Rozdział 14

Oficjalnie mogę powiedzieć, że mam czucie w skrzydłach. A worki powietrzne, które się „wytworzyły" we mnie zaczęły pulsować bólem. Zleciałam z łóżka prosto na podłogę. Zaczęłam jęczeć i płakać. Nie był to taki ból jak zazwyczaj, ale i tak był okropny. Zwinęłam się w kłębek i złapałam się za głowę. Chciałam sobie wyrwać włosy, zrobić coś, żeby choć trochę przyćmić ból. To było okropne, lecz jednak wciąż nic, w porównaniu z całym bólem, jaki ostatnimi czasy przeżyłam.

Wzięłam jeden, głęboki oddech. Poczułam się dziwnie. Jakby powietrze w moich płucach się dłużej utrzymało. Jakby zrobiło dwie rundki. Czyli, że moje płuca są w pełni sprawne? Bardziej ptasie?

Poczułam, jak z moich pleców się coś wysuwa. Znów jęknęłam, tym razem trochę głośniej. Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność. Wyciągnęłam ręce, żeby coś zrobić. Złapałam się za plecy. To był błąd. Jeszcze bardziej zabolały i w dodatku zapiekły. Szybko cofnęłam ręce. Delikatnie rozchyliłam powieki. Moje ręce były umazane krwią. Poczułam mój obiad w gardle, ale go przełknęłam z powrotem.

Po jakimś czasie, który wydawał się być wiecznością, ból płuc ustał całkowicie, lecz wciąż dziwnie mi się oddychało. Nie byłam w stanie się przyzwyczaić. Co do skrzydeł... Delikatnie pulsowały bólem.

Ciężko dysząc się podniosłam. Na moje czoło wstąpiły krople potu. Bałam się zobaczyć to, co za chwilę mogę ujrzeć. Delikatnie obróciłam głowę w lewo i otworzyłam oczy. Zobaczyłam ogromne, potężne, zakrwiawione i trochę pokraczne skrzydło. Sprawdziłam, czy to z drugiej strony wygląda tak samo. Było identyczne. Zmarszczyłam brwi. Sięgnęłam dłonią do jednego ze skrzydeł i delikatnie dotknęłam. Poczułam swój dotyk. Skrzydła wciąż były złożone. Korciło mnie, żeby sprawdzić, czy mogę nimi ruszyć. Gdy przerażona zamierzyłam poruszyć jednym, na korytarzu rozległy się głośne kroki. O nie.

Szybko rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Głupie zagranie z mojej strony. Mogłam jedynie stać i nic nie robić. Zaraz ktoś wejdzie do pokoju i mnie zobaczy. Zobaczy moje skrzydła.

Zorientowałam się, że stałam w kałuży mojej krwi. Szybko z niej wyszłam. W powietrzu unosiła się mieszanina odoru wymiocin i metalicznego zapachu krwi. Jestem ciekawa reakcji osoby, która właśnie przekręciła klucz w zamku.

O nie, o nie, o nie, o nie.

Drzwi zostały otwarte na oścież. Stanął w nich jakiś mężczyzna w garniturze, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Ilu oni mają tych ochroniarzy?!

Mężczyzna był w średnim wieku. Wysoki. Szare włosy. Okulary zsunęły mu się na czybek nosa, a za nimi skrywały się niebieskie oczy. Miał otwarte usta i stał jak wryty. Po kilku minutach ochrząknął, po czym się odezwał niskim głosem.

-Szef kazał cię przyprowadzić do sali gimnastycznej. Za mną.

-Do sali gimnastycznej?-zapytałam zdziwiona.

Mężczyzna skinął głową, a ja niepewnie podeszłam do niego. Przesunął się trochę, żebym mogła wyjść. Ledwo dałam radę. Moje skrzydła były tak ogromne (nawet złożone), że ledwo się przecisnęły.

Mężczyzna niepewnie położył rękę na moim ramieniu, tak, żeby nie dotykać skrzydeł. Pewnie się ich brzydził, lub... bał. Dobrze by było...

Nagle mnie olśniło. To moja szansa.

Ruszyliśmy w stronę schodów.

Gdy minęliśmy okno zaczęłam gorączkowo obmyślać nowy plan.

Teraz nie dostanę kolejnej porcji CPH-4, więc pewnie podczas powrotu będę na siłach to zrobić. W sumie zależy też od tego, ilu będzie mnie odprowadzać.

Mnóstwo myśli i pomysłów kłębiło się w mojej głowie.

W sali czekali na mnie Tom i Will, jak zwykle z szyderczymi uśmiechami na twarzy i w tych głupich fartuchach. Przyglądali się moim skrzydłom.

Brałam głębokie oddechy, żeby się uspokoić. Były długie, dzięki workom powietrznym. Wciąż musiało to dziwnie wyglądać.

Gdy ochroniarz doprowadził mnie do nich szybko zdjął rękę z mojego ramienia i stanął z boku.

-Dziękuję, Wild. Ustań tam.-Powiedział Tom, i wskazał palcem na drugi koniec sali.

Gdy mężczyzna odszedł Will zwrócił się do Toma. Zdołałam wyłapać z ich rozmowy tylko kilka słów, ponieważ rozmawiali cicho.

-Są rogowe... bardzo... to ważne... trzeba sprawdzić.

Niewiele zrozumiałam. Rozmawiali jeszcze kilka chwil, po czym Will zwrócił się do mnie.

-Mia, dzisiaj sobie trochę polatasz.

No nie. Ledwo mi wyrosły te cholerne skrzydła. Byłam zmęczona po tym wszystkim. Nawet nie wiedziałam, czy nimi ruszę. Nie jestem pewna, czy potrafię. Poza tym byłam przerażona. Jeszcze kilka tygodni temu wyglądałam jak wychudzony człowiek. Teraz wyglądam jak wychudzony, nieudany eksperyment. Eksperyment ze skrzydłami.

Jak się lata? Jak ja miałam to zrobić? A co, jak upadnę i się połamię?

Co jeśli moje skrzydła nie dadzą rady? Głośno przełknęłam ślinę.

-Mia, nie wiemy jeszcze, czy jesteś na tyle silna, aby się wznieść ot tak, więc będziesz musiała to robić z rozbiegiem. Na początek, żeby nic się nie stało ze skrzydłami musisz je... rozgrzać. –powiedział Will.

-Oh, a co do twoich oczu, to mamy już pewność, że dobrze działają. Możesz już swobodnie z nich korzystać.-wtrącił Tom.

-Tak, właśnie.-Will ponownie przejął pałeczkę.-na początek spróbuj rozłożyć skrzydła.

Chciałam rzucić jakąś ciętą ripostą, ale się powstrzymałam. Zamiast tego zamknęłam oczy.

Skupiłam się, a po kilku sekundach stałam z rozłożonymi skrzydłami. Miałam wrażenie jakbym prostowała rękę, która przez kilka miesięcy była podkulona. Ścierpły mi do granic możliwości. Gdy je rozłożyłam poczułam dziwną ulgę. W sumie skrzydła były jak druga para rąk, tylko bez dłoni. Spojrzałam kolejno na obydwa skrzydła. Łącznie miały jakieś 5 metrów rozpiętości. Były ogromne. Oprócz tego była w nich jakaś magia. Wyglądały... nie wyglądały już tak źle. Myślałam, że będzie gorzej. Moje plecy już nie bolały, ale niestety lepiły się od krwi, co było irytujące. Skrzydła też były całe zlepione czerwoną cieczą. Nie byłam pewna, ale gdyby były czyste chyba miałyby biały kolor.

Odetchnęłam głęboko i spojrzałam się na dwóch mężczyzn stojących przede mną. Stali z minami wyrażającymi zdziwienie i podziw. W końcu to owoc ich pracy, musieli być z siebie dumni. Głąby.

-I co teraz?-zapytałam pewna siebie.

Will szturchnął Toma, a ten się po chwili odezwał.

-Teraz nimi... Jak to ująć? Zatrzepocz?

Wykonałam polecenie. To było bardzo miłe uczucie. O dziwo. Tego się nie spodziewałam. Czułam jak kurczyły i rozkurczały się w nich mięśnie. Jak kości się prostowały. Jak pióra trzepotały.

Poruszyłam jeszcze plecami, żeby się trochę rozluźnić. Czułam, że te skrzydła są teraz częścią mnie. Wyrosły ze mnie.

-Dobrze, teraz chyba jesteś gotowa, żeby sobie pofruwać. –powiedział po chwili Tom.

Wzięłam jeszcze kilka głębokich oddechów i skinęłam głową. Ustanęłam w miejscu, skąd mogłam wziąć długi rozbieg, i ruszyłam. Przebiegłam 5, 10, 15 metrów, po czym wyskoczyłam w powietrze.

Zatrzepotałam skrzydłami. Uniosłam się kilkanaście centymetrów nad ziemię, ale upadłam. Spojrzałam na Willa i Toma pytającym wzrokiem. Zaczęli coś mruczeć do siebie, ale nie byłam w stanie nic rozróżnić z ich wymiany zdań. Po kilku sekundach zdołałam się podnieść i ruszyć w ich stronę. Gdy do nich doszłam, zapytałam się co mam zrobić.

-Obydwaj zauważyliśmy, że ta krew, która zlepiła ci skrzydła uniemożliwia twoim piórom normalne ułożenie. Musisz się umyć, i to szybko, bo nie mamy wiele czasu. Masz 20 minut. Dokładnie wyszoruj skrzydła. I całą resztę, bo cuchniesz. Potem weź suszarkę i wysusz skrzydła.-powiedział beznamiętnie Tom i zlustrował mnie wzrokiem od góry do dołu.-Wild?-zwrócił się do ochroniarza, który wpatrywał się w podłogę. Po upływie sekundy mężczyzna podniósł głowę i spojrzał się na Toma.

Zmyłka. Resztę powiedział Will.

-Zaprowadź ją do pokoju numer 27. Odczekaj dwadzieścia minut i wróć z nią tutaj.

Mężczyzna skinął głową. Podszedł do mnie i znów złapał mnie za ramię, po czym poprowadził mnie w stronę wyjścia.

Po kilku cichych minutach doszliśmy do pokoju z drzwiami numer 27. Wild otworzył je i delikatnie popchnął mnie do pomieszczenia. Weszłam i się rozejrzałam. Ściany w pomieszczeniu były wyłożone niebieskimi kafelkami. Podłoga natomiast białymi płytkami. W rogu stał ogromny prysznic wyposażony we wszystko, co potrzebne. Po drugiej stronie pokoju na podłodze samotnie leżała suszarka do włosów, a obok niej było gniazdko.

-Idź się umyć.-mruknął Wild i się odwrócił w stronę ściany. Pewnym krokiem ruszyłam do prysznica. Obok niego rzuciłam ubrania. Koszulkę było bardzo ciężko zdjąć przez te skrzydła. Chyba trochę się rozciągnęła, ale trudno. Przynajmniej się nie rozerwała.

Odkręciłam wodę, a po moim ciele zaczął spływać gorący strumień wody.Odetchnęłam z ulgą, gdy poczułam, że krew się ze mnie zmywa.

Nie miałam wiele czasu, więc sięgnęłam po szampon do włosów. Szybko obmyłam moje długie, zniszczone włosy i zabrałam się za skrzydła. Nie wiedziałam, czego użyć, szamponu, czy mydła. W końcu zdecydowałam się na szampon.

Zerknęłam w stronę Wild'a. Wciąż stał tyłem do mnie.

Jakby to była najzwyklejsza rzecz w świecie zaczęłam szorować dłońmi moje skrzydła. I nie czułam się z tym dziwnie, co nie zwiastowało dobrze. Bynajmniej tak myślałam. Gdy skończyłam szorować skrzydła, które jak sądziłam, okazały się białe, lecz gdzieniegdzie znajdowały się brązowe pióra (co o dziwo wyglądało nawet ładnie), sięgnęłam jeszcze po gąbkę i obmyłam resztę ciała. Z plecami nie szło zbyt dobrze, bo skrzydła trochę mi przeszkadzały.

Po jakichś dziesięciu minutach wyszłam spod prysznica, wytarłam się ręcznikiem i się ubrałam. Teraz najważniejsze było, żebym wysuszyła skrzydła, więc kiedy podłączyłam suszarkę do kontaktu głównie skupiłam się na nich.

Suszenie ich zajęło mi mniej niż się spodziewałam.

Co jakiś czas zerkałam na mężczyznę, który wciąż stał w bezruchu. Coś mi w nim nie grało. Był zbyt... Ludzki na przebywanie tutaj.

Gdy skończyłam suszyć skrzydła i włosy wyłączyłam suszarkę z prądu i ruszyłam w jego kierunku.

-Panie Wild?-Zapytałam. Mężczyzna się wzdrygnął i powoli się do mnie odwrócił. Popatrzył na mnie wzrokiem wyrażającym współczucie. Po chwili w jego oczach coś błysnęło i się odezwał.

-Mia, zabieram cię stąd. Uciekniesz.




Do zobaczenia w następny rozdziale! :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top