8
- Tato, pójdziemy na spacer?! - dziewczynka wbiegła do salonu, który był trochę większy od tamtego starego.
Trzy miesiące po dostaniu pracy w firmie pana Millera Harry wziął kredyt i kupił mieszkanie w bardziej bezpiecznej okolicy. Tym samym mieli bliżej do szkoły oraz pracy. Styles pracował mniej, wracał do domu o normalnej godzinie i zarabiał tyle, aby starczyło na wszystko.
- Nie teraz, kochanie. Tata pracuje. - czasami brał laptopa i zajmował się robotą w domu, gdyż nie zdążał jej dokończyć w biurowcu. Tak właśnie było dzisiaj. Jane, aż nie umiała ustać w miejscu z energii jaka ją rozpierała, a jej tata musiał pracować. Wróciła do swojego pokoju, żeby odłożyć hulajnogę. Zebrała ze swojego fioletowego stoliczka kredki oraz parę białych kartek.
- Tato, porysujesz ze mną?
- Aniołku, mówiłem, że nie mogę. - tupnęła nogą, wbiegając do swojej sypialni. Usiadła na środku białego dywanu, zakładając rączki na klatce piersiowej. Siedziała tak może godzinę albo dwie do momentu, w którym brunet nie wszedł do środka, by zawołać ją na obiad. - Co jest, kruszynko?
- W ogóle nie chcesz się ze mną bawić!
- Oczywiście, że chcę, jednak mam też obowiązki, kochanie.
- A nie możesz tych obowiązków przełożyć na później?
- Niestety, skarbie. Obiecuję, że jak skończę to pójdziemy na spacer i gorącą czekoladę. Może być?
- A nie możesz teraz? - zaśmiał się, kręcąc głową. Cmoknął małą w czoło i podniósł ją, żeby posadzić na krześle przy stole. Wzięła widelec i zaczęła spożywać swoją porcję. Przyśpieszył swoją pracę, żeby więcej czasu spędzić z córką, która widocznie czuła się osamotniona.
- Pani mówiła coś o wycieczce?
- Tak! - dziewczynka zeskoczyła ze swojego siedzenia i pobiegła do sypialni, by z plecaka wyjąć dużą kartkę, którą musiał wypełnić Styles. - To dla ciebie.
- Dobrze, skarbie. Chodź tu. - usadowił Jane na swoich kolanach i razem z nią zaczął pisać po papierze. - Imię?
- Jane!
- Nazwisko?
- Styles!
- Data urodzenia?
- Siódmy czerwca dwa tysiące szesnasty!
- Leć do pokoju się przebrać. Zaraz skończę i pójdziemy na spacer.
- Nareszcie! - krzyknęła, biegnąć szczęśliwie z powrotem do pokoju. Wzięła swoją hulajnogę, ubrała sweterek i weszła ponownie do salonu.
- Gotowa?
- Gotowa! - złapał ją za rączkę, a drugą odebrał od niej mały pojazd. Szli przez dziesięć minut, a potem zajęli jedną z ławek w parku.
- Aniołku nie szalej tak, bo się wywrócisz. - upomniał swoją księżniczkę, mając na twarzy duży uśmiech. Wreszcie szło po jego myśli i miał nadzieję, że tak zostanie.
- Spokojnie! Dam sobie radę! - uśmiechnął się pod nosem, obserwując jak jego maleństwo powoli się oddalało. Wstał na równe nogi, gdy stracił ją kompletnie z oczu. Pobiegł w stronę miejsca, gdzie zniknęła i rozejrzał się dookoła. Mała Jane jechała w kierunku ulicy, na której przejeżdżało sporo aut. Pognał jak najszybciej umiał i w ostatnim momencie zdążył popchnąć dziewczynkę. Tym samym sam wpadł pod samochód. Każdy wstrzymał na chwilę oddech, a zdenerwowany oraz zrozpaczony kierowca wyszedł z samochodu. Uklęknął przy nim, wykonując resuscytację. Inna kobieta wezwała pogotowie, a druga trzymała Jane przy swojej piersi.
- Tato!
♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top