ROZDZIAŁ VI

— CHCĘ IŚĆ Z WAMI — MÓWIĘ.

Wiem, że to szaleństwo, ale nie potrafię się powstrzymać. Nie chcę znów zostać sama, nie chcę wrócić do swojego starego, nędznego życia. I tak nikt nie czeka na mój powrót.

Oni patrzą na mnie zaskoczeni.

— Zamieńcie mnie w wampira — proszę.

Oni patrzą po sobie, a potem zaczynają się śmiać. Zbiera we mnie złość. To nie są żarty, w każdym razie nie dla mnie. Ściskam mocniej jedyne, co mam teraz pod ręką — swój telefon — a potem ciskam nim w wampiry. Jest mi już wszystko jedno, równie dobrze mogą mnie znów zaatakować. Zrobię wszystko, byle nie wrócić do dawnego życia.

Mężczyźni bez żadnego problemu robią unik, komórka rozbija się o ścianę w korytarzu. Atmosfera się zmienia i przez kilka chwil wszyscy zamieramy, czekając na jakiś ruch. W końcu to szatyn się odzywa.

— Nie wiesz, co mówisz. — Potem zwraca się do swojego przyjaciela: — Chodź, wychodzimy.

Znów odwracają się w stronę wyjścia, a ja zrywam się z łóżka. Kręci mi się w głowie, nie wiem gdzie jest pion a gdzie poziom, ale zaciskam zęby i zmuszam się do postąpienia kilka kroków naprzód. Muszę ich zatrzymać.

— Nie możecie... — zaczynam, a potem świat się przechyla, nogi pode mną uginają i już wiem, że upadam. Przygotowuję się na spotkanie z twardą podłogą, ale zamiast tego wpadam bezpiecznie w czyjeś silne ramiona.

— Cholera, czy ty do reszty oszalałaś? — Znajomy głos szatyna nad moim uchem sprawia, że przechodzą mnie ciarki. Przymykam oczy, walcząc z mdłościami, pozwalając sobie na chwilę słabości. Dopóki on mnie trzyma, wiem, że nie odejdzie i to pozwala mi zachować jako taki spokój.

Świat powoli przestaje wirować. Kiedy tylko czuję się lepiej, otwieram oczy, podnoszę wzrok, moje oczy spotykają się z jego. Dopiero teraz, w bladym świetle lampki nocnej, widzę, że nie są czarne. Są brązowe, jak gorzka czekolada. Wbijają się we mnie z niespodziewaną troską. Choć na własnej skórze przekonałam się, jak niebezpieczny jest ten mężczyzna (w końcu to on spowodował ranę, która wciąż pulsuje bólem na mojej szyi), teraz czuję się przy nim bezpieczna. W jego oczach widzę, że nie mógłby mnie znów skrzywdzić.

Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy rozlega się huk roztrzaskanego szkła. Instynktownie kulę się w ramionach szatyna, on okręca się tak, żeby zasłonić mnie swoim ciałem, odłamki pękniętej szyby zasypują nas jak grad. Do pokoju wpada powiew chłodnego, wieczornego powietrza.

— Uncle Mroowa. Wiedziałem, że cię tu znajdę — rozlega się złowieszczy głos.

— Stelmach — warczy Oskar z odrazą.

Szatyn wypuszcza mnie i odwraca się do przybysza, wciąż zasłaniając mnie swoim ciałem, ja jednak nie mogę powstrzymać swojej ciekawości. Wychylam głowę, żeby zobaczyć, z kim mamy do czynienia.

Mężczyzna stojący w moim pokoju przy oknie jest średniego wzrostu, o krótkich blond włosach. Ubrany jest w dżinsy i czarny T-shirt, na który zarzuconą ma flanelową koszulę w kratę. Szczerzy swoje kły w groźnym uśmieszku. Mierzy wzrokiem szatyna — to chyba jego nazwał Uncle Mroowa — a potem jego spojrzenie zsuwa się na mnie. Wypełnia mnie przerażenie i chowam się z powrotem za sylwetką swojego obrońcy, niestety za późno.

— A kogo my tu mamy... — mówi Stelmach. — Śmiertelniczka. Sprawiłeś sobie zwierzątko?

— Nie mów tak o niej — warczy Uncle Mroowa.

Stelmach się śmieje.

— Zawsze miałeś słabość do śmiertelników. I zobacz, gdzie cię to doprowadziło... trzy lata pod ziemią. Jakim cudem się w ogóle wydostałeś, hm? Ona cię wypuściła? Zresztą, to nieistotne. Ty i tak nigdy nie nauczysz się na swoich błędach.

Z tymi słowami rusza do ataku. Wszystko dzieje się tak szybko, że krzyk nawet nie zdąża uformować się w moich płucach. Szatyn jednym ramieniem odsuwa mnie do tyłu tak gwałtownie, że przetaczam się przez łóżko i upadam na podłogę po drugiej stronie, głową uderzając boleśnie w szafkę nocną. Nagie fragmenty mojej skóry na rękach zostają pocięte przez szkło na podłodze. Syczę z bólu.

Wampiry zaczynają walkę. Robią to z nadludzką prędkością, jakby ktoś puścił film na dwukrotnym przyspieszeniu. Stelmach wyprowadza ciosy z zabójczą precyzją, a Uncle Mroowa i Oskar je blokują. Pomimo przewagi liczebnej zdają się ledwo nadążać. W końcu Oskar popełnia błąd. Pięść trafia go prosto w brzuch, a jego ciało zostaje odrzucone do tyłu, przelatuje przez otwarte drzwi i rozbija się o ścianę w korytarzu. Już nie wstaje. Słyszę dźwięk tłuczonego szkła, gdy jedna z ramek na zdjęcia spada ze ściany i rozbija się na podłodze.

Stelmach przenosi całą swoją uwagę na Uncle Mroowę. Rzuca się na niego z całą siłą, a szatyn odskakuje w bok. Łapie z komody metalowy świecznik i ciska nim w stronę napastnika. Nie trafia. Świecznik wbija się kilka centymetrów w ścianę nad łóżkiem, a mi serce podchodzi do gardła. To jest murowana ściana... Dociera do mnie, w jakim niebezpieczeństwie jestem. Jeden cios, nawet przypadkowy, i będę martwa.

W przypływie przerażenia wczołguję się pod łóżko, nie zważając na odłamki szkła orające moje przedramiona. Nade mną cały czas rozgrywają się odgłosy walki, coś się rozbija, coś pęka, ktoś warczy gniewnie. Widzę jedynie ich stopy, które poruszają się z zawrotną prędkością po całym pomieszczeniu.

Nagle coś niedużego upada i wślizguje się pod łóżko tuż obok mnie. Podnoszę to. Papieros elektryczny Uncle Mroowy. Z bliska widzę, że jest wypełniony rzadką, czerwoną cieczą. Podnoszę go do nosa i już wiem, że wcześniej wcale się nie pomyliłam. To krew. Krzywię się z odrazą.

Trzeszczący nade mną materac odwraca moją uwagę, gdy walka się na niego przenosi. Zaciskam powieki, błagając o to, żeby łóżko się na mnie nie zawaliło. Potem na drugim końcu pokoju rozlega się głośne łupnięcie. Otwieram oczy tylko po to, żeby zobaczyć ciało szatyna osuwające się po ścianie na podłogę. Z jego barku, kilka centymetrów na lewo od serca, sterczy wbity świecznik, który jeszcze przed chwilą był w ścianie. Mężczyzna jest przytomny, ale ból wykrzywia jego pociągłą twarz. Wznosi gniewne spojrzenie na swojego wroga, który zeskakuje z łóżka i normalnym, niespiesznym wręcz tempem, jakby napawał się tą chwilą, rusza w jego stronę.

— Nigdy nie uda ci się przejąć Napisów Końcowych — wypluwa Uncle Mroowa z pogardą.

— Jeszcze zobaczymy — odpowiada Stelmach. Zatrzymuje się przed szatynem, schyla i jednym gładkim ruchem wyciąga świecznik z jego ramienia. Mężczyzna ryczy z bólu i chce się odczołgać, ale blondyn kopie go w brzuch, skutecznie go unieruchamiając na kilka sekund. — A teraz czas wracać do spania. Jakieś ostatnie słowa?

Nie wiem, skąd bierze się we mnie odwaga — wiem tylko, że nie mogę pozwolić, aby Uncle Mroowie stała się krzywda. Przełykam swój lęk, a potem prędko wyczołguję się spod łóżka. Zanim jeszcze zdążę w pełni stanąć na nogi, ciskam papierosem elektrycznym w blondyna. Urządzenie odbija się głucho od tyłu jego głowy i upada na podłogę.

— Zostaw go! — krzyczę. Na tym kończy się mój plan. Nie wiem, co robić dalej.

Blondyn opuszcza rękę, w której trzyma świecznik, powoli odwraca się do mnie, a potem zaczyna śmiać.

— Zadziorna — mówi. — Już rozumiem, czemu możesz ją lubić — zwraca się do szatyna. — Jaka szkoda, że akurat chce mi się pić...

Te słowa zdają się coś rozbudzić w Uncle Mroowie. Jego wzrok ciemnieje, grymas bólu zostaje zastąpiony przez gniew. Z groźnym rykiem zrywa się na równe nogi, łapie ramiona blondyna i wykręca je do tyłu, unieruchamiając za jego plecami. Świecznik spada na podłogę. Czuję obok siebie powiew powietrza, a potem Oskar też się przy nich pojawia. Zakłada mocny chwyt na głowę Stelmacha i ciągnie, tak jakby chciał ją oderwać od reszty ciała. Słyszę, jak coś w jego ciele pęka i zgrzyta, mężczyzna ryczy z bólu... odwracam wzrok, nie mogę na to patrzeć. Sam dźwięk sprawia, że czuję mdłości.

Odgłosy szarpaniny wracają, ale tym razem nie trwają długo. Chcę otworzyć oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale nie zdążam. Czuję szarpnięcie, czyjeś silne ramię owija się wokół mojego brzucha i sekundę później znajdujemy się przy oknie. Próbuję się wyrwać, ale Stelmach trzyma mnie mocno przy sobie, dysząc z wysiłku. Wolną ręką zaciska pięść na moich włosach i odchyla moją głowę w bok tak, żeby odsłonić moją szyję.

— Jeden krok i ona zginie — sapie.

Oskar i Uncle Mroowa wbijają w nas spojrzenia, ale nie rzucają się do walki. Ich sylwetki są napięte, gotowe do ruchu w każdej chwili. Na moment panuje spokój, tak cichy, że słyszę jak szybko bije moje serce. Poza bólem zaczynam czuć drobne stróżki krwi spływające po moich przedramionach. Stelmach puszcza moją głowę, zamiast tego jego palce zaciskają się na moim nadgarstku. Boleśnie wykręca moje ramię tak, żeby przybliżyć je sobie do twarzy. Bierze powolny wdech przez nos.

— Pięknie pachnie — mówi. — Nie dziwię się, że musiałeś jej spróbować, Uncle Mroowo. Ja chyba też nie dam rady się powstrzymać.

Mimowolnie łkam z przerażenia. Zaciskam oczy, przygotowując się na nową falę bólu, ale nic takiego nie nadchodzi. Zamiast tego czuję szarpnięcie do tyłu, nad moją głową sufit zostaje zastąpiony przez nocne niebo, a potem spadam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top