Rozdział 3
Louisa Compton wiedziała już, że z natury była złym człowiekiem. Może przyczyny powinna doszukiwać się w roli trzeciej córki hrabi Cromwella, który tym razem był już pewien, że urodzi się syn. Może mrok kiełkował w jej duszy, odkąd była niemowlęciem, a życie w małżeństwie po prostu pozwoliło wywlec go na wierzch.
Louisa upiła łyk własnoręcznie przygotowanego naparu i odepchnęła się stopami od ziemi. Huśtawka zaczęła się przyjemnie kołysać, co pozwoliło na odegnanie ponurych myśli. Wystawiła twarz ku świecącemu słońcu, tym razem nie martwiąc się, że jej cera może nabrać jasnobrązowego odcienia. Czarny czepek wdowy dość umiejętnie to uniemożliwiał.
Ogród w rezydencji Compton był jedynym miejscem, gdzie Louisa nie czuła się przytłoczona. Posiadała tutaj władzę absolutną, wybierając to nowe sadzonki, nabywając nasiona kwiatów i krzewów sprowadzanych z innych państw. Charles zostawił jej w tej kwestii nieograniczony budżet, by w czasie starań o dziedzica zadbała przynajmniej o część rezydencji, której on nie poświęcał uwagi. W końcu ogród wciąż jednak stanowił wizytówkę podczas przyjęć, a wszyscy chwalili ten Louisy Compton. Zdobywanie uznania nie było jednak jej zamierzonym celem. Chciała mieć po prostu własną strefę komfortu.
Zawiesiła wzrok na lewej części swojego azylu, gdzie kwitły posadzone niedawno pomarańczowe dalie. Ich ciepła barwa uzupełniała ogród w części, która była zdominowana przez żywopłot o dość ciemnym odcieniu zieleni. Louisa omiotła jeszcze wzrokiem ściany swojej szklarni, po których pnął się krzew o małych, czerwonych kwiatkach. Zdecydowanie ta część ogrodu była jej ulubioną. Na dodatek panująca cisza przeplatająca się z zapachem zieleni wynagradzała jej nieprzespaną noc.
– Pani Louiso...
Spojrzała w stronę przybyłej Margaret, która chyba wręcz musiała się tutaj zakraść. Być może to sama Louisa straciła kontakt z rzeczywistością na dłuższy moment. Filiżanka w jej dłoniach ostygła.
Louisa uśmiechnęła się delikatnie w stronę służącej, zanim powiedziała:
– Co się stało, Margaret? Wyglądasz na zdenerwowaną.
Służka wygładziła swój biały fartuch, choć i tak zawsze prezentował się bez jakichkolwiek zagnieceń.
– Przybył pan Louis James Moriarty. Chciałby z panią porozmawiać. Próbowałam go odprawić, mówiąc, że ze względu na żałobę nie przyjmuje pani gości...
– Louis? Przecież w tamten dzień, do mojego męża był umówiony pan William.
– Oraz jego brat Louis, pamięta pani?
Wzdrygnęła się. Rzeczywiście, Margaret wpuściła do salonu dwóch dżentelmenów, ale młodszy brat Moriarty nie zapisał się w pamięci Louisy. Czy w ogóle się wtedy odezwał? Nie mogła go winić za wycofanie i bierność, bo widok, który zastał, z pewnością zachęcał wyłącznie do odwrotu.
Więc dlaczego przyszedł? Louisa wiedziała, że nie mogła go odprawić. Przez swój marny stan nie dopytała wtedy, dlaczego William Moriarty postanowił jej pomóc, a przysługa takiej rangi na pewno nie była bezinteresowna.
Może przysłał niepozornego, młodszego brata na zwiady.
– Przyprowadź go tutaj, Margaret. Jestem również jego dłużnikiem.
Podniosła się z huśtawki i ruszyła w stronę zacienionej ławki po drugiej stronie ogrodu. Dłonią przejechała po drewnianej powierzchni, by strzepnąć z siedzenia pojedyncze liście. Usadowiła się wygodnie i dopiła napar w momencie, gdy Louis Moriarty pojawił się w jej zielonym azylu. Podniosła się powoli, jakby czekała z twarzą zwróconą do gościa już od początku i oczekiwała jego przybycia, umilając sobie czas popołudniową herbatą. Przynajmniej miał sądzić, że była to herbata.
– Pani Compton – Louis Moriarty ukłonił się.
– Panie Moriarty, co pana do mnie sprowadza?
Kiedy się wyprostował, pozwoliła sobie na przyjrzenie mu się, może nawet się z tym nie kryła. Louis James Moriarty rzeczywiście był bardzo podobny do swojego brata, choć jego rysy wydawały się o ciut delikatniejsze. Przez włosy okalające prawy policzek co jakiś czas prześwitywała blizna, najpewniej po dawnym pożarze w rezydencji Moriartych. Louisa dopiero teraz sobie uświadomiła, że dostrzegła ją już przy pierwszym spotkaniu. Tak, William rzeczywiście przyszedł wtedy do jej męża w towarzystwie młodszego brata. Obraz w jej głowie wydawał się już klarowny.
Louis Moriarty poprawił okulary na nosie, zasłaniając przy tym geście prawie połowę swojej twarzy. Jego spojrzenie powędrowało do szklarni Louisy, a potem spoczęło na niej. Wydawało jej się, że albo z początku go zdezorientowała, lub z góry niepotrzebnie obstawił, że ona zacznie standardową wymianę zdań o pogodzie.
– Przede wszystkim chciałbym, żeby przyjęła pani moje kondolencje.
Louisa wskazała na ławkę za sobą.
– Dziękuję. Może usiądziemy, napije się pan herbaty?
Louis Moriarty spojrzał na filiżankę pozostawioną na ławce. Posłał Luisie delikatny uśmiech.
– Chyba odrobinę się spóźniłem. Nie chcę sprawiać pani kłopotu.
– W porządku.
Louisa nie ciągnęła tematu i usadowiła się na ławce. Nie miała ochoty bawić się w grzeczności, które wręcz wzbudzały w niej odruch wymiotny. Ostatnio u boku Charlesa wzięła udział w zbyt wielu przyjęciach. Miała nadzieję, że jako wdowa mogła pozwolić sobie na odrobinę rezerwy. Może za czterdzieści lat, gdy będzie już stara i pomarszczona, stanie się typowym archetypem zniewieściałej wdowy, które znajdowała jedyne pocieszenie w dobrach materialnych oraz dręczeniu służących. Ta myśl w jakiś sposób ją rozbawiła, ale Louisa pospiesznie powróciła do rzeczywistości.
– A więc? Może przejdziemy do głównego powodu pańskiej wizyty.
Dezorientacja, jaka towarzyszyła na początku młodszemu Moriartemu, obecnie zupełnie zniknęła. Źrenice ciemnoszkarłatnych oczu rozszerzyły się.
– Jest pani dość bezpośrednia, ale to w takim razie tylko ułatwi sprawę.
Louisa sięgnęła po pustą filiżankę, by zająć czymś ręce. Owszem, była bezpośrednia, ale to nie znaczyło, że się nie bała. Za chwilę miała się dowiedzieć, dlaczego w ogóle otrzymała tak hojną pomoc.
– Pochodzicie z dobrze usytuowanego rodu, więc uważam, że nie domagacie się ode mnie korzyści majątkowych. Koneksje Comptonów też nie posłużą wam w światku arystokracji, wtedy zgłosilibyście się z tym do młodszego brata Charlesa. Moja pozycja wynikała wyłącznie z faktu, że mój mąż oddychał. Czego zatem oczekujecie?
Louis Moriarty milczał przez dłuższą chwilę, bacznie się jej przyglądając. Louisa natomiast w swojej czarnej sukni poczuła się jak w przebraniu. Gdyby mogła, już dawno zamieniłaby ją na coś innego. Czerń wyłącznie podkreślała mizerny stan, do którego doprowadził ją Charles, a ona tym bardziej nie miała ochoty jej nosić ze względu na niego.
Louisa była okropna. Naprawdę nie odczuwała żadnej skruchy po zamordowaniu własnego męża, a raczej delektowała się ulgą wynikającą z jego nieobecności.
Louis Moriarty przejechał dłonią po kołnierzu koszuli.
– Przychodzę tutaj w imieniu mojego brata Williama, który jako konsultant do spraw kryminalnych, interesuje się świętej pamięci hrabią Comptonem.
Paznokieć Louisy przejechał wzdłuż filiżanki. Była pewna, że drugi z braci Moriartych pracował jako wykładowca na którejś z uczelni. Określenie „konsultant do spraw kryminalnych" w ogóle nie spodobało się Louisie. Nie do końca też wiedziała, co się za nim kryło, ale z pewnością nie wiązało się to z oficjalnymi działaniami organów władzy. Louisa doceniła, że jej suknia posiada długie, bufiaste rękawy, które zasłaniały jej przedramiona i tym samym gęsią skórkę.
– Czyli jednak chcecie mnie podciągnąć do odpowiedzialności?
– Nie mówię tutaj o pani zbrodni, tylko o pani męża.
Louisa zawiesiła wzrok na nowo posadzonych daliach. Domyślała się, że chodzi o plotki dotyczące zainteresowań jej zmarłego męża. Sama kilkakrotnie była świadkiem jego żartów zaliczających się do czarnego humoru.
– Rozumiem pańskie zainteresowanie tym tematem, ale nawet jeśli bym chciała pośmiertnie pogrążyć mojego męża, i tak nie miałabym jak. Wątpię, że znajdzie pan tutaj jakieś dowody. Może pan przeszukać moją posiadłość, nie mam nic przeciwko temu.
– Rozumiem. Niemniej jednak, czy mógłbym zadać pani kilka pytań? Mojemu bratu zależy na wyjaśnieniu tej sprawy, nawet jeśli okaże się ona po prostu fałszywym tropem.
Louisa westchnęła. Myśl zagłębienia się w jakikolwiek temat związany z Charlesem wywoływał u niej odruch wymiotny. Sądziła, że po pochówku będzie mogła odciąć się od jego osoby chociaż na moment, a przynajmniej dopóki młodszy Compton nie wróci zza granicy, by zgarnąć należną mu część majątku.
Zgodnie z testamentem, Louisa otrzymała w spadku tę posiadłość i mniejszy kawałek ziemi dany pod dzierżawę, położoną na południe od Londynu. Biorąc pod uwagę jej relacje z mężem, otrzymała i tak hojną część. Zapewne Charles dokonał zapisu tuż po ich ślubie, gdy jeszcze żadne z nich nie wiedziało, że pożycie małżeńskie okaże się katastrofą przeplataną z grą aktorską na przyjęciach.
Przed odpowiedzią uratował ją idący w ich stronę kamerdyner Henry, który na małej tacce niósł najpewniej oczekiwaną wiadomość. Już z daleka widziała jego grymas na twarzy. Louisa nie znosiła każdej zmarszczki mimicznej u trzydziestopięcioletniego Henrego, który dla jej męża był wręcz powiernikiem. On i Louisa nigdy się nie polubili, a teraz będzie uzależniona od kamerdynera, bo temu przypadnie rola prowadzenia posiadłości i zajmowania się dochodami oraz wydatkami.
– Hrabino, przyszedł list od brata – powiedział, podsuwając jej srebrną tacę wręcz pod nos.
– Speak of the devil* – powiedziała Louisa, przyjmując list. Rozcięła kopertę nożem i pospiesznie wyjęła kartkę.
– Czy przygotować herbatę dla pana Louisa? Podobno Margaret przyjęła gościa, a nie widziałem, by udawała się do kuchni.
Migdałowate, szaroniebieskie oczy spoczęły na Louisie, ona natomiast skupiła się na liście od młodszego brata. Jego może jeszcze zignorować, ciężej będzie z młodszym bratem Charlesa, który gdy będzie chciał położyć łapska na jej części majątku, by kierować go w jej imieniu wraz z Henrym. Louisie zaczęły pocić się ręce.
– Pani Louiso?
– Tak, idź już po tę herbatę – burknęła do kamerdynera, a potem zwróciła się do gościa. – Przepraszam, panie Louisie. Niedługo będę mieć tu istny chaos związany z przyjazdem mojego szwagra, mój brat już narzuca mi swoją pomoc przy prowadzeniu ziemi. – Louisa dała sobie moment na zaczerpnięcie tchu. – Wracając do tematu, oczywiście spróbuję panu pomóc, jednak nie chciałabym ryzykować, że po śmierci męża zostanę w jakiś sposób obciążona złą opinią przez jego występki. Nawet domniemane.
Louisa miała nadzieję, że w jakiś sposób wyratuje się tą odpowiedzią. Nawet jeśli chciałaby dyskretnie zobaczyć ze swojej perspektywy twarz pana Louisa, jej czepek dość to utrudniał.
– Rozumiem – odparł. – Czy jest coś, co jednak by panią usatysfakcjonowało?
Wzrok Louisy ponownie spoczął na zgiętym liście. Światło słoneczne padające na kartkę sprawiało, że słowa odbijały się na drugą stronę i w jakiś sposób wprawiało to w Louisę w dyskomfort. Za chwilę będzie otoczona przez sępy.
– Jakby znalazł pan osobę chętną nauczenia młodej wdowy, jak powinna zarządzać majątkiem bez niczyjej pomocy, może wtedy rozmawialibyśmy inaczej. – Louisa zaśmiała się gorzko. Mogłaby spędzać w ogrodzie wiele godzin i uciekać przed rzeczywistością, ale ta wkrótce i tak ją dopadnie.
Louis Moriarty spojrzał na złoty zegarek kieszonkowy, który wyciągnął z zewnętrznej kieszeni granatowej marynarki. Louisa kątem oka przyjrzała się jego dłoniom odzianym w rękawiczki.
– W porządku, nauczę panią wszystkiego, co będzie pani potrzebne.
Podniósł się z ławki, a ona odruchowo podążyła za nim. Tym razem spojrzała mu prosto w oczy, nawet nie próbując opanować swojego zdziwienia.
– Przepraszam, ale jak to pan? Czy ród Moriarty nie ma swoich zarządców?
Skinął lekko głową, splatając dłonie z tyłu. Zdawał się w ogóle nie przejmować jej reakcją, równie dobrze mogłaby zupełnie nic nie powiedzieć.
– Owszem, jako adoptowany syn nadzoruję wszystkie wydatki i przychody rodu Moriatych. Mogę zjawić się u pani nawet jutro.
– Czy waszą intencją nie jest zadłużenie mnie poprzez te wszystkie hojne oferty pomocy?
Louisa tym razem przyjęła bojową postawę. Wyprostowała się i tym razem starała się utrzymać kontakt wzrokowy przez dłuższy czas, jakby w ten sposób mogła poznać prawdziwe pobudki braci Moriarty. Prawie zapomniała, że jeszcze chwilę temu usiłowała się wyplątać z dalszych kontaktów z tym rodem.
Pan Louis wytrzymał jej spojrzenie, choć dostrzegła na jego policzkach rumieniec. Przez kilka sekund wpatrywał się w nią z delikatnie rozwartymi ustami. Chyba jej taktyka zadziała zbyt mocno.
– Po prostu podaruję pani odpowiednie narzędzia. – Poprawił okulary na nosie, przy czym ponownie zasłaniając połowę policzka. – Proszę uznać to jako chęć podjęcia z panią współpracy.
Ukłonił się przed nią, a potem spojrzał w stronę wyjścia z ogrodu.
– Nie będę zabierać czasu. Nie musi pani dawać mi też odpowiedzi już teraz.
Wyglądało na to, że go speszyła. Cóż, i tak liczyła się sama oferta pomocy.
Zanim Henry zdążył wrócić z zaparzoną herbatą, Louis Moriarty wsiadał już do swojego powozu. Coś nawet tchnęło Louisę, by odprowadzić swojego gościa osobiście. Omiotła wzrokiem ciemnowłosego młodzieńca z błękitnym szalikiem niedbale owiniętym wokół szyi. Zdecydowanie nie wyglądał jak stangret pracujący dla arystokracji. Po raz ostatni przyjrzała się również swojemu gościowi przez okno powozu, gdy ten zamknął już za sobą drzwiczki.
– Jak na adoptowane dziecko, jest wręcz bardzo podobny do rodzonego syna hrabi – wymamrotała pod nosem Louisa, obserwując odjeżdżający powóz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top