Obcy
Wita mnie to stałe, niezmienne, zapyziałe miasto. Zionie taką samą niechęcią do mnie jak i ja do niego. Szare, ostro ciosane bryły bloków. Puste ulice. Rozkopana na szybko i polepiona na odwal jedna z nich. Witryny sklepów.
Wchodzę po schodach. I kiedy ląduję w końcu u siebie w pokoju nie witają mnie ciepłe, żółte ściany, a biały chłód.
Czuję się obco. Jakby ktoś sprał z mojego życia cały kolor. Zassał do środka wszystko to co przeżyłam w tym pokoju. Jakby to wszystko co było nie miało znaczenia.
Bo nie ma znaczenia.
Nic teraz nie ma znaczenia.
Tak trudno jest się z tym pogodzić; z życiem na pół gwizdka. Z połowicznymi uczuciami. Wciąż balansując na krawędzi beztrosko i upadek mieć za nic.
W końcu zawsze wstaję.
Tylko dlaczego, ze wszystkich rzeczy na świecie boję się najbardziej ciszy?
Pozostawienia samej sobie?
"Sama siebie nie potrafisz znieść,.więc chxesz to rozłożyć na ludzi"
Ciągnę za sobą ofiary; topielców w wielkiej rzece wspomnień. Mają martwy wzrok, chociaż w głębi duszy odczuwają tylko nienawiść do mnie.
Mają pęknięte serca, bo nie potrafię docenić tego co już mam i gdy robi się za gorąco, za spokojnie, gdy pierwsze emocje opadają i nie mamy już nic nowego sobie do zaoferowania, zaczynam iść dalej zamykając drzwi za sobą. Szarpiąc się usilnie, przytrzaskując palce.
"Mój mały przyjacielu papierosie.
Spędziłem z tobą więcej czasu niż z kimkolwiek.
Niszczymy się nawzajem, czule zobowiązani"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top