Nie będę

Zmarzniętą dłonią sięgam do uchwytu na drzwiach i ciągnę go do siebie. 

Uderza mnie ciepło, dym papierosów. Uszy wypełnia szum złożony z głosów.

Omiatam spojrzeniem pomieszczenie w poszukiwaniu wolnego miejsca i napotykam to jedno spojrzenie; to jedno spojrzenie,które wywraca mi cały dotychczasowo budowany świat. Czuję jak spinają mi się wszystkie mięśnie, całkowita gotowość do ucieczki.

Czas zwalnia; czuję się jakbym wybudzała się z głębokiego snu, odwracam się w ułamku sekundy co wydaje się ciągnąć w nieskończoność.
Ręce chwytają mnie za ramiona i wyprowadzają na zewnątrz.

Drżącymi dłońmi wyciągam papierosa z kieszeni.

Dni mijają; zlewają się w pasmo takich samych poranków, popołudni, wieczorów. Na zapętleniu ten sam dzień od przyjazdu, na zapętleniu złość, bezradność, smutek.
Przepalone od emocji synapsy.

Wczesne stadia wścieklizny społecznej, wczesne stadia odrzucenia organu po przeszczepie. Nope, nuh uh serce tu w tym wszystkim nie pasuje. Dwóch tytanów, gdzie tylko jeden ma rację, gdzie wszyscy wokół mają rację, gdzie JA mam rację.

Mając rację wciskam sobie kłamstwa na garście, bez pomocy niczyjej; dostaję je na tacy i jak wygłodniały zwierz pożeram je w całości, łapczywie, jakby to był ostatni raz w moim życiu, gdy je słyszę.

Kładę się na podłodze w moim pokoju; uśmiecham się. To się znowu dzieje!
To się naprawdę dzieje.
Cóż za ironia losu!
Zupełny brak ironii.

Jak możesz wymagać zaufania, niepodważania pewnych kwestii będąc tak nieszczerym człowiekiem, tak obłudnym, tak lawirującym wokół rzeczywistości; starając się stworzyć specjalnie dla mnie kolejną, zaplątać mnie w sieć kłamstw i karmić mnie słodkimi słowami o wartości zerowej?
Nie będę trzymana w garści!
JA tu rozdaję karty, ja jestem tą, której trzeba się obawiać, ja mogę zrobić wiele by cała ta otoczka spadła z hukiem rozbiła się na małe kawałeczki; JA mogę zmienić Twoje życie w piekło, bo mimo wszystko wystarczy mi niewiele by się odpalić, by cały ten płomień mnie pożarł, byś spłonął wraz ze mną, z całym moim jestestwem wypalił się do zera całkowitego.
Nie będę na dno szła samotnie.

"Nie mogę go znieść, bo jest taki jak dziesiątki tysięcy kolesi. Ma kutasa, ale nie jest mężczyzną. Nie szanuje kobiet. Nie słucha ich. Pieprzy je po to, aby odznaczyć kolejną kreskę na ścianie, pozacierać ręce przez chwilę, że teraz jest ich trzydzieści siedem, a nie tylko trzydzieści sześć. Jest ciotą, której trzeba podcierać dupę, gotować obiadki, robić za nią pranie. Wszystko, co mówi,  brzmi piskliwie jak prośby małego dziecka o zabawkę. Tym głosem pozornie niskim, ale ze schowanym gdzieś pod spodem piskiem, każdemu opowiada wszystko. Przykleja się do ludzi lepkimi, trzymanymi przedtem w gaciach paluchami, wpycha im do głów wątpliwej jakości informacje, aby wzbudzić ich zaufanie. Żongluje sekretami. Krótko trzyma w ustach, a następnie wypluwa wstydliwe fakty. Kłamie. Łasi się. Wije. Jest miękki. Jest z tego złego miotu, który nigdy nie ma własnej myśli, suchej ręki, pełnego wzwodu."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top