Rozdział 13
Droga Louiso,
Tak jak wspominałem wcześniej, musimy przedyskutować kwestię dalszego śledztwa, dlatego wraz z moimi braćmi zapraszam Cię do naszej londyńskiej posiadłości. William pragnie zobaczyć się z Tobą osobiście i przekazać instrukcje. Jak już wiesz, to dość delikatna kwestia, która wymaga kobiecego usposobienia.
Szczegóły spotkania znajdziesz poniżej.
Louis James Moriarty
Louisa po raz ostatni odtworzyła treść krótkiego i zwięzłego listu. Oto stała przed bramą posiadłości Moriartych, delektując się ciężkim powietrzem o metalicznym zapachu. Kilka słonecznych, kwietniowych dni finalnie ustąpiło angielskiej pogodzie.
Pierwsze krople deszczu ozdobiły jej twarz, kiedy na powitanie wyszedł jej młody chłopak o potarganej czuprynie. O ile dobrze pamiętała, milczący młodzieniec miał na imię Fred. Widziała go parę razy, gdy odwoził Louisa na lekcję do jej posiadłości.
Lekcje. O ile się ośmieli, poprosi Louisa, by te odbywały się częściej. Czas nie działał na jej korzyść, a zwłaszcza teraz, gdy pewien człowiek wrócił do Londynu.
– Dzień dobry, pani Louiso, proszę za mną.
Spokojny głos młodzieńca zdawał się nie pasować do rozczochranych włosów i spranego, niebieskiego szalika. Chłopak zdecydowanie nie zaliczał się do typowej służby, jednak zdawał się obyty w manierach. Po przekroczeniu progu rezydencji w milczeniu przyjął od niej płaszcz i poprowadził do salonu.
– Albercie, nawet ja się wstrzymałem! Poczekaj na Willa!
Doniosły głos pułkownika Morana sprawił, że się wzdrygnęła. Stanęła w progu pomieszczenia, usiłując uspokoić ciało, które się spięło. Nie, to nie krzyk rozgniewanego Charlesa, tamten etap miała już za sobą.
– Will nie obrazi się, że wypiję pod jego nieobecność jedną lampkę, pułkowniku.
Brązowowłosy mężczyzna o zielonych oczach upił niewielki łyk wina, a potem jego uwaga powędrowała do Louisy. Albert James Moriarty, Louisa kojarzyła go z balów, bo zawsze otaczało go grono niezamężnych arystokratek. Na widok gościa od razu podniósł się z miejsca i skierował w jego stronę z ustami układającymi się w subtelny uśmiech.
– Pani Compton, jeśli uraził panią temperament pułkownika, proszę o wybaczenie w jego imieniu. – Albert ujął jej dłoń i przyłożył do swoich ust.
Był wyższy od swoich braci, a zarysowana szczęka i lekko kręcące się miejscami ciemne włosy zdecydowanie stanowiły kontrast z cechami Williama. Louisa miała mętlik w głowie za każdym razem, gdy rozmyślała, dlaczego adoptowany syn jest bardziej podobny do tego, w którego żyłach rzeczywiście płynęła krew rodu Moriarty. W połączeniu z najstarszym Albertem trzej bracia stanowili dość osobliwą kombinację.
– Ostatnio nie była taka płocha, nawet jak wsadziła stopę w sidła – burknął Moran, również się podnosząc. – Poza tym witamy, Louiso, wpadłaś na małe świętowanie.
Louisa rozchyliła usta ze zdziwienia, spoglądając na Alberta.
– Myślałam, że mamy omówić plan pana Williama.
– Omówimy go, oczywiście. Za chwilę.
Obejrzała się przez ramię, a William James Moriarty wyrósł jej przed oczami. Dzieliła ich odległość kilku stóp i Louisa stłumiła chęć zapytania się, czy zawsze skrada się tak cicho. William ucałował jej dłoń.
– Nie stójmy w progu, proszę się rozgościć, pani Louiso. – Wskazał na fotel obity białym materiałem z drewnianymi zdobieniami.
Zajęła miejsce i wbiła wzrok w dywan o morrisowskim3 wzorze. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przebywała w obecności czterech mężczyzn i to całkiem sama. Konwenanse na moment przyćmiły jej trzeźwe myślenie. Catherine, jej ojciec i matka najpewniej złapaliby się teraz za głowę.
Zebrali się już wszyscy, poza Louisem. Nigdy nie tęskniła za jego obecnością tak jak teraz, szczególnie gdy mężczyzna, który ostatnio przyparł ją do muru, uśmiechał się do niej, jakby nic się nie stało.
– A więc czego ode mnie oczekujesz? – zaczęła, kiedy uniosła wzrok, by spojrzeć na Williama.
Poprawił czerwony krawat, a potem ułożył dłonie na kolanach. Miał już się odezwać, gdy przeszkodził mu Moran:
– Will dwa tygodnie temu obchodził dwudzieste czwarte urodziny. Nie było czasu do świętowania, więc załapiesz się dziś na deser.
William uśmiechnął się na te słowa, a jego łagodne rysy twarzy stały się jeszcze delikatniejsze. Młody profesor wydawał się dziś dość zadowolony, ale w inny sposób. W końcu kiedy zdemaskował Louisę, też się uśmiechał.
Z korytarza dobiegł odgłos stukającego o siebie szkła. Był to porcelanowy serwis, który wjechał do salonu na metalowym wózku od herbaty. Pomieszczenie wypełnił aromatyczny, mocny zapach, jednak to nie on przyciągnął uwagę Louisy w pierwszej kolejności.
– Pani Compton – wychrypiał Louis. – Nikt mi nie powiedział, że już pani jest.
– Przyjechałam dosłownie przed chwilą – odparła, nie potrafiąc nawet ukryć uśmiechu.
Pospiesznie się do niej zbliżył i ucałował dłoń. Dotyk jego ust, nawet przez rękawiczkę, sprawił, że przez kręgosłup Louisy przeszła przyjemna fala dreszczu. Reagowała na niego jak piętnastoletnia panna, a przecież miała już jedno małżeństwo za sobą. Mimo to znów nie potrafiła się skarcić. Wplątała się w sprawę polowań na ludzi i brudne tajemnice męża, a Louis Moriarty stanowił w tym wszystkim jedyne, solidne oparcie. Nie musiał tego wiedzieć. Ważne, że był tuż obok.
– Louisie, przyniesiesz już desery? – bąknął Moran. – Tylko błagam, mam nadzieję, że nie przesadziłeś z przyprawami!
– Nie przejmuj się, Lousie – wtrącił Albert, popijając wino. – Nadmiar przypraw wyszedł na dobre, bo ostatnia pieczeń posiadała naprawdę wyrazisty smak.
„Nadmiar przypraw". Louisa powstrzymała śmiech, uświadamiając sobie, skąd nadmiar przypraw mógł się wziąć. W pewnym sensie się do niego przyczyniła, skoro Louis ruszył na Regent Street, nawet jeśli zakupy nie były konieczne.
– Pułkowniku – kontynuował Albert - poza tym ja następnym razem mogę coś ugo...
– Nie! – Moran i Fred jednogłośne zaprzeczyli.
Na ich reakcję Albert wzruszył tylko ramionami i dopił kieliszek wina. Nim Louisa się spostrzegła, najmłodszy Moriarty zniknął już w korytarzu. Nie spodziewała się, że ród hrabi...
– Zgadza się, pani Louiso. Nie mamy służby, głównie ze względu na moją dodatkową profesję. Wolimy ograniczać się do w pełni zaufanego grona. – William odpowiedział na jej pytanie, zanim ośmieliła się je zadać.
Jego głos był swobodny, a mimo to Louisa ponownie poczuła się dziwnie w obecności młodego profesora.
– Louis głównie gotuje, bo wychodzi mu to najlepiej. Ja też bym chciał, ale jest jakoś dużo sprzeciwu – przyznał Albert.
– Cóż, głowa rodu z pewnością ma wiele innych zajęć. Myślę, że to po prostu znak dobrych intencji – odparła, bo nie wiedząc czemu, chciała go pocieszyć.
Arystokraci, którzy nie posiadali służby. Tego się nie spodziewała i wiele by oddała, by zobaczyć mężczyznę o statusie hrabi, który pierze własną bieliznę.
Poza tym skoro profesja Williama wymagała aż tyle dyskrecji, być może Louisa ciągle nie zdawała sobie sprawy z jej skali. Jej przemyślenia przerwało ponowne pojawienie się Louisa, który postawił pierwsze danie przed Williamem.
– Stargazy pie4? – wychrypiała.
– Mój brat je uwielbia – Oczy Louisa zza okularów wręcz tryskały radością. Postawił tuż przed Louisą krem cytrynowy oraz tartaletki z dżemem.
Louisa przyglądała się stargazy pie, a w szczególności wystającym ku górze rybim łbom. Ciasto kusiło swoim zapachem i nawet skojarzyło się jej z czasem przed zamążpójściem. Kucharka z jej rodzinnej rezydencji czasami przyrządzała to danie.
– Jest pyszne, dziękuję, Louisie – przyznał William.
Nigdy nie widziała najmłodszego Moriartego tak pełnego entuzjazmu jak po otrzymaniu komplementu od brata. Ten widok w jakiś sposób nieprzyjemnie ukłuł jej serce. Louis potrafił się zapomnieć i zrzucić maskę stoicyzmu, ale nie dla niej.
Przecież nie powinna się nawet porównywać do Williama. Oczywiście, że Louis stawiał go na pierwszym miejscu, ona pojawiła się w jego życiu przez przypadek.
Skosztowała wszystkich potraw po trochu, rozumiejąc, dlaczego gotowanie zaliczało się do obowiązków Louisa. Mogła w pełni delektować się smakami, bo nawet nie czuła presji częstego odzywania się. Salon wypełniały kąśliwe komentarze Alberta i pułkownika, którzy raczyli się nimi po każdym kolejnym kęsie.
Ze spojrzenia Louisa wyczytała krótki komunikat: „nie przejmuj się". Irytacja zagościła w jego oczach na ułamek sekundy, co w jakiś sposób wywołało u niej rozbawienie. Pomieszczenie wydawało się pełne, ale nie z powodu ilości osób, a raczej osobliwej energii, której byli źródłem. Przypomniały się jej beztroskie dni w chacie zielarki-mentorki, gdzie również zajadała się łakociami, na przemian śmiejąc się z jej żartów i czerpiąc wiedzę. Naprawdę upłynęło już jedenaście lat, odkąd na dobre powróciła do Londynu, by rozpocząć solidne przygotowania do roli przyszłej żony?
– Pani Compton, co wie pani o pozostałych żonach swojego męża? – zapytał William, dopijając filiżankę herbaty.
W końcu rozpoczął się temat, na który czekała. Louisa na moment zatopiła się w myślach. Tak naprawdę wiedziała niewiele poza tym, że jej poprzedniczki nie żyły. Pierwsza zmarła z powodu grypy, a druga przez komplikacje po porodzie. Odpowiedziała zatem w ten sposób.
– Elisabeth Barclay – podjął William – okazuje się, że nie jest do końca martwa.
Louisa wzdrygnęła się, gdy Fred podszedł i wręczył jej kilka zapisanych kartek.
– Historia choroby ze szpitala psychiatrycznego – powiedziała, zwracając uwagę na jego nazwę.
Camberwell House Asylum, to o nim wspominał Louis. Wdowa przełknęła ślinę, by pozbyć się narastającej guli w gardle. Nie musiała zagłębiać się w papiery, by zrozumieć, do czego dążył William.
– Charles pozbył się drugiej żony, by móc się ponownie ożenić.
Podejrzewała, że jeszcze wtedy do niego nie docierało, że nie może spłodzić dziedzica. Tym razem problem nie leżał w żonach, ale mimo to ona i jej poprzedniczki płaciły za to dość wysoką cenę. Louisa prawie że zgniotła papiery w dłoni.
– Elisabeth Barclay stała się Elisabteh Clay – przeczytała. – Nawet nie trudził się, by zmienić personalia.
– To część jego taktyki – odparł William. – Jeśli zagłębisz się w treść, zrozumiesz, że po ogłoszeniu śmierci Elisabeth Barclay, panna Clay zaczęła kurczliwie opierać się, że jest zmarłą hrabiną. Charles przedstawił swoją małżonkę jako służącą, która zapadła na histerię po śmierci swojej pani. To samo imię oraz traumatyczne wydarzenie doprowadziły ją rzekomo do urojeń. Osobiście dostarczył ją do szpitala, bo panna Clay nie miała przecież żadnych krewnych.
– Czyli Charles był nawet w stanie stworzyć tożsamość służącej – wyszeptała, zdając sobie sprawę, jakie wpływy posiadał. – Musiał mieć dobre kontakty i jeszcze wyrobił sobie opinię hrabi, który troszczy się o swoją służbę.
– Pamiętasz, czy jego testament nie obejmował donacji dla Camberwell House Asylum?
Louisa zacisnęła dłonie na sukni. Gdy testament był odczytywany przy rodzinie, ona zwróciła uwagę na zupełnie inny aspekt. Charles mimo burzliwej relacji zapisał jej posiadłość oraz kawałek ziemi. Tyle jej wystarczyło, miała z czego żyć. Odetchnęła wtedy z ulgą, ale z perspektywy czasu, po poznaniu pierwszych sekretów męża, zaczęła się zastanawiać, dlaczego to akurat ona otrzymała posiadłość?
Czuła uścisk w gardle, kiedy przypominała sobie o zbliżającej się wizycie brata Charlesa, nowego dziedzica rodu Compton.
– Louiso, wszystko w porządku?
Najmłodszy Moriarty przyglądał się z jej zainteresowaniem, dolewając Williamowi herbaty. Pochwyciła spojrzenie tego drugiego. Oczywiście, że on też zauważył zmianę w jej zachowaniu.
– Przepraszam, nie pamiętam, czy akurat Camberwell House Asylum był ujęty w testamencie. Jednak Charles wspierał kilka placówek, więc możliwe, że ten szpital był jednym z nich.
– Twój mężuś musiał być mistrzem pozorów – mruknął Moran. – Zapisał ci posiadłość, wspierał szpitale, a na boku kolekcjonował sobie ludzkie czaszki.
– Louiso – wtrącił Albert, upijając łyk wina. – Czy byłabyś w stanie udać się do tamtejszego szpitala, by odwiedzić Elisabeth? Nie znamy jej obecnego stanu, ale może okazać się cennym świadkiem w sprawie Charlesa.
Louisa przełknęła ślinę, rozumiejąc tok rozumowania. A co jeśli nie chodziło wyłącznie o brak dziedzica? Co jeśli Elisabeth czegoś się dowiedziała?
– Podejrzewam, że po takim czasie rzeczywiście mogła oszaleć. Nie mamy pojęcia, jak na mnie zareaguje.
– Mimo to proszę cię o pójście tam i próbę nawiązania z nią kontaktu. Louis będzie ci towarzyszył – powiedział William, splatając dłonie na kolanach.
Nie odpowiedziała od razu, choć tak naprawdę nie miała pola do manewru. Wizja poznania swojej poprzedniczki przyciągała ją, chociażby ze względu na możliwość przyznania, że hrabia Compton nie żyje.
Popatrzyła na Louisa, który właśnie odstawiał imbryk na tacę. Zapewne nie powie jej tego wprost, ale chciałby jej udziału. W końcu była to prośba jego brata.
– W porządku, zatem kiedy?
William uśmiechnął się znad filiżanki herbaty.
– Camberwell House Asylum spodziewa się was za dwie godziny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top