ROZDZIAŁ IV
LEŻĘ NA PLECACH, A ON przygważdża mnie do trawy całym ciężarem swojego ciała. Jego usta muskają moją szyję, gdy warczy wygłodniałe:
— Krew... — Słowo ledwo zrozumiałe przez chrypę w jego głosie. — Młoda krew... Mmmhhh...
Jestem pewna, że to mój koniec, ale jestem zbyt zszokowana, żeby drgnąć. Żegnam się ze swoim życiem. Patrzę w gwiazdy, myśląc o tym, że przynajmniej znów będę mogła zobaczyć się ze swoimi rodzicami, a potem niespodziewanie, tak samo szybko jak się na mnie znalazł, on stacza się ze mnie i próbuje odczołgać, choć wyraźnie kosztuje go to mnóstwo wysiłku.
Nasze spojrzenia się krzyżują. Zaskakuje mnie jak ludzkie są jego oczy. Pełne cierpienia, ciemne i nieprzeniknione jak dno oceanu.
— Uciekaj — mówi słabo. Kiedy otwiera usta, dwa długie kły lśnią w świetle księżyca.
Wiem, że powinnam go posłuchać, ale moje ciało odmawia mi posłuszeństwa, jakby ogarnął mnie paraliż senny. Po prostu tak leżę, niezdolna do złożenia jednej sensownej myśli.
— Uciekaj! — krzyczy szatyn. Odwraca twarz, zasłania go czarna kurtyna włosów. Ryje paznokciami w ziemi, jakby przeżywał katusze. Mięśnie jego ramion i pleców napinają się pod czarnym materiałem koszuli, jak u dzikiego kota szykującego się do skoku, ale nie atakuje. — Nie chcę ci zrobić krzywdy.
Dopiero ta desperacja w jego głosie mnie wybudza. Szybko podnoszę się z trawy. W przypływie odwagi, widząc jak on wije się w konwulsjach, zamiast uciekać, podnoszę łopatę i unoszę ją w górę, żeby w razie czego użyć jej jako broni. W ustach robi mi się sucho, z trudem przełykam ślinę.
— Kim jesteś? — pytam.
— To nieistotne.
— Wykopałam cię ze swojego ogródka.
— Jestem wdzięczny — odpowiada z trudem, w jego głosie rozbrzmiewa szczerość, a potem stęka z wysiłku, wbijając palce jeszcze głębiej w glebę. Wydaje się jednocześnie groźny i zupełnie bezbronny, i sama nie wiem, w co wierzyć. Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że nie mógłby mnie skrzywdzić.
— Kto cię tu zamknął? Mój ojciec?
Mężczyzna odwraca głowę przez ramię, żeby na mnie spojrzeć. Roztrzepana grzywka opada mu na czoło. W jego oczach błyska iskra rozbawienia.
— Jak ostatnim razem sprawdzałem, Stelmach nie miał potomstwa — odpowiada, a ja nie mam pojęcia, o czym mówi.
Rozbawienie znika z jego wzroku w ułamku sekundy, zastąpione przez coś zwierzęcego, groźnego. Zaciskam palce mocniej na trzonku prowizorycznej broni. Pokładam w niej ogromne nadzieje jak na to, że zupełnie nie potrafię walczyć. Nie wiem, co robić dalej.
Mężczyzna przez moment jakby walczy sam ze sobą, a potem z trudem wstaje. Kiedy się prostuje, mogę już idealnie zobaczyć, że jest ode mnie o ponad głowę wyższy. Choć nie należę do bardzo niskich dziewczyn, to przy nim czuję się drobniutka. Odsuwam się o pół kroku, ale on nie rusza w moją stronę. Wręcz przeciwnie. Odwraca się do mnie plecami i zaczyna stawiać chwiejne kroki w kierunku furtki.
Czy on... czy on tak po prostu zamierza stąd odejść?
Zalewa mnie fala złość na myśl o tym, jak ogromny brak szacunku czy jakiejkolwiek wdzięczności mi tym okazuje.
— Hej! Nie skończyłam z tobą rozmawiać! — wołam. Podnoszę kołek z ziemi, a potem ciskam nim w jego plecy. Nie robię tego mocno. Nie chcę go skrzywdzić, a jedynie zwrócić jego uwagę. Kawałek drewna odbija się od jego pleców, a potem upada na trawę.
Szatyn zatrzymuje się. Jego ramiona zaczynają się trząść, ale dopiero kiedy się do mnie odwraca, widzę, że jest to spowodowane śmiechem.
W ułamku sekundy znajduje się znowu przy mnie. Jak to możliwe? Przecież dopiero stał tam! To niemożliwe, żeby tak szybko tu doskoczył! Łapie mnie za żuchwę, nie mocno, ale stanowczo, odchylając moją głowę do tyłu, zmuszając mnie do spojrzenia w jego oczy. Jego wzrok błądzi po mojej twarzy badawczo, na kilka sekund zatrzymuje się na mojej szyi. Oblizuje usta, kręci głową, znów patrzy mi w oczy.
— Głupia dziewczyna — mówi. — Chcesz zginąć? Tak ci się spieszy w objęcia śmierci?
— Nie boję się ciebie — zgrzytam przez zęby.
Jego uśmiech się poszerza. Pochyla się bliżej, nasze nosy niemal się stykają.
— Powinnaś.
Ułamek sekundy później jego usta znajdują się na mojej szyi, czuję rozdzierający ból, ale mój krzyk jest zdławiony przez jego długie palce, które zsuwają się z żuchwy i zaciskają na moim gardle.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top