17. I wrócił
Pov. Taylor
Chcę cię mieć, Taylor. Zrobię wszystko, byś przestała mną gardzić.
Jego słowa krążyły mi po głowie, kiedy przyciskał swoje usta do moich. Całował mocno i głęboko, wdarł się językiem do moich ust, muskając mój język. Nawet nie próbowałam z nim walczyć, kiedy zdominował tą chwilę. Poddałam się, wspierając się o jego ramiona, które trzymały mnie w pasie. Alex nie przejmował się tym, że któryś z sąsiadów może nas zobaczyć. Nie zwracał uwagi na pojedynczych przechodniów z psami. Po prostu całował mnie, jakby zależało od tego jego życie.
Chcę cię mieć, Taylor.
Zabrakło mi powietrza, odsunęłam delikatnie twarz od jego twarzy. Ciężko nabrałam powietrza, opierając się o niego. Nogi drżały mi, a serce biło tak jakby chciało się przebić przez klatkę piersiową i wykrzyczeć jak bardzo podobał mu się pocałunek.
Zrobię wszystko, byś przestała mną gardzić.
Słyszałam w tym jednym zdaniu obietnice. Obietnice, że pokocham go nie ważne czy bym tego chciała czy nie. Obiecywał mi determinację w związku z tym. Bałam się, że zakocham się w nim. Nie chciałam być z zabójcą. Nie chciałam go pożądać. Nigdy bad boy nie był moim typem. Wolałam brunetów fakt, ale miłych i uprzejmych. Łamałam właśnie wszystko co sobie niegdyś obiecywałam. Łamałam swoje obietnice, by poczuć jego usta na swoich. Usta szefa mafii, który obiecał mnie chronić i starać się o moją miłość. Był gotowy na wszystko.
- Możemy pójść do kawiarni. Jest jakieś dwa i pół kilometra stąd. Mają teraz najlepszą szarlotkę, jakie kosztowało twoje podniebienie i najgorętszą czekoladę jaką piłaś. - wyszeptał z nadzieją, a jego płytki oddech owiewał moje usta.
Jego pocałunki stawały się coraz bardziej uzależniające. Sprawiały, że chciałam więcej. Teraz chce więcej. Chcę aby jego usta znowu opadły na moje i zabrały mi dech w piersi.
Mam chyba syndrom sztokholmski.
- Okej. - wyszeptałam cicho.
Jadaliśmy już ciasto od jego mamy, a teraz zmierzaliśmy spacerkiem do kolejnych słodkości. Jak tak dalej pójdzie przytyję dwa kilogramy w trzy dni.
Alex kilka razy otarł się grzbietem dłoni o moją. Za każdym razem przechodził mnie dreszcz. Za piątym razem jego mały palec zahaczył o mój mały palec. Szliśmy tak przez następne kilka metrów. Potem zahaczył kolejnym palcem o mój serdeczny palec. I robił to z kolejnymi naszymi palcami. Czułam się trochę niezręcznie. Pierwszy raz nie umiałam zaprzeczyć, powiedzieć, że nie chce.
Nie umiałam tego zrobić, bo chciałam by splótł nasze wszystkie palce, by stały się jednością. Ciepło z jego dłoni przyjemnie ogrzewała moje zziębnięte palce. Spojrzałam na nasze palce i lekko uśmiechnęłam się po nosem. Wszystkie były już splecione.
Alex w pewnym momencie przystanął i zwolnił. Wokół nas było o wiele więcej bloków i domków. Mężczyzna wskazał na jeden z szeregowców, pośrodku niego była ukryta mała słodka kawiarenka, a ludzie w środku uśmiechnięci od ucha do ucha zajadali się pysznościami, rozmawiając.
Beztroska wymalowała się na mojej twarzy. Jeżeli również poczuje się tak jak ci ludzie w środku, to mogę nawet wydać moje ostatnie grosze na tą czekoladę i szarlotkę.
- Niestety musimy zamówić na wynos. Wypijmy czekoladę w drodze powrotnej, a szarlotkę zjemy w domu moich rodziców, okej? - spytał Alexander, przechodząc na drugą stronę malowniczej uliczki.
- Ale dlaczego? - dopytałam, idąc za nim. - Coś nam grozi?
Obserwowałam w milczeniu jak jego twarz tężeje, a rysy twarzy nabierają ostrości. Przelotnie na mnie zetknął, a potem wrócił do ostrzenia na całą resztę. Jak dla mnie to stanowiło dla mnie jednoznaczną odpowiedź.
- Tak. - odpowiedział po chwili. Nie zdążyłam zadać kolejnych pytań, gdy pchnął drzwiczki kawiarni.
Ciepło ze środka wylało się na nas pełną parą. W powietrzu unosił się zapach ciast i cynamonu, a także czekolady. Automatycznie oblizałam wargi.
Alex szybkim krokiem podszedł do kasjerki i podał jej nasze zamówienie. Z chwili na chwilę był jeszcze bardziej niecierpliwy. Gdy Alexander nie zaprzeczył, że nic nam nie grozi przeraziłam się. Patrzyłam teraz na tych wszystkich ludzi, nie wiedząc którzy chcieliby dostać moją głowę. Patrzyłam na nich i czułam jak coraz bardziej popadałam w schizę. W obłęd.
Przestałam się tak cieszyć z tego, że tu przyszliśmy.
- Dziękuję. - wymamrotał słabo, zabierając papierowe torby i kubki z gorącą czekoladą. - Musimy się pośpieszyć, mamy dwa kilometry do domu. - rzucił przez ramię, zmierzając w stronę szklanych drzwi.
Przepuścił mnie przodem, podając mi mój kubek. Biorąc łyk, ciepła ciecz rozlała mi się po podniebieniu, a samo czekolady przyjemnie pieścił mój język. Faktycznie jest gorąca i bardzo dobra. Zauważyłam napis na kubeczku: Finché c’è vita c’è speranza – dopóki jest życie, jest nadzieja.
Tym razem nie szliśmy za rękę. Alex w jednej trzymał swój napój, a w drugiej torbę z ciastem. Trzymał się trochę z tyłu, czasem obracał się za siebie sprawdzając czy nikt za nami nie idzie. Co jakiś czas poganiał mnie. Gdy byliśmy jakiś kilometr od domu rodziców Alexa, zauważyłam podejrzanych mężczyzn. Siedzieli na jednej z ławek przed ulicą, paląc patrzyli na całe otoczenie. Jedna twarz wydawała mi się znajoma.
O boże, to ten sam facet, który wtedy na mnie patrzył! Teraz wydawał się jeszcze bardziej przerażający. Długa blizna rozcinała jego oczy, niczym u Skazy, pomimo że był ubrany nawet elegancko i nie był łysy, był przerażający. Biła od niego siła i niebezpieczeństwo. Coś w nim kazało trzymać się od niego jak najdalej.
Zwolniłam kroku, mężczyźni nie zauważyli nas jeszcze.
Mogłam nic nie mówić Alex'owi. Mogliśmy do nich podejść, a on nie zorientowałby się kiedy go pobiją. Mogłam ryzykować, że trafię do jeszcze większej niewoli niż u włoskiego mafiozy. On mi przecież nic nie zrobił. Ale gdybym go ostrzegła, nadal musiałabym być z nim, ale żyła bym. Mogłabym może uciec gdyby zajęli się Alex'em. Ale nie wiedziałam też na kogo polowali.
Postanowiłam w ciągu sekundy.
Zatrzymałam się i wzięłam mężczyznę za rękaw i wepchnąłam między krzaki. Gdybym nie przytrzymała mu ręką ust, krzyknął by. Już wystarczająco narobiliśmy hałasu, gdy wpychałam go tu. Mialam nadzieję, że to będą idioci.
- Co jest, kurwa? - pociągnęłam go ponownie, gdy chciał wstać.
- Tam są mężczyźni, jeden z nich mnie obserwował. Wtedy, gdy... - wyszeptałam przestraszona.
- Kurwa. - mruknął pod nosem, masując sobie skronie.
Widziałam jak jego trybiki w głowie pracowały, gdy myślał co zrobić. W końcu wyjął telefon z kieszeni, wysyłając sms'a a dodatkowo dzwoniąc. Gdy się rozłączał, cedząc przez zęby „kod czerwony” , wyciągnął zza kurtki kolejną rzecz. Pistolet. Oczy prawie wyszły mi z orbit.
- Taylor. - szepnął, łagodniejąc. Ujrzawszy mój strach, zostawił tribù i chwycił mnie za dłoń. - Zostawimy to wszystko. Przyjedziemy tyłem, gdy tylko będziemy mieli wsparcie. Charles i oddział już jadą. Będą nie więcej niż za dziesięć minut. Wytrzymamy tyle. - oznajmił lekko, pocierając moją skórę. Serce podskakiwało mi od adrenaliny byłam bliska załamaniu się.
- Alex, boję się. - powiedziałam bezgłośnie. Słyszałam kroki obok nas. Może nas usłyszeli?
- Ciii.... - wymruczał w moje włosy, przytulając mnie do siebie. Cofnął się trochę do tyłu, ściskając broń. Odezpieczył ją jedną dłonią, celując w dół.
Nie chciałam patrzeć, ufałam mu na tyle by dać poprowadzić się do domu, do domu jego rodziców. Alexander oo dziesięciu minutach, kiedy siedzieliśmy w bezruchu w krzakach, dostał wiadomość. Powiedział w moje włosy, że musimy iść. Ruszyłam swoimi zastygnietymi nogami, trzymając się blisko niego.
Alex szedł tym razem przede mną, celował cały czas w mniej więcej w ławkę gdzie powinni siedzieć ci mężczyźni. Trzymał mnie mocno, przyciskając moją klatkę piersiową do jego pleców. Może nie powinnam, ale zaciągnęłam się jego męskim zapachem.
Krok po kroku przedostaliśmy się jakieś pięć metrów dalej. Alex mówił, że będzie czekać tam na nas jego znajomy Charles i kilka innych ludzi. Prawie puściłam się biegiem, gdy chłopak wskazał mi czarne audi.
- Chodź. - pociągnął mnie za rękę. Nie widziałam już stąd tych mężczyzn. Nie widziałam ani ich, ani ławki z czego się ucieszyłam.
Boże, żyje! Jeszcze żyje!
- Kurwa chłopie, przestraszyłeś nas. - oznajmił kierowca, z tego co się orientowałam był to właśnie Charles.
- Wiem. - warknął, chowając broń. Wcześniej ją zabezpieczając. - Sam nie byłem oazą spokoju.
- Co się stało? - zapytał drugi mężczyzna na fotelu pasażera. Za nami jechało jeszcze jedno, takie samo audi z resztą facetów, którzy mieli robić za nasze wsparcie.
- Taylor ich dostrzegła, gdy wracaliśmy. Powiedziała, że jeden z nich to ten sam chujek spod bloku. Ukryliśmy się i musieliśmy przejść tyłem. Gdyby nie ona, nie dostrzegł bym ich. Patrzyłem w tył. - wyjaśnił wzburzony, wbijając wzrok w przednią szybę. Nie odzywałam się.
- Czemu ich nie złapałeś, mogliśmy mieć już to z głowy. - syknął pasażer z przodu. Nie wiem jak się nazywał.
- Wiesz, jakie mam priorytety, Daniel.
- Wiem.
Na tym zakończyła się ich ostra wyniana zdań. Sytuacja była napięta. Bałam się odezwać, więc wolałam milczeć. Po parunastu minutach, gdy siedziałam nieruchomo i patrzyłam na swoje dłonie, dojechaliśmy do domu jego rodziców.
Odetchnęłam z ulgą, gdy wysiadałam. Chciałam płakać ze szczęścia, że jeszcze żyje. Śmierć jest przerażająca.
Wszyscy byli zebrani w salonie. Daniel i drugie audi odjechali, a Charles i Alexander byli po dwóch moich stronach. Veronica spojrzała zaniepokojona na dwóch mężczyzn, podeszła do Charlesa.
- Co się stało, Charlie? - spytała cicho. On wziął jej dłoń i przyłożył do swoich ust.
- Sebastian żyje. I wrócił. - odpowiedział Alex, delikatnie przytrzymując mnie w talii.
Nie zwiastowało to nic dobrego, każdy patrzył po sobie zaniepokojony. Oparłam się o Alexa, jeszcze raz wąchając jego perfumy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top