*Rozdział 3 ~ 4*

Larissa przeglądając sobie obecne zdjęcia jej z Herobrine'em siedząc na jego baranach wykrzywiła twarz w nienaturalnym ,,niewinnym uśmiechu".

- Andre-eee... - przeciągnęła jego ,,imię", starając się brzmieć wiarygodnie.

- Tak?

- Zrobimy ze sobą zdję-

- Nacykałaś ich tysiąc czterysta sześćdziesiąt osiem, z czego tylko te osiemdziesiąt trzy nie wyszły rozmazane. - westchnął cicho. Gdyby tylko mógł, przewrócił by oczami. Przez te nie całe pół godziny zaczął sobie zdawać sprawę z tego jakie to bachory pokroju córki Catherine są nieznośne, oraz bardzo natrętne chcąc zwrócić na siebie uwagę.

- C-Co?! - wrecz wykrzyknęła zdziwiona dziewczynka. - S-Skąd to wiesz? Nie... Kłamiesz! Kłamiesz, prawda?

- Nic nie mam do ukrycia. - wzruszył ramionami, lekko burząd tym równowagę siedzącej rudowłosej. - Możesz teraz sama w spokoju policzyć te nasze zdjęcia. A zajmie ci to dokładnie szesnaście minut. - uśmiechnął się chytrze czując, jak ją normalnie nieznana ludzka siła zatyka. Zachichotał, kiedy zabrała się za liczenie nacykanych fotek, nadal niedowierzając, że Herobrine mógł mówić prawdę... Przynajmniej na tą chwilę obecną miał spokój by zatopić się we własnych myślach.

Chociaż nigdy nie poznał osobiście jej ojca, miał z nim nie raz doczynienia. Tak jak nie kiedyś Cate miała długi wdzięczności, które już wszystkie uzupełniła oprócz jednego - on(Josh) ani trochę nie ważył pójść śladem swojej żony. Był uczciwym człowiekiem, to fakt, jednak za nic nie chciał nie udać, że wszystko jest okej, że za te kilka lat Dark Lord zostanie zgładzony raz na zawsze z powierzchni serwera, a on nie będzie musiał kiwnąć palcem. Zawsze uważał, że dla złych ludzi nie ma ratunku, nie ma nadziei, nie ma szacunku. Chociaż uciekał od obowiązków z efektem katastrofalnym, to i tak posiadacz diamentowego kilofa nie miał dziurawej pamięci.
Szatyn zaczął rozmyślać nad nagłą śmiercią Josh'a nagle przypominając sobie o warunku. Zostawił zielonooką w niewiedzy, sam w niej będąc od samego początku. Chciał bardzo zaczekać na moment, kiedy pójdzie do niego z kolejną umową, by od razu ją wykorzystać. Jednak... Sam nie wiedział co sobie zarzyczyć. Napewno coś, co bardzo pozytywnie wpłynie na jego niespodziewany atak...
Dlatego też nie mógł działać tak pochopnie. Zabijając go, zakończył by umowę. Nie miał za grosz ochoty czekać na następną. Po za tym nie chciał, by jego śmierć odbiła się negatywnie na Larissie. Nie miała by ojcowskiej ręki, co gorsza, to by ją naraziło w nastoletnich latach życia na depresję, a z depresji na samobójstwo.

Pytanie tylko, skąd wyciągnął takie pochopne wnioski o zgładzeniu Josh'a?

Pomimo braku sympatii do jakiegokolwiek gracza, nie wyobrażał sobie tego, a dziewczynka na pozór wygląda na... Wesołą i radosną dziewczynkę, którą łatwo by było połamać, wrażliwa. W jakimś znaczeniu jest jej stworzycielem...

- Jaką liczbę podałeś, jeżeli chodzi o te wszystkie nasze zdjęcia? - zapytała, wyrywając go z fikcyjnych wyobrażonych obrazków, kiedy to-on klęczy nad jej zakrwawionym ciałem obok wielkiego budynku.

- Tysiąd czterysta sześćdziesiąt osiem. Sprawdź godzinę. - dodał, czując większe odczucie jej niedowierzania.

- Ale... Jak ty to zrobiłeś?! - krzyknęła, widząc równe szesnaście po pierwszej w nocy. Podniosła w końcu wzrok z ekranu telefonu na obraz przed siebie, prostując przy tym plecy. - O MAJ GASZ! Dziękuję!! - objęła go jak najmocniej w okolicach szyi, dusząc białookiego.

- Nie krzycz tak... - uciszył ją speszony, mimowolnie rozglądając się, czy nikogo nie ma w pobliżu.

- Może chciał byś wejść do nas... Na kawę? Masz teraz czas??? Proszę, zgódź się...

- Larisso! - podniósł swój ton zdenerwowany na nią sprawiając, że przestała ,,tulić" jego szyję. Nieznana jej siła odciągnęła ją bez własnej woli, powodując u niej zdezoriętowanie. W dodatku jakoś nie pamietała, by podawała mu swoje imię. - Posłuchaj. Tak naprawdę znam się z twoją mamą od kołyski. - wziął ją na ręcę, by później odstawić na ziemię na przeciw niego.

- Wow, to super! - uśmiechnęła się.

- Nie przerywaj. - spiorunował ją wzrokiem. - Wracając, ostatnio się pokłóciliśmy. Więc, gdyby twoja mama mnie zobaczyła, nie skończyło by się to dobrze, a przynajmniej dla mnie. Rozumiesz już teraz? - spojrzał na nią niepewnie, kiedy ona zaczęła powoli kiwać głową ze zrozumieniem. - Mógł bym cię o coś prosić? Nie mów swoim rodzicom, że się w ogóle spotkaliśmy.

Dziewczynka przekrzywiła głowę lekko w bok.

- To ty też z moim tatą się pokłóciłeś?

- To długa historia. - niepewnie dodał myśląc nad każdym słowem, by nie za przeproszeniem ,,spieprzyć" swojej dotychczasowej wiarygodności w swojej historyjce. Po chwili westchnął. - Nie jesteś śpiąca?

- Śpiąca? - zapytała, po czym ziewnęła. - Nie, ale zmarznięta. To ja już pójdę, do zobaczenia! - okrzyknęła, idąc do furtki swojego domu. Otworzyła ją i weszła do niego, napotykając się na rozwaloną Cate na kanapie przykrytą kocem, która jadła batonika.
Zachichotała, zwracając na siebie uwagę. Szatynka odwróciła wzrok na chwilę, w nagłym momencie zdając sobie sprawę kto stoi na przeciw niej. Szybko wygramoliła się z kocyka czym prędzej podchodząc do córki.

- Gdzie jest tata?

- Nie przyjechał po mnie. - przytuliła się do niej, przez co kobietę przeszedł zimny dreszcz. - W ogóle nie odbierał telefonów, ani od mamy Amandy! A co, jeśli on-

- Spokojnie. - przerwała jej, chichocząc. - Nic mu nie jest. Może ma wyciszony telefon? Myśl pozytywnie. - odwzajemniła uścisk, co raz bardziej czując zimno na swojej skórze. Odsunęła ją od siebie trzymając za ramiona, następnie spoglądnęła w jej czerwone od płaczu zielonkawe oczka. - A teraz idź pod gorący prysznic, napewno jesteś zmarznięta. - wstała, popychając ją lekko w stronę łazienki.

838 słów

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top