• Część 1 •
Droga powrotna z Nowego Jorku do Paryża ciągnęła się, a jednocześnie upłynęła bardzo szybko. Nim zrozumiał, co tak naprawdę wydarzyło się w Stanach, prywatny samolot należący do jego ojca już lądował na obrzeżach stolicy Francji. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nawet nie zdążył zabrać z hotelu walizki ze swoimi rzeczami, ani że na pokładzie maszyny nie było jego ochroniarza. On także został w Nowym Jorku, tak jak inny, najważniejszy przedmiot w obecnym życiu Adriena. Albo raczej przeszłym, skoro pożegnał się z nim na dobre.
Wyrzeknięcie się miraculum czarnego kota było impulsem, lecz niczego nie żałował. W końcu nie pierwszy raz chciał zrezygnować, nawet jeśli z zupełnie innych powodów.
Bolało go to. Niemiłosiernie. Ale wiedział, że postąpił właściwie.
Jaki sens miało bycie superbohaterem, gdy ona patrzyła na niego takim wzrokiem? Pełnym złości, niedowierzania, niemal zdrady. Nie potrafił zapomnieć chłodu w jej rozgniewanych oczach, które zawsze sprawiały, że reszta świata przestawała dla niego istnieć. Domyślał się, że kierował nią stres i powaga sytuacji – w końcu nikt chyba nie spodziewał się, że Władca Ciem zaatakuje za oceanem. Tym bardziej w mieście, w którym akurat przebywali także Biedronka i Czarny Kot.
Jej słowa, że już nie mogła mu ufać... wstrząsnęły nim dogłębnie. Co innego widzieć gniew w oczach osoby, na której zależało ci najbardziej na świecie, a co innego usłyszeć bolesną prawdę wypowiedzianą z jej ust. Miał wrażenie, że czarna czeluść kojarząca mu się wyłącznie z pustką i niszczycielską mocą Kotaklizmu rozwarła się pod jego zamarłym w szoku ciałem, by wciągnąć go do siebie na zawsze.
Potem prawie zabił Super Gynolinę. Gdyby nie okazała się androidem, pozbawiłby jej życia. Byłby odpowiedzialny za śmierć. Nieważne, że niecelową. Czuł się wtedy tak parszywie jak nigdy dotąd. Całe szczęście Biedronka zdołała naprawić ten błąd.
Jednak drugiego już nie zdołała.
To właśnie łzy jego partnerki stanowiły decydujący cios, przez który zrozumiał, że bycie superbohaterem zwyczajnie go przerosło. Jego mocą kierowała destrukcja, lecz najwyraźniej siała ona spustoszenie także w innych aspektach jego życia. Biedronka rzadko ulegała silniejszym emocjom. Owszem, widział ją załamaną lub niepewną, wahającą się, ale tym razem postrzegał to inaczej. Na jej barkach od niedawna spoczywała także rola strażnika szkatułki, co dodatkowo odciskało piętno na jej zachowaniu. Nic dziwnego, że w końcu straciła do niego cierpliwość. Dziwił się, że nie zrobiła tego wcześniej. Zaufała mu; opuściła Paryż z myślą, że w razie potrzeby nad miastem czuwał jej partner, osoba, z którą stoczyła wystarczająco wiele walk, by wiedzieć, że mogła pokładać w nim wiarę. On jednak ją zawiódł. Nie dotrzymał słowa; nie wezwał jej na czas, by potrafiła usunąć szkody emopotwora siejącego zniszczenie wśród budynków i ulic. Ponadto sam opuścił miasto, zatajając to przed nią.
Im dłużej o tym myślał, tym coraz bardziej dostrzegał prawdziwy powód złości Biedronki i uważał go za słuszny. Nie chodziło o to, że wyjechał; nie do końca, ponieważ przecież już kiedyś znaleźli się poza ich miastem, dokładniej w Szanghaju, gdy zgubiła się w nim Marinette. Możliwe, że gdyby powiadomił partnerkę o swoim wyjeździe, nie gniewałaby się, a po prostu wymyśliłaby inny sposób na zapewnienie Paryżowi bezpieczeństwa. On jednak tak bardzo skupił się na ekscytacji z powodu wycieczki klasowej, że nie pomyślał o konsekwencjach swoich dziecinnych decyzji. Uznał, iż nikt się niczego nie dowie. Że w razie potrzeby zdąży dolecieć jako Astrokot na drugi kontynent na czas.
Przeliczył się, a tym samym sprawił, że Biedronka straciła do niego zaufanie. Nie mógł się na nią złościć, gdyż nie miał do tego prawa. Racja leżała po jej stronie. On zawalił. Zniszczył łączące ich więzi przyjaźni i bezwarunkowego partnerstwa.
I właśnie dlatego musiał odejść.
Wystarczająco długo żył w bajce, w której uważał, że szansa na stanie się bohaterem to dobra okazja na udowodnienie sobie i innym, iż potrafił robić dużo więcej niż to, co mu kazano. Zmarnował ją. Doprowadził do nieodwracalnych szkód. I choć już odczuwał ziejącą pustkę w sercu, wiedział, że postąpił właściwie, zrzekając się magicznej biżuterii, która prawdopodobnie nigdy nie powinna trafić w jego ręce.
Czas stawić czoła brutalnej rzeczywistości.
Przybycie do rezydencji w Paryżu odbyło się jak przez mgłę. Nie pamiętał twarzy ani głosu swojego zastępczego szofera. Nie do końca rejestrował, czy trwał dzień, czy może zapadł już zmrok. Wiedział natomiast, że w jego duszy trwała ciemna noc pełna beznadziei i pozbawiona światła gwiazd.
Gdy przekroczył próg swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi, stanął na środku, nie wiedząc, co ze sobą począć. Nie przypuszczał, że wróci do Paryża wcześniej, więc nie miał zaplanowanych zajęć dodatkowych na ten dzień oraz kilka następnych. Może gdyby wiedział, że tak to wszystko się skończy, to by nie poleciał do Nowego Jorku.
Tylko że wtedy nadal łudziłby się, że był niezastąpionym bohaterem, a przecież nikt nie był niezastąpiony. Teraz to wreszcie zrozumiał.
W pomieszczeniu panowała niczym niezmącona cisza. Przerażała go i pochłaniała, dlatego sięgnął po piłkę do koszykówki i wrzucił ją do kosza, uruchamiając mechanizm przywołujący platformę z jego białym fortepianem. Bez niepotrzebnej zwłoki zasiadł przed instrumentem i zaczął grać.
Smukłe palce samoistnie naciskały kolejne klawisze, tworząc jedną z jego ulubionych melodii. Do niedawna wcale nie zajmowała tak szczególnego miejsca w jego sercu, lecz teraz zaczęła przypominać mu o Marinette. Tańczył z nią na imprezie u Chloe, a potem na dachu ich hotelu w Nowym Jorku, dryfując w powietrzu pod blaskiem księżyca w pełni. Czuł wtedy taką radość, taki spokój, taką euforię... a jednak Marinette nie zatrzymała go, gdy wsiadał do samochodu mającego odwieźć go do prywatnego samolotu jego ojca. Sam nie wiedział dlaczego, ale w głębi duszy liczył, że to zrobi. Pragnął wierzyć w kłamstwo, że chociaż jej na nim zależało. Nie na modelu. Nie na bogaczu. Nie półsierocie czy nastolatku z nieciekawą sytuacją rodzinną.
Po prostu na nim.
Lecz Marinette tylko stała w milczeniu, gdy odjeżdżał. A on nie miał siły ani odwagi, by odwrócić się i spojrzeć, czy przypadkiem nie żegnała go wzrokiem.
Był tchórzem, ale nie chciał tego wiedzieć.
Skończył grać głośnym trzaśnięciem w bliżej nieokreślone klawisze. Skrzywił się na powstały dźwięk, po czym ciężko westchnął i wstał, by ukryć fortepian pod podłogą. Kiedy tylko mechanizm przestał działać, Adriena ponownie otoczyła głucha cisza. Było z nią coś nie w porządku, a on dopiero wtedy zrozumiał, że po prostu brakowało tam wiecznie buszującego po wszystkich szafkach Plagga.
Bez jego wrednych komentarzy i śpiewu hymnów do camemberta stało się tam tak pusto i zimno jak nigdy wcześniej. Adrien mimowolnie zadrżał, po czym potarł ramiona, gdy pojawiła się na nich gęsia skórka. Rozejrzał się po ogromnym pomieszczeniu, zdając sobie sprawę, że czuł się tam potwornie obco i niekomfortowo, zupełnie tak, jakby wszystkie ściany i meble patrzyły na niego karcącym wzrokiem niewidzialnych oczu. Ponownie przeszedł go zimny dreszcz. Nie mogąc znieść uczucia bycia obserwowanym, schronił się w łazience. Usiadł pomiędzy wanną a ścianą, marząc o tym, by zwyczajnie zniknąć. Może nie na zawsze, ale przynajmniej do momentu, gdy będzie znowu potrafił bez poczucia wstydu i porażki spojrzeć w lustro i swoje zielone oczy.
Co by powiedziała mu mama? Czy byłaby dumna z podjętej przez niego decyzji o oddaniu miraculum? A może by jej to po prostu nie interesowało?
Miał wrażenie, jakby całe jego życie nagle zaszło mgłą. Czy ludzie, którzy go otaczali, w ogóle byli prawdziwi? A może to tylko duchy, które żywiły się jego rozpaczą i poczuciem beznadziei?
Jego ojciec, mama, Natalie, ochroniarz...
Nie mogli być prawdziwi. Zresztą, co oznaczało to słowo? Może każdy w rzeczywistości był fałszem, iluzją i obłudą?
Myśli Adriena kotłowały się w jego umyśle tak, jakby miały go zaraz rozsadzić. Wstał więc z zimnych kafelków, żeby obmyć twarz wodą, a następnie szybkim krokiem przeszedł do swojego pokoju, nie zważając już na to, dlaczego tak bardzo chciał się z niego wydostać.
Całe życie uciekał z tego pomieszczenia, by potem zawsze do niego wracać. Może po prostu brał udział w jakiejś grze, gdzie punkt wyjścia zawsze stanowił ten pokój?
Nie, te myśli były już karygodne. Nieprawdopodobne.
Adrien wcisnął twarz w poduszkę, zduszając tym potężny krzyk wewnętrznego bólu i frustracji, które zgromadziły się w ciągu ostatnich godzin na dnie jego serca. Jego oddech nie chciał się uspokoić, a łzy ciekły i moczyły jego białą pościel. Po jakimś czasie udało mu się zasnąć, lecz nie na długo, bo miał wrażenie, jakby nie zaznał ani minuty snu.
– Adrien, czas wstawać – oznajmiła mu Nathalie, która mimo nie najlepszego stanu zdrowia postanowiła zająć się swoimi obowiązkami. – Na dzisiaj nie miałeś zaplanowanych żadnych zajęć, jednak myślę, że...
– Zostaw mnie w spokoju – burknął chłopak, nadal wciśnięty w poduszkę, przez co jego słowa zostały całkowicie stłumione.
– Nie usłyszałam, czy mógłbyś powtórzyć?
– ZOSTAW MNIE W SPOKOJU! – krzyknął rozwścieczony i nieprzytomny ze zmęczenia Adrien, gwałtownie siadając i strasząc tym wpatrującą się w niego kobietę. – Mam tego dość! Po prostu dajcie mi jedną cholerną chwilę, by pobyć samemu!
Wybuch Adriena sprawił, że Nathalie jedynie skinęła głową i z kamiennym wyrazem twarzy opuściła pokój nastolatka, spełniając jego życzenie o samotności.
Kiedy cisza ponownie zagościła w ścianach wielkiego pokoju, zdał sobie sprawę ze swojej głupoty. Nie o to mu chodziło. Miał na myśli coś kompletnie odwrotnego. Nie chciał być sam, potrzebował czyjegoś towarzystwa; kogoś, kto mógłby powiedzieć mu, żeby się nie przejmował, że ten ból minie, a on będzie w stanie jeszcze kiedyś stanąć w słońcu dnia bez poczucia winy, że był, kim był.
Tak się jednak nie stało. Przez większość dnia Adrien leżał na wznak na swoim łóżku, kompletnie nie dbając o jedzenie czy przebranie się. Nie robił nic, co mogłoby go uwolnić od burzy własnych myśli, choć tego właśnie najbardziej w tamtej chwili potrzebował. Już sam nie rozumiał swoich pragnień ani potrzeb.
Wiedział jedynie to, że jak na osobę, która powinna być żywa, czuł się jak kompletny wrak człowieka.
Czy istniało jeszcze coś, co potrafiłoby go wyciągnąć z tego marazmu?
Witajcie, moi drodzy czytelnicy :D
Oto pierwsza część mojej niby-niespodzianki z okazji ponad 300 obserwujących mojego profilu. Początkowo to opowiadanie miało zostać wstawione z okazji rocznicy wypuszczenia specjalnego odcinka nowojorskiego, ale stres związany z przeniesieniem się do innego miasta na studia zniweczył moje ambitne plany.
Teraz jednak powiedzmy, że jestem na tyle stabilna emocjonalnie (ta, jasne, haha), żeby poprawić to opowiadanie i je wam zaprezentować. Mam nadzieję, że komuś się spodoba. Tym razem nie będziecie musieli czekać trzystu lat na kolejne części, bo są one napisane i prawie do opublikowania. W ciągu kilku dni wleci całość (czyli oprócz tej jeszcze trzy części).
Dziękuję, że tu jesteście. Kocham i przyjmę wszelkie komentarze czy gwiazdki, jeśli uznacie za słuszne je tu zostawić <3
Bywajcie i do oby szybkiego następnego ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top