ROZDZIAŁ V
BUDZĘ SIĘ Z PULSUJĄCYM BÓLEM głowy oraz szyi i nie wiem, co się ze mną dzieje.
— Leż, musisz odpoczywać — mówi łagodny, męski głos obok mnie. Nie rozpoznaję go. — Straciłaś dużo krwi.
Czuję znajomy zapach domu i to mnie uspokaja. Ktokolwiek teraz przy mnie jest, chyba się mną opiekuje. Otwieram powoli oczy, ale wszystko jest rozmazane i kilka sekund zajmuje mi dojrzenie charakterystycznych szczegółów. Bladoróżowe ściany, delikatne zasłonki, biała komoda, którą w gimnazjum okleiłam naklejkami One Direction. Po mojej wyprowadzce ojciec nic nie zmienił w tym pokoju, a odkąd po jego śmierci znów się tu wprowadziłam, ja także nie miałam serca niczego zmienić. To jest moje miejsce. Bezpieczne. Znajome.
Pomijając fakt, że obecnie na fotelu w rogu pokoju siedzi mężczyzna o okrągłej twarzy i w czapce z daszkiem, którego widzę po raz pierwszy w swoim życiu. Wygląda zza rozłożonego komiksu i przygląda mi się. Jego twarz wydaje się zaskakująco przyjazna.
— Kim jesteś? — pytam.
— Jestem Oskar. Jestem... przyjacielem mężczyzny, którego uratowałaś.
Przez moment jestem skołowana, bo nie pamiętam, żebym kogokolwiek ratowała, ale potem przypomina mi się mężczyzna wykopany z ogródka i to jak mnie zaatakował.
— Wampir — mówię, gdy wszystkie elementy składają mi się w całość.
Dociera do mnie też, że być może mój ojciec nie był tak szalony, na jakiego wyglądał. Wampiry istniały. Jeden z nich był zakopany w jego ogródku. Czy on o tym wiedział? Czy to dlatego zachowywał się tak irracjonalnie, dlatego zawsze miał poczucie, jakby był w niebezpieczeństwie? Tylko czemu nigdy nam tego nie powiedział?
Oskar kiwa głową, a potem uśmiecha się niezręcznie, odsłaniając dwa kły, dokładnie takie jakie miał tamten mężczyzna. Wzdrygam się i moje mięśnie spinają się do ucieczki, ale jestem zbyt słaba, żeby się poruszyć.
— Spokojnie, spokojnie! — prosi Oskar, wstając, unosząc ręce uspokajająco. — Nie zrobię ci krzywdy. I on też już ci nie zrobi. To było tylko jednorazowe zajście. Bo sama rozumiesz...
— Mogę mówić za siebie — przerywa mu głos dochodzący z wejścia do pokoju.
Odwracam głowę i widzę Jego. Wydaje się odrobinę inny niż wcześniej, jakby... żywszy. Jego skóra wciąż jest blada, ale stoi wyprostowany, pewny siebie. Opiera się nonszalancko o framugę, jedną dłoń ma wsadzoną do kieszeni spodni, w drugiej trzyma coś, czego nie mogę dojrzeć. Musiał zmienić koszulę, bo nie ma na niej śladu po kołku. Ma też na nosie okulary w srebrnych oprawkach.
Odpycha się od futryny i podchodzi do nóg mojego łóżka. Podnosi urządzenie, które trzyma w ręku, a potem przystawia je do ust i zaciąga się. Słyszę charakterystyczny odgłos e-papierosa, a kiedy wydycha, wraz z dymem dociera do mnie metaliczny zapach...
Zapach krwi.
— Muszę ci jednocześnie podziękować, jak i przeprosić — odzywa się. — Zazwyczaj zachowuję się z większym cywilizowaniem wobec osób, które mnie ratują, ale sama rozumiesz... byłem zakopany w ziemi przez prawie trzy lata, dostęp do pożywienia był tam, eufemistycznie ujmując, ograniczony, a potem pojawił się przede mną taki piękny posiłek. I jeszcze tak bardzo błagał mnie o zjedzenie. Nie byłem w stanie nad sobą zapanować. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.
Kiedy kończy, kłania się głową.
To takie dziwne uczucie, słyszeć ten znajomy głos mówiący coś innego niż "uwolnij mnie". Patrzę na niego jak na obrazek, chwilę mi zajmuje zrozumienie sensu jego słów.
— Błagałam o zjedzenie? — wyduszam wreszcie, podnosząc się na łokciach. — Pytałam tylko, kim jesteś. To chyba normalna reakcja, zważywszy na okoliczności.
Szatyn śmieje się krótko, a potem zaciąga się elektrykiem.
— Brakuje ci instynktu zachowawczego. Z drugiej strony, czego się spodziewać po dziewczynie, która postanowiła wykopać trupa ze swojego ogródka, nikomu o tym nie mówiąc. Naprawdę, kiedy wstawałem, spodziewałem się przynajmniej ze dwóch policjantów.
— Zmusiłeś mnie do tego — poprawiam, przypominając sobie, jak szukałam kontaktu w swoim telefonie, a potem coś przejęło nade mną kontrolę. Nie miałam pewności, że to on, ale co innego to mogło być?
— Wykopałaś mnie z własnej woli.
— A potem chciałam zadzwonić po pomoc, ale mnie opętałeś.
Mężczyzna marszczy brwi, próbując sobie przypomnieć.
— Ach, tak. — Uśmiecha się, po czym znów skłania głową przepraszająco, choć nie wydaje się specjalnie skruszony. — Zwracam honor. — Zanim zdążam odpowiedzieć, kontynuuje: — Tak czy siak, jestem ci niezmiernie wdzięczny za ratunek, Izabelo. Gdyby nie ty, kto wie, jak długo jeszcze bym tam leżał, a mam do załatwienia sprawy, które nie cierpią zwłoki. — Sięga do tylnej kieszeni spodni, wyjmuje z niej telefon i rzuca w moją stronę. Biorę go do ręki i widzę, że to mój telefon. — Zadzwoń do swoich bliskich, powiedz im, że żyjesz. Nasz zaufany lekarz udzielił ci pomocy, więc powinnaś szybko wyzdrowieć, ale i tak leżałaś nieprzytomna przez kilka dni. Ktoś pewnie się o ciebie martwi.
To powiedziawszy, odwraca się i rusza do wyjścia. Oskar podąża za nim.
Włączam telefon, bateria jest na wyczerpaniu. Widzę, że mam kilkanaście nieodebranych połączeń i sms'ów, ale wszystkie są z pracy. Poza moją szefową nikt się nie zainteresował. Kto by miał?
Czuję gorzkie poczucie samotności, to samo które czułam od dnia śmierci swojego ojca. Samotności, która zniknęła odkąd pojawił się On. Podnoszę wzrok na plecy wychodzących mężczyzn i moje gardło się zaciska. Podnoszę się do siadu.
— Zaczekajcie — wyrywa mi się, nim w pełni zdążę pojąć konsekwencje tego, czego pragnę.
Oni odwracają się w moją stronę, unoszą lekko brwi, zaskoczeni.
— Chcę iść z wami — mówię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top