Rozdział 1

Louisa nie miała pojęcia, jak krew znalazła się pod jej paznokciami. Opuszkami palców rozcierała zaschniętą substancję, wygrzebywała ją, podrażniając skórę pod płytkami. Pozwoliła sobie na zatracenie się w tej czynności, zamiast obsesyjnie spoglądać na ciało męża.

Charles Edward Compton leżał na podłodze swojego salonu z pogrzebaczem do kominka wbitym w oko. Ogień ogrzewał jego stygnące ciało i choć nie żył dopiero od kilku minut, Louisa miała wrażenie, że już zaczyna wyczuwać smród zgnilizny.

Wygładziła materiał swojej błękitnej sukni, której spód umoczył się w czerwieni. Służba będzie miała sporo do posprzątania, bo krew zdążyła już wsiąknąć w dywan z Indii i zdecydowanie zbyt mocno odznaczała się na podłodze z ciemnego drewna. Cały pokój zdawał się wrzeszczeć, że bestialsko zamordowano w nim hrabię Comptona, który przecież był w pełni oddany koronie i Imperium.

Louisa chwyciła za szklankę z niedopitą whisky męża. Nigdy nie piła, ale najpewniej były to jej ostatnie chwile jako wolna kobieta. Jeszcze rok temu była Louisą Anną Beckett, trzecią córką hrabi, który oddał ją w ręce o osiemnaście lat starszego mężczyzny. Louisa nie mogła obwiniać go o zaaranżowanie tego małżeństwa. Pozostawała niezamężna do dwudziestego drugiego roku życia, a jako córka, mogła przyczynić się rodzinie, zdobywając koneksje.

Wypiła zawartość szklanki jednym haustem, krzywiąc się przez ciepłą temperaturę trunku. Za chwilę do zamkniętego gabinetu zapuka służba, by po kolejnej kłótni małżeńskiej, a raczej jednostronnej reprymendzie, zapytać o zaparzenie herbaty. Louisa po prostu wstanie i powie, że zabiła męża w przypływie kumulowanego przez ostatnie miesiące gniewu. Nie miała po co kłamać. Ktoś z pewnością zawiadomi Scotland Yard, jednak ona nie miała nic przeciwko. Więzienie dla kobiet będzie dla niej o wiele lepszym miejscem niż ogromna posiadłość Comptona, po której ostatnimi czasy snuła się jak duch.

Spojrzała na dziennik swojego męża, którym dokonywał zapisków, dopóki go nie sprowokowała. Wiedziała, że miał z kimś dziś umówione spotkanie, a jego wizja drażniła go od dłuższego czasu. Nigdy nie potrafiła rozczytać pisma męża, ale niezgrabnie nakreślone cyfry wskazywały, że spotkanie miało się odbyć o siedemnastej w jego gabinecie.

Ku trwodze Louisy zegar wybił właśnie tę godzinę. Donośny dźwięk wypełnił pomieszczenie, a tuż po nim rozległ się odgłos tłuczonej szklanki. Louisa w przypływie strachu strąciła ją, a odłamki szkła sięgnęły zwłok jej męża.

Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy do drzwi zapukała służba.

– Pani Louiso, goście do pana męża. Pan William James Moriarty oraz pan Louis James Moriarty. Czy można... – zawahała się – poprosić ich do gabinetu?

Louisa wbiła wzrok w dywan nasączony krwią, delikatnie się uśmiechając. Łzy przysłoniły obraz, jednak pospiesznie je otarła. Mąż uważał ją za histeryczkę, ale tym razem nie zbierało się jej na płacz z powodu nagromadzonych emocji, to był płacz ulgi. Gdy brytyjskie gazety rozpiszą się o niewdzięcznej i szalonej żonie hrabi Comptona, a jej rodzina znajdzie się na językach arystokracji, ona już będzie wyczekiwać na wyrok w więzieniu, gdzie wieści ze świata będą docierać z opóźnieniem.

– Tak, Margaret. Wpuść gości, już ich oczekujemy.

Louisa lubiła Margaret, dlatego postarała się, by jej głos brzmiał uprzejmie. Służka była jej jedyną osobą w rezydencji, którą mogła uznać za swojego sprzymierzeńca. Hrabina żałowała tylko, że nie zdążyła się jej odwdzięczyć.

Margaret otworzyła drzwi. Ze swojej perspektywy mogła widzieć tylko pusty fragment salonu, gdzie znajdowały się dwa obitym zielonym materiałem fotele oraz biblioteczka wykonana z dębowego drewna. Musiałaby przekroczyć próg pomieszczenia, by zobaczyć, co rozegrało się po lewej stronie pokoju.

Louisa wciąż wbijała wzrok w dywan, kiedy usłyszała kroki. Nazwisko „Moriarty" obiło się jej o uszy i choć reprezentowało ono kolejny ród arystokratów, nie miałaby za złe, gdyby przybyli zaczęli przeklinać niczym złodzieje ze slumsów. Raczej każda osoba, niezależnie od swojego statusu społecznego czy obycia, wykrzykiwałaby wymyślne wiązanki, widząc tak makabryczny widok.

Do uszu Louisy dotarło jednak tylko pojedyncze słowo, wypowiedziane dość neutralnie jak na zaistniałe okoliczności.

– Och.

Odruchowo uniosła głowę, po czym musiała zwalczyć wrażenie podwójnego widzenia. Jej wzrok jednak nie szwankował.

Kilka stóp dalej stali dwaj blondwłosi mężczyźni, których dłuższe z przodu kosmyki włosów okalały policzki. Kształt ust, oczu, szczęki; oboje posiadali identyczne, delikatne rysy twarzy, a brak zarostu jeszcze bardziej potęgował podobieństwo. Pierwszy z nich, ten, który swoim „och" najpewniej po prostu chciał obwieścić przybycie, uklęknął tuż przed nią. Zdjął swój cylinder i lekko pochylił głowę do przodu, w ramach ukłonu. 

– Nazywam się William James Moriarty. Przybyłem z moim bratem Louisem do hrabiego Comptona, ale widzę, że pani mąż nie będzie już mógł uczestniczyć w zaplanowanym spotkaniu.

Umiejętnie wyminął zabrudzoną część dywanu oraz podłogi, a następnie zbliżył się do martwego Charlesa. Przyjrzał się pogrzebaczowi wystającemu z jego oczodołu.

W trakcie szarpaniny poprzedzonej kłótnią, Louisa chwyciła pogrzebacz, a mąż instynktownie próbował wyrwać potencjalną broń z jej ręki, przez co nachylił się w jej stronę. Charles stracił równowagę i nadział się na narzędzie.

Od tego momentu pamięć Louisy szwankowała, jakby jej umysł próbował wyprzeć popełnioną zbrodnię. Na pewno w którejś chwili chwyciła pogrzebacz oburącz i wbiła go głębiej w oko Charlesa, dopełniając dzieła. Gdyby męża udało się uratować, jej życie zmieniłoby się w prawdziwe piekło; Charles bez wątpienia zadbałby o to, aby spotkała ją kara śmierci.

Jednak Charles nie żył, a ona mogła jedynie liczyć na wyrok więzienia. Przynajmniej taką miała nadzieję.

– Cóż – podjął William James Moriarty, pochylając się nad zmarłym. Gładził swój gładki podbródek w zamyśleniu. – Nie jestem lekarzem, ale nietrudno stwierdzić tutaj zgon. – Spojrzał na Louisę. – Przykro mi z powodu pani męża.

Zamrugała kilkakrotnie. Chyba powoli zaczynała tracić zmysły, bo w obecnych okolicznościach jego słowa wydawały jej się absurdalne. Nie odczuwała żadnego żalu. Ba! Odnosiła wrażenie, że William James Moriarty próbuje ją po prostu jeszcze bardziej upokorzyć.

I tak nie miała już nic do stracenia.

– W rzeczy samej – wymamrotała, uśmiechając się pod nosem. – Widzi pan, mój mąż niefortunnie nadział się na pogrzebacz.

– Och, tak, to prawda. To musiał być bardzo niefortunny wypadek.

Louisa uniosła wzrok i dostrzegła pana Moriarty'ego, który naprawdę zdawał się traktować zabójstwo jej męża jak niefortunny wypadek. Jego źrenice powiększyły się tak bardzo, że szkarłatne tęczówki były ledwo widoczne. Wyglądało na to, że zastanawiał się, jak mogło dojść do śmierci hrabiego.

– Pani Louiso, czy pani mąż nadużywał alkoholu? – Jego wzrok powędrował do otwartej butelki whisky.

Louisa przestała się uśmiechać i pogrążyła się w myślach. Tak, oczywiście, Charles lubił pić. Pił nawet dzisiaj, zanim go zamordowała, i zapewne przez upojenie stracił równowagę podczas szarpaniny.

Przytaknęła na to pytanie, choć była całkowicie zdezorientowana.

– Rzeczywiście, wyczuwam z jego ust silny odór szkockiej. Ach tak, gdy odchodził od stołu, musiał stłuc szklankę. Rozumiem, że w upojeniu alkoholowym zahaczył o róg dywanu i przewrócił się, nabijając na pogrzebacz, który stał ostrym końcem ku górze. Musiał zostać źle odłożony na stojak, gdy pijany hrabia Compton doglądał ognia. Przy prędkości upadku, zagięta część wbiła się głęboko w gałkę oczną i przebiła mózg. Powinniśmy być wdzięczni, że nie wpadł do kominka, gdyż ogień mógłby zająć jego ubrania i rozprzestrzenić się dalej.

Louisa dopiero teraz zauważyła, że Charles rzeczywiście prawie wpadł głową do kominka. Nie zmieniało to faktu, że teraz leżał twarzą zwrócony w jej stronę, jakby patrzył na nią z wyrzutem nawet po śmierci. Z jego otwartych ust sączyła się ślina.

– Rozumiem, że usiłowała pani przewrócić męża na bok i wyciągnąć pogrzebacz. Uklękła pani, ale cofnęła się, gdy zdała sobie sprawę, że nie ma już co ratować. Dlatego na rękawach sukni ma pani krew. Z kolei krew na opuszkach palców musi być wynikiem dotykania jego twarzy, gdy wciąż doszukiwała się pani oznak życia.

Louisa nie odpowiadała. Ledwo nadążała za słowami pana Moriarty'ego, próbując je przyswoić. Stłumiła drżenia ciała. Nie miała ochoty rozumieć, do czego zmierzał dżentelmen, studiujący zwłoki jej męża jak rozprawę naukową.

– Ja... – wydukała, nie mogąc znaleźć słów. Czuła się jak w amoku.

Wiliam James Moriarty podszedł do niej i wyciągnął dłoń. Louisa wstała z krzesła, choć kolana lekko się pod nią ugięły.

– Williamie – usłyszała. – Czy zawiadomić konstabla?

Prawie zapomniała, że William James Moriarty przybył w towarzystwie brata, którego imienia nawet nie zapamiętała. Obdarzył ją krótkim spojrzeniem zza okularów, ale jego uwaga szybko powędrowała do Williama. Przez chwilę miała wrażenie, że patrzy na kopię wspomnianego dżentelmena, tylko że z blizną na policzku, która przebijała się przez kosmyki złocistych włosów.

– Naturalnie – odparł William, a potem spojrzał na Louisę, gładząc jej dłoń. – Pani Compton, bardzo mi przykro z powodu tego, co panią spotkało. Czy rozmawiała pani z kimś od momentu zdarzenia?

Louisa nie odpowiedziała od razu. Wygładziła kosmyk włosów, który wyplątał się z jej koka podczas szarpaniny. Blond włosy, które przez rok straciły swój blask, podkreślały ziemistą cerę, nadając jej wyglądowi przerażającego charakteru.

– Powiedziałam Margaret, że mogą panowie wejść, ale ona nic nie wie – wydusiła w końcu.

William zdjął brązową marynarkę i nałożył ją na ramiona Louisy, następnie delikatnie ułożył dłoń na jej barku i w takim stanie wyprowadził z salonu. Musiała wyglądać na jeszcze bardziej roztrzęsioną, niż była w rzeczywistości. Jednak dezorientacja powoli ustępowała. W tym czasie zdołała przetrawić słowa wypowiedziane przez pana Moriarty'ego.

Niefortunny wypadek.

Gdy zrozumiała jego intencje, zaczęła drżeć jeszcze bardziej. Przypomniała sobie jego domniemany przebieg zdarzeń prowadzący do śmierci hrabiego. Trzeźwe myślenie powracało, ale Louisa wciąż nie mogła uwierzyć, w co właśnie została wplątana.

Zanim opuścili salon, William wyszeptał jej do ucha:

– Nie zdołała pani uratować męża. Bardzo mi przykro.

Wyprowadził ją z salonu. Pierwszą napotkaną służącą była Margaret, która, widząc Louisę w takim stanie, zasłoniła usta dłonią, a zmarszczki na jej twarzy uwydatniły się.

– Nie zdołałam uratować mojego męża – wyszeptała Louisa, patrząc na służącą.

Tego popołudnia rzeczywiście udała się do siedziby konstabla. Przesłuchano ją wraz z członkami służby i braćmi Moriarty. Powtórzyła na przesłuchaniu wszystko, co pan William powiedział, gdy zastał ją siedzącą przy stole w salonie obok zwłok męża.

Louisa wróciła tego samego dnia do rezydencji jako wdowa po hrabim Comptonie. Oficjalna wersja brzmiała, że jej mąż zmarł w wyniku niefortunnego wypadku, a ona nie zdołała go uratować.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top