Ostatni lot nad miastem

Obojętność.

Miasto kurczy się, upłynnia, zmienia się w jedną kolorową plamę lusterku.
Całe ta mieścina, będąca imitacją mojego domu, stała się nagle coraz dalsza; widmo przeszłości.

Nie poczułam żalu; rzadko kiedy cokolwiek coś czuję innego niż gorycz.

Mam ochotę krzyczeć, że nie będę tęsknić, że zostałam samotną wyspą, którą powoli pożera ocean i niedługo zniknę.

Rwę się na strzępy; milcząco;

"[...]umieram cicho, bez krzyku [...]"

Nie mogę tak funkcjonować. 

Hej, dziewczyno, nie miało być chyba inaczej?

Zawsze ma być inaczej, a kończy się jak zawsze. Ile jeszcze takich scenariuszy? Obietnic bez pokrycia, łez, strachu przed kolejnym dniem/tygodniem/miesiącem? Jak długo aż udławię się samą sobą, tym wszystkim co mnie niszczyło przez tak wiele czasu?

"Musisz sobie wybaczyć mała. Let shit go. Ubzdurałaś sobie, że musisz być zawsze twarda, nie dopuścić do siebie uczuć i emocji; dławisz się tym. Let it go"

Kiedy ja nie potrafię. Nienawidzę siebie za ludzką słabość, za miękkie i plastyczne serce, za naiwność i ufność; za każde odsłonięcie się na ciosy.

Życie jest walką; polem bitwy, gdzie nikt nie jest pewny z której strony nadejdzie wróg.

Tylko jak wygrać wojnę z samym sobą..?



Ostatni lot nad miastem dobiegł końca. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top