Rozdział 7 - William al - Rashid i jego królestwo

Podróż okazała się bardzo długa i męcząca, ale jakoś zniosłam tę drobną niedogodność. Tę i drugą - milczenie al - Rashida, który podczas jej trwania nie wypowiedział ani jednego słowa. Prawdę mówiąc, to wolałam, gdy milczał i skupiał całą swą uwagę na bezpiecznej jeździe niż na mnie.

Niemal czułam bijącą od niego niechęć i wściekłość, że musi się mną zająć. Nie miałam ochoty wysłuchiwać słów pełnych jadu i oskarżeń pod moim adresem, nie miałam przecież wpływu na decyzje dorosłych.

Gdyby było inaczej, nigdy nie opuściłabym Marii!

Pojechaliśmy na prywatne lotnisko - przynajmniej tak podszeptywała mi moja kobieca intuicja. William powiedział po hiszpańsku do jednego z czlonków obslugi, że "potrzebuje tego samolotu, co zawsze i pilota, który zdecyduje się na długi lot w trudnych warunkach. Zdziwiłam się, bo na niebie nie bylo ani jednej chmurki-ale widocznie mój ojciec wiedział, co mówi i czego chce.

William al - Rashid należał do tego gatunku ludzi, którzy samą swoją obecnością sprawiają, że każdy mu się podporządkowuje. Każdy, ale nie ja.

Wreszcie maszyna uniosła się w powietrze. Wpatrywałam się z ciekawością w widoki za szybką okienka. Widziałam głównie chmury, kłębiaste niczym owcza wełna, a wszystko, co znajdowało się bardzo daleko na dole - domy, pole i "reszta" - było tak maleńkie, że aż komiczne.

Nie mogłam się napatrzeć na te cudowności. Wszystko wydawało mi się interesujące oraz ciekawe.

– Panie al - Rashid – pilot mówił po angielsku, z lekkim hiszpańskim akcentem –  niebawem napotkamy na swej drodze burzę, ale jestem pewien, że przy odrobinie szczęścia, zdołamy wyjść cało z kłopotów.
– Mam nadzieję – odpowiedział William, krótko i po prostu.

Odwrócił głowę w moją stronę, ale ja udawałam, że tego nie dostrzegłam. Mogłabym przysiąc, iż widzę smutek w jego oczach, ale przecież mogłam się mylić. Cóż, William al - Rashid i jego uczucia niewiele mnie wówczas obchodziły.

Zasnęłam w trakcie lotu i wtedy po raz pierwszy od bardzo dawna przyśnił mi się kolejny "obraz z przyszłości"... Przyjęłam ten fakt jako rzecz najzupełniej normalną i oczywistą.

Pablito się nie zjawił, ale moja podświadomość wyraźnie rejestrowała, że brat jest i czuwa w pobliżu...

Szłam ulicą i mijałam ludzi, którzy mnie nie dostrzegali, nawet domy zdwały się niemymi oskarżycielami.

Czułam wokół siebie wrogość, zniknęła jednak, gdy zatrzymałam się przed budynkiem, pomalowanym na biało i tabliczką na wysokości wzroku z napisem "POLICJA". Weszłam do środka, nie otwierając zamkniętych drzwi.

Wewnątrz panował istny tygiel. Funkcjonariusze biegali tam i z powrotem, jedni mówili coś głośno, inni zajmowali się dokumentami leżącymi na ich biurku, zaś jeszcze inni - pochylali się nad ekranami swoich komputerów.

Po prostu w pewien sposób przynależałam do tego miejsca, powinnam tam być.

Poczułam silne szturchnięcie w ramię, więc niechętnie otworzyłam oczy. Dlaczego - jeśli już mi się śni coś ciekawego i mam poznać odpowiedzi na dręczące mnie pytania - ktoś mnie ZAWSZE MUSI BUDZIĆ???

Przy mnie stał al - Rashid i powiedział:
– Jesteśmy na prawie na miejscu. Wylądowaliśmy przed chwilą i wygląda na to, że przespałaś większość lotu...

Pomógł mi wstać z fotela i wygramolić się z samolotu. Gdy moje stopy dotknęły płyty lotniska, nakazał mi pójść za sobą, do czekającego na nas samochodu. Na razie czułam do mojego ojca jedynie antypatię, bo traktował mnie jak rzecz, która jest... i tyle.

Ojciec przedstawił mnie czworgu swoim dzieciakom, z których każde popatrywało na mnie spode łba. A więc, według starszeństwa - byli to: James, Aurora, Meryam i Saeed. Wszyscy, oprócz Aurory, blondyni. Ona była tak ruda, że głową mogła wzniecić pożar!

Dowiedziałam się od al - Rashida, ich ojca, że mają kolejno - dwanaście, osiem, siedem i pięć lat.

"Silna konkurencja" – pomyślałam.

Wiedziałam, że będzie ciężko, lecz postanowiłam, że wrogowie mnie nie złamią. Nie zamierzałam poddawać się ich humorom. Niech się dzieje, co musi się dziać!

Wtedy jeszcze nie bałam się żadnego z al - Rashidów.
Żona mojego ojca, a więc moja macocha, okazała sie również być niebieskooką blondynką, co gorsza  patrzyła na mnie z ledwo skrywaną pogardą.

Powiedziała:

– Następna? Williamie, cóż to ma znaczyć?!

– Nie coś, ale ktoś, proszę pani – uznałam za stosowne udzielić jej właściwych informacji, po hiszpańsku.

Widocznie dobrze opanowała zdolność porozumiewania się tym językiem, bo aż ją zatkało z oburzenia - odwróciła się na pięcie i odeszła z wysoko uniesioną głową. Dzieciaki - za nią.

Nieszczęsny William popatrzył na nią bezradnie, potem na mnie, najwidoczniej nie wiedział, co ma zrobić. Zdecydował, że woli porozmawiać z małżonką.

– Zostań tu – nakazał mi stanowczo, jakby wydawał komendę psu, postawił na dywan moj bagaż i w te pędy pognał za swoją "panią".

Jeszcze czego! Miałam stać i czekać na niego, nie wiadomo, ile?

Postanowiłam zajrzeć w każdy dostępny dla mnie kącik. Dobrze jest poznawać nowy teren. Z tą myślą, ruszyłam "na obchód włości". Uznałam potem, że owszem, nowe otoczenie mi się podoba i jakoś tu wytrzymam. Pomyślałam również o moim sekrecie, którego nikomu nie mogę zdradzić i o potomstwie al - Rashida, moim przyrodnim rodzeństwie.

Zajrzałam i do kuchni. Kucharka akurat kroiła warzywa do zupy.

– Dzień dobry – powiedziałam do niej po hiszpańsku, a gdy spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, powtórzyłam słowa powitania po angielsku.

Pewnie kobieta uznała, że jestem bardzo zabawną osóbką, bo roześmiała się tak perliście, jak nigdy wcześniej nikt w Medellin się nie cieszył i pewnie długo jeszcze przyszłoby mi czekać na podobny cud, gdybym TAM została...

Pulchniutka pani o dobrotliwej twarzy anioła, odparła mi łamanym angielskim:

– Dzień dobry, panienko – i uśmiechnęła się do mnie łagodnie, od razu poczułam do niej sympatię.

Od tego krótkiego powitania, zaczęła się przyjaźń między Yasmin a mną. Yasmin powiedziała mi, że jest Arabką i pochodzi z Abu Dabi, ma pięćdziesiąt lat i owszem, bardzo lubi dzieci.

– Panienka chcieć nauczyć się gotowanie? – zapytała mnie Yasmin.

– Chciałabym, Yasmin, poproszę – odpowiedziałam, a ona popatrzyła na mnie tym swoim sokolim wzrokiem i od razu przeszła do szkolenia mnie.

– Móc nauczyć, ale panienka musieć starać – pouczyła mnie.

Na początek pomogłam jej pokroić marchewkę w kostkę, a Yasmin pilnowała, żebym nie odcięła sobie palców. Potem przyszła kolej na pora i cebulę - taki sam los spotkał kolejne warzywa, ani się spostrzegłam, gdy wszystkie wyladowały w garnku, do połowy napełnionym wodą.

To nie było nic trudnego, nawet nie zauważyłam, że w trakcie "nauki", za naszymi plecami zmaterializował się "pan" William.

Zachowywał się bardzo cicho, dlatego w ogóle nie odnotowałyśmy jego nadejścia. Zajmowałyśmy się "kuchennymi sprawami", gdy od strony drzwi wejściowych do kuchni, usłyszałyśmy znaczące chrząknięcie.

Mimo wszystko, nie wpadłyśmy w popłoch.

Spokojnie oznajmiłam ojcu:

– Yasmin uczyła mnie gotować, proszę pana.

Na dźwięk słowa "pan", wyraźnie posmutniał. Dlaczego miałam go nazwać "tatą" skoro tuż po moich narodzinach, zwyczajnie zostawił mnie na śmietniku, abym umarła?
– Idź do łazienki, umyć ręce, Americus – polecił mi mój, pożal się Boże, ojciec. – Łazienka jest na końcu korytarza, po lewej stronie. Trafisz?
– Trafię – odparłam, pożegnałam się z Yasmin i wyszłam z kuchni.

Posłusznie udałam się we wskazanym przez niego kierunku, umyłam ręce i ochlapałam twarz, a następnie wróciłam tam, gdzie uprzednio miałam czekać na al - Rashida. Zjawił się chwilę później, radosny i uśmiechnięty.

– Americus? – posłał mi pełne radości spojrzenie. – Pokażę tobie twój pokój. Nie martw się, powoli przywykniesz i do rodzeństwa, i do nowego miejsca. Nie będzie źle.
– Chyba jakoś sobie poradzę – mruknęłam, patrząc mu prosto w oczy.
– Cieszę się z twego podejścia do sprawy – al - Rashid znowu uśmiechnął się do mnie, po czym poszedł przodem, a ja za nim.

Poszliśmy na drugie piętro, skręciliśmy w prawo, po czym zatrzymaliśmy się przed drzwiami na końcu korytarza.
– Tu będzie twoje królestwo – William nie tracił humoru, zapewne uśmiechał się i po to, aby dodać mi otuchy.

Zdążyłam już nie raz i nie dwa, w ciągu naszej krótkiej znajomości, pomyśleć, że jest człowiekiem pełnym sprzeczności - raz udaje niezadowolonego, że musi się mną zająć, by parę godzin później być radosnym i uśmiechniętym, mimo kłótni z żoną oraz niezadowolenia dzieci.

Jak go "rozgryźć"? Jakim człowiekiem jest naprawdę? Która z jego twarzy jest prawdziwa?

Podziękowałam i weszłam do mojego nowego pokoju. Był wprawdzie trochę mniejszy od tego u Pana O., gdzie mieszkałam przez "jakiś czas", ale lepiej urządzony.

Podłogę przykrywała wykładzina dywanowa w biało - żółte romby na czerwonym tle. Pod ścianą na lewo, stało wygodne łóżko, a na wprost mnie, tuż pod wielkim oknem z zasłonami oraz firanką, biurko z laptopem i przydatnymi akcesoriami do niego, na biurku zaś wyłączona w chwili obecnej lampka, przy biurku - krzesełko obrotowe.

Po prawej usytuowana była szafa na ubrania i stojak na buty - już zapełniony dziewczęcym obuwiem, komoda wraz z lustrem, a na niej - szczotka do włosów w czarnej oprawie. Jakby tego było mało - na regale z książkami stało radio z CD i odtwarzaczem plików muzycznych mp3.

Natychmiast jak to każda kobieta czyni - zajrzałam do szafy na ubrania - była zapełniona niemal po brzegi.
– Dziękuję, senor padre – powiedziałam, mimo niechęci do niego, wzruszona hojnością, z którą wyszedł mi na spotkanie.
– Cieszę się, że jesteś zadowolona – William uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Rozgość się i niech ci się tu dobrze mieszka. Postawię twoją torbę przy łóżku, przebierz się i odpocznij, a jak już wypoczniesz, rozpakujesz się i poukładasz swoje rzeczy.

O ile coś się jeszcze tu zmieści – mrugnął do mnie porozumiewawczo. Obiad jemy o piętnastej, a kolację o dziewiętmastej trzydzieści.

Ktoś ze służby przyjdzie po ciebie, aby pokazać tobie drogę dojadalni. Americus?

– Tak?
– Mam nadzieję, że będziesz tu szczęśliwa – mogłabym przysiąc, iż jego oczy skrywają przede mną wielki smutek.

Odwrócił się, wyszedł i poszedł w sobie tylko wiadomym kierunku. Zostałam sama. Przezornie zamknęłam drzwi od środka na klucz, który wciąż tkwił w zamku. W Napoles trzeba było bardzo uważać i zamykać się w pokoju na klucz, aby w prosty sposób nie zarobić kulki w łeb. Różni tacy kręcili się po posiadłości wujka O., więc o nieszczęście było bardzo łatwo.

Przezorny zawsze ubezpieczony. Po krótkim śnie, bo niespełna półgodzinnym, zabrałam się za rozpakowywanie torby z moim życiem u wujka O.

Chciałam czymś zająć ręce.

Obiad przebiegł w iście grobowej atmosferze. Nikt nie powiedział ani słowa, brak dźwięków w moim otoczeniu zawsze mnie nieco przerażał. Bałam się ciszy.

Przyzwyczaiłam się do hałasu i gwaru, a także tego, że wokół mnie zawsze się coś dzieje. Jakoś jednak udało mi się dotrwać do końca posiłku, a po pozwoleniu ojca na oejście od stołu, postanowiłam pójść sprawdzić, czy Yasmin nie potgrzebuje przypadkiem pomocy w kuchni...

– Może pobawisz się z rodzeństwem? – William od razu przejrzał moje zamiary, choć nie wiedziałam, jak.

Pewnie wyszedł z założenia, że "oni" i "ja" powinniśmy się lepiej poznać, żeby do siebie przywyknąć.

"Tęsknię za Marią"– szepnęłam w myślach do niego, stwierdzając ze zdziwieniem, że William ma minę, jakby rozumiał moje troski.

Uniósł znacząco jedną ze swych brwi, toteż stało się jasnym, iż jest "twardym zawodnikiem" i nie ustąpi – będę musiała spędzać "trochę czasu" z przyrodnim rodzeństwem. Póki nie osiągnę pełnoletniości, muszę go słuchać.

Kolejne dni były niemal takie same - chodziłam do szkoły i pilnie się uczyłam, odrabiałam sumiennie zadane prace domowe, pomagałam Yasmin, a nawet zajmowałam się maluchami - Saeedem oraz Meryam.

Ci dwoje nie byli wcale tacy źli oraz niemili, a opiekowanie się nimi nie należało do przykrych, lecz koniecznych - obowiązków. Natomiast James i Aurora zawsze trzymali się razem, cokolwiek robiłam w kierunku ocieplenia naszych relacji, i tak było źle.

Meryam i Saeed nie dali się "przekabacić", toteż ich, najmłodszych, również spotykał chłód i lodowata obojętność ze strony dwojga starszego rodzeństwa. Przynajmniej wówczas, gdy nie było w pobliżu ojca.

Natomiast pani al - Rashid traktowała mnie jak kogoś obcego, takie piąte koło u wozu. Jak krewnego, którego spotyka się tylko raz w roku, na uroczystościach rodzinnych.

Firma mojego ojca zajmowała się branżą informatyczną, przynosiła krociowe zyski. Toteż ktoś musiał czuwać nad nią i interweniować, gdyby coś szło źle.

Czasami William zabierał Jamesa oraz mnie ze sobą, aby pokazać, czym się zajmuje. Obserwowanie działalności firmy "od kuchni" wydawało mi się niezmiernie fascynującym zajęciem.

Yasmin nie raz i nie dwa, powtarzała mi, gdy już nieco podrosłam, że żyłkę do interesów pewnie odziedziczyłam po swoim tacie skoro tak ciekawię się miejscem oraz ludźmi, które w przyszłości będzie oczekiwało mojego czasu i uwagi.

–  Ja bym wolała – nawijałam często do Yasmin, żeby James i Aurora traktowali mnie bardziej jak siostrę, a nie jak wroga...

– Co ja móc poradzić panience? – wzdychała wówczas kucharka. – W pojedynkę świata nie zmienić. Zawsze znaleźć się ktoś, kto nie będzie panienka lubić!

Mimo wszystko, chodzić o to, aby nie stracić z oczu tego, co być naprawdę ważne...

Często opowiadałam "mojej bratniej duszy" o swoim lęku i trosce o Marię, młodszą siostrzyczkę, która została w Kolumbii u Angela Ramireza i że niemal wyczuwam smutek młodej.

– Ja nie mogę się z tym pogodzić – mówiłam cierpko – że dobrze mi się u taty mieszka i że mam wszystko, podczas, gdy malutka cierpi! – łzy same mi płynęły z oczu, gdy mówiłam i myślałam o Marii.
– Bóg da, a znowu będziecie razem – Yasmin pocieszała mnie, jak tylko mogła, ale ukojenie w bólu przychodziło na krótko.

"Zjadały" mnie wyrzuty sumienia. Starałam się je zagłuszyć ucieczką w zdobywanie wiedzy i poznawanie tajników działalności firmy ojca, ale kończyło się niemal takim samym efektem. Czasami jednak z przekorą sądziłam, że to normalna sytuacja i nie ma co się uskarżać na swój los, bo mogło być gorzej. I było gorzej, o czym przekonałam się podczas moich czternastych urodzin.

Zaczęło się bardzo niewinnie, od przeglądania szpargałów nastrychu "naszego" domu.

– Znowu panienka szperać na strychu? – Yasmin, jak zwykle, uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo.
– Owszem, Yasmin – potwierdziłam.
– Ech, panienka powinna być archeolog – stwierdzała niezmiennie kucharka, gderając. – Żeby to jeszcze coś ciekawe tam znależć!
– Może wśród szpargałów znajdzie się jakiś skarb? – droczyłam się z nią, bo Yasmin wiedziała,  że i tak będę przeszukiwać strych, że nic ani nikt mnie nie powstrzyma przed poszukiwaniami nie wiadomo, czego.

Tak oto, gdy nadarzyła się pierwsza lepsza okazja, czym prędzej pobiegłam "na górę" i zagłębiłam się w "nadzorowanie samej siebie podczas wykopalisk archeologicznych".

Gdzieś tak około południa, do moich rąk "przykleiło się" metalowe pudełko. Otworzyłam je, żeby zajrzeć do środka. Wewnątrz znalazłam kilka zdjęć Williama al - Rashida, mojego taty i jakiejś młodej i zjawiskowo pięknej kobiety w zaawansowanej ciąży. To z pewnością nie była jego żona. Z twarzy przypominała trochę... odrobinę mnie.

Czyżbym więc patrzyła na zdjęcie własnej matki? Na odwrocie fotografii widniał podpis "William i Olivia, listopad 1984". Pomyślałam więc, że by się zgadzało. Przypomniał mi się jeden z moich "proroczych" snów - ONA mnie nie chciała, gdy wydawała na świat. William nigdy mi nie powiedział, dlaczego zdecydował się na porzucenie mnie w Medellin, na wysypisku śmieci.

Sytuacja musiała go uwierać, nawet rozumiałam jego wstyd i ból z tego powodu, może nawet żałował tego, co niegdyś mi uczynił. Ale żeby matka miała gdzieś swoje dziecko, które przez dziewięć miesięcy nosiła pod własnym sercem?

Schowałam zawartość pudełka z powrotem do jego środka. Poczułam nagły przypływ senności i wszechogarniającej i niemożliwej do odparcia. To był sygnał ostrzegawczy - że zaraz "przyjdzie" sen o przyszłości. Znalazłam gdzieś w kącie strychu, zapomnianą poduszkę, która jeszcze swobodnie nadawała się do użytku. Położyłam na niej swą głowę i... odpłynęłam.

Deszcz. Ulewa bębniła o dach domu Williama. Dopiero, co nastał, a ja czułam się, jakbym przegrała całe swoje życie.

Straciłam wszystko - nie z własnej winy - ale trudno było to udowodnić. Śmiech Jamesa, mojego przyrodniego brata. Sto dolarów w kieszeni. I moje cierpienie, którego nie potrafiłam przyrównać do żadnego z moich wcześniejszych przeżyć.

Drwiny ze strony Jamesa - przeklętego winowajcy, przez którego... Szybki skok w dorosłość... Głos za moimi plecami, mówiący:

– Zostały tobie cztery lata, dobrze się przygotuj – głos Pablita – szukaj Eduarda duLac, on zrozumie i pomoże, nie zginiesz!

Obudziłam się zlana potem i przerażona, gwałtownie się prostując. Cztery lata? Zatem będę miała zaledwie osiemnaście, gdy świat runie mi na głowę!

Cztery lata wykradzionego losowi szczęścia, kolejny przełom w moim życiu, którego nie chcę... a potem... No właśnie, co bedzie później?

Czy jeden z moich wcześniejszych snów, ten o posterunku policji, również znaczył coś istotnego?

Zapewne. Tylko takie sny nawiedzały mnie podczas nocnych majaków, innych nie miewałam prawie w ogóle. Po prostu najczęściej zasypiałam kamiennym snem i tak dotrwałam do rana.

Standard. Dlaczego "niezwykłym snom" przewodził Pablito i po kim odziedziczyłam to "przekleństwo - dar"?

Wciąż doskonale pamiętałam cudowne ozdrowienie mojej małej siostrzyczki - czy to nie powód do tego, aby sądzić, że był - lub jest - w rodzinie ktoś równie "obdarowany" jak ja? Przede mną lub w moim pokoleniu?

Znów porzuciłam przesadne rozmyślania na swój temat, bo za bardzo się zagalopowałam.

Uruchomiłam laptopa, gdy zmaterializowałam się w swoim pokoju, a potem w google wpisałam hasło "Eduardo duLac".

W kilka sekund na ekranie urządzenia pojawiło się tysiące wyników, które mniej lub bardziej odnosiły się do wpisanego zapytania. Wreszcie, gdy już niemal straciłam nadzieję, po przewertowaniu różnorakich stron internetowych, znalazłam fotografię z krótkim komentarzem: "Eduardo duLac, ostatni ze swojego rodu, zamieszkał "na stałe" w Nowym Orleanie".

W artykule była mowa o decyzji młodego mężczyzny o samodzielnym zarządzaniu majątkiem i własnymi pieniędzmi, nagłej śmierci jego ojca i o porzuceniu Luizjany przez matkę Eduarda.

Złośliwy dziennikarz, zakonczył swe "wypociny" słowami:

" Młody ekscentryk - milioner z pewnością będzie korzystał z uroków życia".

Aż mnie zatkało na takiego "bezczela"- człowieka spotkała cała seria nieszczęść, a sarkastyczny autor "historyjki" myśli, że nieszczęśnik będzie brylował "na salonach". Pozostawiłam to bez komentarza w internecie.

Wylogowałam się z sieci i wyłączyłam laptopa. Usłyszałam pukanie do drzwi w chwilę później. Wystraszyłam się niespodziewanego dźwięku tak bardzo, że niemal wyzionęłam ducha.

– Kto tam? – zapytałam z duszą na ramieniu.

Zapadła cisza, nikt nie odpowiedział na to pytanie. Drzwi otworzyłysię powoli ze skrzypieniem, a w progu mojego pokoju stanął nie kto inny, jak James. Patrzyłam na niego jak na ufoludka, ale przyrodni brat stał i milczał, spoglądając na mne spode łba.

– Znajda – wycedził powoli. – Nic się tobie nie należy!

W jego oczach pojawi się złowrogi błysk. Po raz kolejny zrozumiałam, że nie życzy mi dobrze, a nawet chętnie widziałby mnie w drewnianym "pudle", sześć stóp pod ziemią.

– Pretensje i zażalenia kieruj do naszego ojca – odpowiednio się do Jamesa odezwałam. – Gdyby nie on, to nie byłoby mnie na świecie!
– Każdą sprawę da się załatwić – odburknął i wyszedł, trzaskając drzwiami.

A więc zaczęło się - James nienawidzi mnie, bo czuje się zagrożony na swojej pozycji. Czyżby "coś" knuł i czekał na odpowiedni moment do realizacji swojego planu? A może żadnego planu jeszcze nie ma?

Tym razem, pomyślałam, mogę jedynie przygotować się na zbliżającą katastrofę. Nic innego nie wchodzi w grę chociaż zdawałam sobie sprawę, że nawet gdybym ostrzegła Williama - tatę - wyśmiałby mnie albo zbagatelizował sprawę przeczuć. Słowo Jamesa przeciwko mojemu słowu...

Ale jak mam się przygotować na katastrofę? Skoro nic nie wiem...

Komu się zwierzyć?

Yasmin, którą bardzo lubię, ale która jest "jedynie" kucharką w tym domu i nie ma nic do powiedzenia w sprawach rodzinnych al - Rashidów?

Yasmin, słysząc, że boję się własnego brata, bo taką okrojoną wersję jej przekazałam - powiedziała do mnie ściszonym głosem:

– Zawsze unikać go, panienko. Ojciec panienki, ja mieć nadzieja, że on kiedyś przejrzeć na oczy. Nim być za późno! Panicz James to być nieszczęśliwy chłopiec. Tylko doktor mu pomóc, ja to mówić pan al - Rashid już od dawno...

Pan jednak nikogo nie słuchać, wstydzić się coś z tym zrobić. Ja się martwić o pan William i jego dzieci.

Yasmin otarła załzawione oczy kawałkiem fartucha. Widziałam, ile trudności sprawia jej mówienie o prywatnych sprawach pracodawcy. Tak oto wiedziałam już, że w chwili próby będę zdana wyłącznie na siebie... i na Eduarda duLac.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top