Rozdział 2- Szkoła
Znałam drogę do szkoły niemal na pamięć. Czemu miałabym nie znać?
Nie raz i nie dwa, wraz z bratem, chadzaliśmy dobrze znaną trasą, aby podziwiać budynek szkolny, niedawno odnowiony, gdzie uczyły się te dzieci, których rodzice mogli łożyć pieniądze na ich naukę.
Oboje marzyliśmy, że może kiedyś znajdziemy się w gronie "małych wybrańców" i zasiądziemy za szkolną ławą, poznamy tyle nowych rzeczy , że aż zakręci nam się w głowach!
Niestety, tylko ja doczekałam owej chwili. Pablito nie żył, mama z dnia na dzień zdobyła forsę na moją naukę, a tata pilnował, aby mała Maria nie narobiła jakiejś nie przewidzianej szkody w domu.
Co za dziwny dzień!
Przez całą drogę miałam irracjonalne wrażenie bycia obserwowaną. Rozejrzałam się wokół, przestraszona, dostrzegając mężczyznę o oliwkowej cerze. Tego samego, który śnił mi się poprzedniej nocy!
Uśmiechał się do mnie z daleka, pomachał ręką na pożegnanie i zniknął za rogiem sklepu pana Gomeza, piekarza.
Przestraszyłam się jeszcze bardziej, toteż zaczęłam biec, przekonana, że nieznajomy zaraz mnie zabije, strzelając prosto w serce i padnę martwa, bez dwóch zdań. Nie oglądając się za siebie, wpadłam na szkolne boisko, które zawsze nęciło dzieciaki z całej okolicy, aby grać na nim w "piłę". Jednakże nam dwojgu nigdy nie wystarczalo odwagi, by do nich dołączyć.
Zwolniłam, gdyż nie mogłam ryzykować, że się przewrócę i zniszczę prezent od mamy. Następnego na pewno nie dostanę, przecież mama mnie o tym ostrzegała!
Byłoby mi wstyd, gdybym musiała chodzić w podartym albo zniszczonym!
– Ty pewnie jesteś "ta nowa" – zaczepił mnie jakiś chłopak, nie widziałam go nigdy wcześniej.
Mama uczyła mnie, żebym pod żadnym pozorem, nigdy, nie rozmawiała z obcymi ludźmi. Nawet z dziećmi, bo "to nie wiadomo, co komu w głowie siedzi". Mimo tego odruchowo przytaknęłam. Nieznajomy miał na oko dziesięć lub dwanaście lat i wypisane na twarzy, że jest przyzwyczajony do wydawania poleceń oraz zadawania pytań.
Jeszcze dwa istotne fakty uderzyły mnie ze zdwojoną siłą, gdy tak szliśmy ramię w ramię - był ubrany całkiem zwyczajnie, choć z pewnością jego ciuchy kosztowały krocie, a poza tym wyglądał jak mężczyzna, który mnie dzisiaj obserwował w drodze do szkoły.
Ta sama oliwkowa cera, ciemne oczy i dumna sylwetka, jak u jakiegoś księcia z bajek, które niegdyś czytała mi mama, gdy byłam mała.
Jedynie grzywa starszego kolegi o barwie głębokiego brązu, nie miała ani jednego siwego włoska.
– Będziesz się trzymała mnie, to nikt ciebie nie będzie zaczepiał. Rozumiesz, mała? – powiedział do mnie chłopak, marszcząc groźnie swe ciemne i gęste brwi.
– Nie jestem mała...– zaprotestowałam, ale chłopak tylko na mnie spojrzał i prychnął lekceważąco, nie przestając maszerować.
– Nazywam się Americus – powiedziałam do niego nieśmiało. – Americus... Esposito.
– Przecież wszyscy tutaj o tym wiedzą – odparł chłopak, nieco bardziej przyjaźnie. – A ja jestem Olivier Juan Ramirez. Dla ciebie "Ollie", tylko masz tak do mnie nie mówić przy kimkolwiek. Pamiętaj, kto tobie pomaga. I jesteśmy na miejscu!
Pojęłam, że ma na myśli klasę, w której będę "łykała wiedzę". Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się przy nas zażywna nauczycielka o ujmującym uśmiechu i kazała mi wejść do sali lekcyjnej. Rzuciłam do Oliviera krótkie "cześć", mając nieodparte wrażenie, iż jeszcze wiele razy będę go spotykała na szkolnym korytarzu...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top