku wiary. Musieliśmy na ciebie uważać tak samo jak na innych żołnierzy, z dużo dłuższym stażem.
-I co z tego, skoro moje umiejętności nie uratowały nikomu życia?- Zapytałam a po mojej twarzy mimowolnie spłynęły łzy.- Nienawidzę siebie za to, że nigdy nikogo nie potrafiłam uratować. Widziałam jak giną rozrywani żywcem, ich krew plamiła moją twarz, a krzyki słyszę po dziś dzień, kiedy zamykam oczy. Ja nadal widzę to wszystko tak, jakby to nadal miało miejsce w tym świecie. Jak mam udawać, że jestem bohaterem, kiedy jestem tchórzem?- Ukryłam twarz w dłoniach, biorąc kilka głębszych oddechów. Umierałam na nowo każdego dnia, kiedy tylko ten temat pojawiał się w moim życiu.
-Uratowałaś wielu z nas. Gdybyś nie walczył przy zamknięciu murów, przebilibyśmy go bardziej, żeby móc wrócić do Mare w świetle chwały i ocalić swoje rodziny. Każdy z nas chciał kogoś ocalić, chociaż w trakcie walki o tym nie myśleliśmy i skupialiśmy się wyłącznie na tym aby przeżyć. Ale pomimo próby przeżycia, nadal walczyliśmy o wolność.- Powiedział mężczyzna, a ja spojrzałam na niego z smutkiem wymalowanym na twarzy.
-Ten świat mnie przytłacza, każdy kto patrzy na mnie z podziwem sprawia, że czuję się jak potwór.- Wyszeptałam, wiedząc że nareszcie mogę się z kimś tym podzielić. Reiner musiał mnie rozumieć. Widziałam jego strach i ból, kiedy usiedliśmy przy ognisku. Był tak samo zniszczony wojną jak ja. Dołączyliśmy do niej, bo chcieliśmy ofiarować się innym, zapominając o sobie.
-Możemy wyjechać.- Powiedział, a ja spojrzałam na niego zdziwiona.
-Wyjechać?- Zapytałam, na co mężczyzna kiwnął twierdząco głową.
-Na północe wybrzeże. Tam nie dzieje się tyle, ile tutaj. Ludzie skupiają się na połowie ryb, wypasie krów i przeżyciu do następnego dnia. Uciekli tam rolnicy zza murów.- Wyjaśnił, a ja mimowolnie uśmiechnęłam się delikatnie uświadamiając sobie, że mam plan awaryjny.
-Dziękuję.- Odparłam, na co mężczyzna też uśmiechnął się w moją stronę. Trochę niezdarnie, ale wiedziałam o co chodzi.- Wybaczysz mi, jeżeli wyrzucę się z domu, bo chciałabym teraz to przetrawić w samotności?
-Nie dam się wyrzucić i wyjdę sam, o ile obiecasz, że w sobotę zjawisz się na balu powitalnym.- Powiedział, a ja tylko rzuciłam niedbale, że o tym pomyślę i zamknęłam za nim drzwi.
Znowu zostałam sama, zastanawiając się, czy dalsze życie ma sens. Dlaczego inni potrafili poradzić sobie z rzeczywistością, a ja unikając śmierci w prawdziwym piekle, nie radziłam sobie w raju?
***
Patrzyłam się pustym wzrokiem w stojących przede mną gości. Nie wiem kim byli, nie wiem jak się nazywali, ale ich skóra miała wręcz pomarańczowy odcień. Natomiast my, staliśmy przed nimi w tych znienawidzonych przeze mnie mundurach, bladzi na twarzach, z zmęczeniem w oczach. A oni się przed nami kłaniali, podawali nam dłonie i gratulowali. Aż w końcu jeden mężczyzna stanął przede mną prosto i położył pięść na sercu.
-Shinzou wo sasageyo!- Powiedział, uśmiechając się szeroko. Czułam na sobie wzrok Reinera, pewnie czekał na moją reakcję. Ja tylko odsalutowałam mu i w ciszy pochyliłam głowę do przodu. Po chwili mężczyzna odszedł do następnych osób, a ja nadal wpatrywałam się w kafelki. Słyszałam ten okrzyk przede mną. Czułam zimny wiatr uderzający moje ciało. Słyszałam rżenie koni, a po chwili tętent ich kopyt. Czułam jak kostnieją mi palce i jak chwytają za ostrza. Słyszałam dźwięk wypuszczanych linek, uderzenia ostrzy, po chwili krzyki, ciepłą krew opadającą na moje ciało, a po chwili para wydobywająca się z ciała tytana. Krzyki, jedne nawołujących się do walki, drugie to rozkazy do ataku i ostatnie, które zagłuszały naszą komunikację, wrzaski agonii. Czułam to wszystko, jakbym znowu stanęła na froncie. Kurwa, czułam to wręcz namacalnie. Moje dłonie zaczynały drzeć, a świat wokół mnie zaczął mnie przytłaczać.
-Wszystko w porządku?- Podniosłam swój wzrok i skierowałam go na blondyna, który patrzył na mnie z... troską? Nie widziałam takiego spojrzenia od kiedy byłam dzieckiem i wywróciłam się rozwalając kolano. W wojsku nikogo nie interesowało, co z tobą się dzieje. Miałeś przeżyć i być zdatnym do walki.
-Tak.- Odparłam krótko, a następnie zmierzyłam mężczyznę od czubków czarnych butów, do krótko ściętych, blond włosów.- Przytyłeś, ale to dobrze. Jak Mare zaatakowało Paradis, wyglądałeś jak chodząca śmierć.
-Ty też przytyłaś.- Odparł, również mierząc mnie od dołu do góry.- Ale to dobrze, urosły ci cycki.- Dodał, a ja zaśmiałam się cicho, aby po chwili zniknąć w przeciwległym kącie sali. Wolałam oglądać wszystko z odległości. Widziałam ludzi, którzy stawiani byli na równi z nami, z osobami które walczyły na pierwszej linii frontu, musząc zabić własnych przyjaciół zamienionych w tytanów. Nie mogłam na to patrzeć, ale przecież tym cechowała się wojna. Najgłośniej szczekali ci, którzy najmniej robili i stąpali po morzu krwi, stworzonym przez swoje decyzje. Zaczynałam znowu czuć mrowienie w opuszkach palców, a mój oddech momentalnie przyśpieszył. Czułam jak powoli zamykam się w klatce. Przełknęłam głośno ślinę i szybkim krokiem ruszyłam w stronę wyjścia. Ludzie byli zajęci rozmową, muzyka grała w tle, a chodzący między nimi kelnerzy podstawiali pod ich usta alkohol I przekąski.
A ja pamiętam jak głodowaliśmy. Jak jako żołnierze, każdego dnia narażając się na śmierć, mieliśmy wyznaczoną porcję jedzenia. Nieraz po całodniowym treningu skręcało mi żołądek z głodu, a mimo to nie było szans na dostanie dokładki. A teraz jedzenia było pod dostatkiem. Pamiętam jak skamieniałam, kiedy na śmietniku zobaczyłam resztki jedzenia w restauracji. Żyjący za murami to było nie do pomyślenia. Jeszcze niedawno w podziemiach Siny, ludzie umierali z głodu, a teraz wyrzucano jedzenie.
Zrzuciłam z siebie kurtkę, a następnie rozwiązałam krawata i tak jak wcześniejszą rzecz, rzuciłam na ziemię. Wokół mnie nie było ludzi, wszyscy znajdowali się na sali. W ciszy dalej kroczyłam przed siebie, wchodząc nagle do jednego z pokoi. Była to niewielka sypialnia, ale nie to było teraz ważne. Musiałam uciec z tego świata. Rzeczywistość, która zaczęła być prawdą, przytłaczała mnie i zabijała bardziej niż życie za murami. Moja wymarzona wolność, stała się moim gwoździem do trumny. Chwyciłam w dłonie ozdobne sznury, które spinały ciężkie zasłony i drżącymi dłońmi zaczęłam zawiązywać supeł. Była to łatwiejsza czynność niż zawiązywanie opatrunkami uciskowego na odgryzionej kończycie. Dużo łatwiejsze. Wokół nie było krwi, nie było wrzasków i ciągłej paranoi, że zza pleców wyjdzie tytan, który pożre ciebie i kalekę. Dlatego kiedy sznur był gotowy, przesunęłam biurko pod żyrandol i postawiłam na nim krzesło.
Na trzęsących się nogach, weszłam na swoją budowlę i zawiązałam sznur na metalowej konstrukcji lampy. Nie wiem dlaczego to robiłam, ale siła wspomnień które we mnie uderzały każdego dnia, od trzech lat, była zbyt wielka. Po prostu nie dałam rady i miałam do tego pełne prawo. Włożyłam głowę w pętle i wzięłam głęboki oddech. Nagle drzwi sypialni się otworzyły, a w nich pojawił się Kapitan Levi na wózku. Mężczyzna zmierzył mnie swoim kobaltowym okiem i Mruknął coś pod nosem. Od razu przed oczami zobaczyłam go zabandażowanego, siedzącego pod kamieniem po ostatniej bitwie. Pamiętałam jego łzę, która pojedynczo spłynęła po jego poliku. Skoro on, sam legendarny Kapitan Ackermann, mógł uronić łzę, dlaczego ja nie mogłam cierpieć? Poczułam jak po mojej twarzy zaczynają spływać łzy, a ja zaczynam się trząść pod wpływem emocji. Mężczyzna tylko pokręcił głową z dezaprobatą.
-Czemu ryczysz?- Zapytał tak samo, jak tamtego dnia. Drżącymi dłońmi ściągnęłam pętle z szyi, zalewając swoją twarz kolejnymi salwami łez.
-Nie mogę tak dłużej żyć. Nie potrafię żyć w tej rzeczywistości.- Wyszeptałam, nie mogąc wydusić z siebie nic więcej. Może brzmiało to ubogo, ale nigdy nie potrafiłam swoich myśli przelać na słowa.
-Reiner napisał już o nadanie wam domu, na północnym wybrzeżu Paradis. Skoro ten półgłówek był w stanie wykonać tak trudną czynność jaką jest pisanie, ty dasz radę nie zawisnąć na pętli.- Odpowiedział, a ja od razu pokręciłam przecząco głową. To dla mnie było zbyt wiele. Każdego dnia budziłam się z wrzaskiem, wracając w snach na niekończące się pole bitwy.- Wino już podali, skończyło się, możesz wracać na salę.- Dodał, a ja parsknęłam histerycznym śmiechem. Zapamiętał moje słowa.
-Tylko nie to...- W drzwiach pojawił się blady Reiner. Wyminął Kapitana i podbiegł do mnie, łapiąc mnie w pasie i ściągając na ziemię. Następnie ukrył mnie w swoich ramionach i zaczął gładzić po włosach. Zaczęłam płakać jeszcze głośniej, przez co mój oddech przyśpieszył dwukrotnie. Dlaczego to tak cholernie bolało, dlaczego tak bardzo bałam się być szczęśliwa? Bo boisz się, że ktoś Ci to szczęście zabierze- pomyślałam i mocniej wtuliłam się w ciepłe ciało mężczyzny.
-Daj mi umrzeć.- Wyszeptałam, nie będąc do końca pewna swoich słów. Ale tylko śmierć wydawała mi się być rozwiązaniem mojej przeszłości. On jednak pokręcił głową i wziął głęboki oddech.
-Nie jesteś z tym sama, my też to przeżyliśmy.- Powiedział spokojnie co spowodowało, że jęknęłam, czując jak zaczynam tracić panowanie w nogach. On jednak mnie przytrzymał, jakbym nie ważyła nic.- Po prostu z nami o tym porozmawiaj, powiedz nam o tym, nikt cię nie odrzuci, bo w naszych głowach dzieje się takie samo piekło jak w twojej.- Dodał, a ja delikatnie pokiwałam głową, czując się odrobinę lepiej. To nie pomogło mi pozbierać swoich lat nastoletnich w całość i zapomnieć o wszystkim co przeżyłam. Ale na ten moment było dla mnie ważne, że ktoś sam powiedział mi, że nie jestem sama. Że ktoś jest ze mną. Nigdy o tym głośno nie rozmawialiśmy, milczeliśmy na ten temat, to były wspomnienia które każdy na siłę chciał usunąć z naszego życia.
-D-dziękuję.- Wyjąkałam, nadal mocno wtulając się w mężczyznę. To chyba początek, mojej terapii. Może zamiast poddawać się demonom przeszłości, czas stanąć z nimi twarzą w twarz i wygrać. Tak jak wygrałam walkę o życie w wolności.
-Co za ckliwe przedstawienie.- Mruknął Kapitan, i odwracając się na wózku, pojechał korytarzem prosto na salę, na której zaczęli podawać herbatę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top