Rozdział 2
Od autora: ... bOI. Trochę mi to zajęło, ale udało się! Jest rozdział!!! Zamiast ćwiczyć na dyplom piszę opowiadanie o dwójce nieogarniających głąbów!!!!
Tak na poważnie, ten rozdział to mniej-więcej 70% samych dialogów, ale musicie wybaczyć, egzaminy końcowe mnie prześladują /o/
Źdźbła trawy kołysały się leniwie pod wpływem ciepłego, choć wieczornego wiatru. Żaby swym dźwięcznym rechotem dawały mały koncert przy akompaniamencie szumu drzew i krzewów, swą muzyką obejmując leśną polanę. Na środku pustej połaci otoczonej zewsząd borem rozsiadły się dwie postacie – chłopiec i dziewczynka. Pierwszy dziecięcymi rączkami ocierał zaczerwienione od łez oczy, pociągając raz po raz nosem, podczas gdy druga patrzyła przed siebie, swoją milczącą obecnością w pewien sposób dodając mu otuchy. Kłosy pszenicy wianka na jej głowie poruszały się leniwie w rytmie nadawanym przez wiatr. Na oko sześcioletni chłopczyk w końcu westchnął, ostatni raz otarł piąstką zakrzywiony, jakby za duży na jego młodą twarz nos i opuścił obie dłonie na ziemię.
Powinniśmy wracać, przerwała milczenie dziewczyna, zwracając na niego swe mądre spojrzenie. Chłopiec pokiwał głową, ale nie ruszył się ze swojego miejsca ani o centymetr. Arturze...
— Czemu ona odeszła? — przerwał jej Artur, podciągając kolana pod brodę i kuląc się w sobie.
Duchy takie są, odparła Sława, a jej monotonny głos podszyty był pewną dozą współczucia. Chłopiec podniósł na nią wzrok ze zbolałą miną. Tracą energię i odchodzą.
— ... Czy ty też odejdziesz? — spytał po długiej, ciężkiej chwili, zaciskając dłonie w pięści, a do jego oczu ponownie napłynęły łzy. Sława uśmiechnęła się kojąco, rzadki widok, i położyła mu zimną dłoń na ramieniu. Mimowolnie wzdrygnął się, gdy plama chłodu rozeszła się po jego skórze, ale nie odsunął się.
Nie, nie odejdę, zapewniła go łagodniejszym tonem. Zostanę z tobą do końca i będę cię chronić.
— Skąd jesteś tego pewna? — odparł, marszcząc brwi, chociaż jego ramiona rozluźniły się pod wpływem jej słów. Kąciki ust dziewczyny opadły minimalnie, a jej postać na sekundę zamigała.
Obiecałam, odpowiedziała poważnie.
Żaby zamilkły.
Wiatr ustał.
Artur podniósł głowę, zdziwiony. Nie był już małym dzieckiem. Sława zniknęła.
Dreszcz przeszedł po jego plecach. Czuł się Obserwowany. Uczucie było tak silne, że zerwał się na równe nogi, rozglądając się naokoło w strachu. Ciężar osiadł w jego żołądku, gdy ujrzał jedynie zewsząd otaczającą go ciemność.
Nie było już polany, ani trawy, ani żab.
Była tylko Ciemność.
I Ciemność na niego patrzała.
Skulił się w sobie, jednak ona wciąż tu była, zimna i otępiająca zmysły.
Nagle coś prócz Ciemności pojawiło się tuż za jego plecami. Chciał, ale nie mógł się odwrócić, nie mógł zobaczyć – a zawsze był tym, który widział więcej niż zwykły człowiek.
— Nie lękaj się — powiedział bezcielesny głos, a Artur przestał się bać. Poczuł dotyk ciepłej, łagodnej dłoni na czubku swojej głowy i spadał
spadał
spadał
Budzi się, biorąc gwałtowne hausty powietrza i zrywając się w górę. Czołem uderza przy tym o niski sufit fiata; tępy, pulsujący ból rozchodzi się z poturbowanego miejsca, a on przez długą chwilę jedynie siedzi nieruchomo, próbując pozbyć się mroczków sprzed oczu.
— Artur? — Dociera do jego uszu zaspany głos Radka, który rozłożył się na ciasnym tylnym siedzeniu, zawinąwszy się szczelnie w gruby koc. Pomimo letniej pory noce nadal są chłodnawe, a spanie w małym aucie nie należy do największych luksusów.
Artur kręci głową, zaraz uświadamiając sobie, że jego przyjaciel nie może go zobaczyć.
— Idź spać dalej, nic mi nie jest.
Radek mruczy coś pod nosem w proteście, ale i tak zasypia z powrotem. Artur śmiałby się, ale jest zbyt roztrzęsiony tym... snem? Koszmarem? Nie umie tego nazwać, ale niepokój nadal dźga go w tyle głowy.
Nie pomaga słabo oświetlony parking, na którym zatrzymali się po owocnym dniu w Mrągowie. Jedyna zapalona lampa nie radzi sobie dobrze z odpędzaniem mroku, który jakby sięga w stronę pojazdu podróżników-
Artur mruga parę razy, bierze trzy głębokie oddechy i poruszające się cienie drzew znowu są zwykłymi cieniami drzew. Pociera zmęczone oczy kłykciami. To był tak świetny, sielankowy dzień, ale oczywiście musi się zakończyć paranoicznie.
Bo Artur bawił się wyśmienicie. Po zwiedzaniu Muzeum Sprzętu Wojskowego, które trwało zaledwie godzinę i nie było aż takie złe jak myślał, że będzie, resztę popołudnia spędzili pajacując w Mrongville, gdzie z radością godną czterolatków strzelali zabawkowymi rewolwerami do butelek i rzucali podkowami do celu, odziani przy tym w zakupione wcześniej kowbojskie kapelusze. Resztę wieczoru zabawili w tawernie „Pod pijaną zgrają", tańcząc do żywej muzyki granej przez mały zespół tworzący utwory na podobieństwo westernowych klasyków. Dodatkowy bonus? Żadnych duchów – rzecz jasna prócz Sławy, która sama wydawała się zadowolona całokształtem dnia.
Jego spojrzenie mimowolnie wędruje na lewo w stronę fotelu kierowcy i natychmiastowo napotyka bledszą i bardziej transparentną niż zwykle twarz Sławy. Jej szeroko otwarte oczy nie patrzą na niego – zwrócone są na tyły samochodu. Na Radka.
Przez minimalny ułamek sekundy w jej rysach Artur dostrzega emocję, która nigdy wcześniej się tam nie pojawiła. Strach.
Ułamek sekundy kończy się, gdy całkowicie obraca się ku niemu. Znowu wygląda jak zwykle – woskowa figura, zawsze niewzruszona.
Artur mruga. Musiało mu się przywidzieć.
Zły sen? Pyta dziewczynka. Odpowiada jej lekkim kiwnięciem głowy, wzdychając przy tym lekko i przymykając powieki. Może powinieneś się przewietrzyć.
Ma rację. Sława zawsze ma rację. Artur ponownie kiwa głową i najciszej jak może otwiera drzwi, opatulając się szczelniej bluzą. Gdy na powrót je zamyka i obraca się na pięcie jego towarzyszka już stoi u jego boku. Bez słowa wyjmuje z prostokątnego opakowania niebieskiego winstona i odpala go od huśtającego się na wietrze płomienia z zapalniczki. Ogień jest marny i smutny. Musi kupić nową na jakiejś stacji benzynowej po drodze.
Wydmuchuje nosem drapiący, gęsty w nikłym świetle latarni dym i rusza przed siebie wolnym krokiem, równie milcząca co on Sława tuż za nim. Nie idą daleko; Artur nie potrafi zmusić się do wystąpienia poza oświetloną połać parkingu, jakby przekroczenie linii i wejście w ciemność miało zrobić mu krzywdę. Wzdryga się i wmawia sobie, że to od zimna.
Co ci się śniło?, przerywa niespokojną ciszę Sława. Stoi obok niego, blisko, i spogląda w czyste, rozgwieżdżone niebo, jakby pytała nie jego, a świecących w górze gwiazd. Artur marszczy brwi, wzrusza ramionami.
— Najpierw wspomnienie — odpowiada po chwili namysłu, uzbierawszy słowa. — Po tym jak zniknęła pani Grzywińska, pamiętasz?
Twoje pierwsze rozpłynięcie się ducha.
— Dokładnie — pociera czubek nosa i rzuca niedopałek na ziemię, przydeptując żarzącą się końcówkę butem. Wyciąga drugiego papierosa, nie robiąc sobie nic z pełnego dezaprobaty spojrzenia Sławy. Śmieje się cicho. Nie ma w tym dźwięku humoru. — To było dla mnie straszne. Jak nagle zaczęła wpadać w te pętle, nie widziała mnie, aż w końcu... Sama wiesz. Ale sen się zmienił. Potem... — waha się przez moment. — Potem śniła mi się ciemność.
Ciemność, powtarza Sława, chłodna powaga na jej twarzy. Nastolatek kiwa głową.
— Czułem się jakby po mnie sięgała. Otaczała mnie ze wszystkich stron, ale wtedy poczułem czyjąś obecność za sobą. Nic nie widziałem, ale ktoś powiedział mi żebym się nie bał i się obudziłem. — Marszczy brwi, jego oczy nieobecne. Miewał koszmary, często, taka jego dola, ale ten? Ten był najdziwniejszy od paru dobrych lat.
Sny to tylko zbitki wspomnień, wyobrażeń i wewnętrznych niepokojów, mówi rozsądnym głosem Sława, a kąciki jej ust wyginają się w suchy uśmieszek. Jak duchy. I jak duchy czasem stają się rzeczywistością.
— No to podbudowałaś moje morale — przewrócił oczami. — I właśnie przyznałaś się, że jesteś wyimaginowana, a ja gadam do powietrza.
Gdybym była wyimaginowana, nie mogłabym zrobić tego. Wyciąga szybko niczym strzała rękę i wyrywa Arturowi w połowie spalonego papierosa spomiędzy barw, zaraz ciskając nim w pobliskie krzaki. Chłopak wydaje z siebie niezadowolone fuknięcie, patrząc na bardzo zadowoloną z siebie Sławę spod byka.
— Bardzo, kurde, śmieszne. Jesteś przezabawna. Komediowy geniusz. Idź najlepiej do Mam Talent, na pewno wygrasz.
Powinieneś mi dziękować, że nie umrzesz na raka mając pięćdziesiąt lat.
Woal milczenia po raz kolejny opada między nimi, lecz tym razem atmosfera jest lżejsza, przyjemniejsza. Artur przymyka oczy i śmieje się delikatnie pod nosem.
— Prorocze sny. Tylko tego by mi brakowało — przeczesuje rozcapierzonymi palcami rozczochrane od snu włosy. — Może będę kolejnym Mesjaszem? Kto wie? Tylko musiałbym się nawrócić. Kupić nieprzemakalne sandały.
Sława chichocze mimowolnie; dźwięk ten jest przyjemny, jak małe dzwoneczki, dziecinny. Przez niego Artur rozpogadza się jeszcze bardziej.
Jesteś... wyjątkowym przypadkiem.
— To ten ładniejszy sposób na określenie mnie dziwakiem? — pyta, a twarz Sławy od razu robi się poważniejsza.
Nie jesteś dziwakiem, odpowiada, patrząc mu prosto w oczy; jej spojrzenie wyrażało jedynie szczerość. Nie w ten sposób w jaki myślisz, że jesteś.
— Co to nawet ma znaczyć? — zaśmiewa się gardłowo, splatając obronnie ramiona na piersi. Sława nie ma szansy odpowiedzieć, gdyż z auta wywleka się Radek, z zaspanymi oczami, owinięty jak burrito w koc. Artur macha mu otwartą dłonią, co tylko zachęca jego przyjaciela do podejścia bliżej.
— Z kim rozmawiałeś? — pyta ochrypłym głosem, zaraz po tym ziewając głośno.
— Z duchami — odparowuje Artur, puszczając mu oczko. Sława przewraca oczami i odchodzi od dwójki, rzucając przeciągłe, pełne napięcia spojrzenie Radkowi. Artur zauważa i w myślach notuje, by później spytać, jaki ma z nim problem.
Radek kręci głową i zderza swoje ramię z jego w swawolnym geście.
— Jesteś niemożliwy. I co ci te duchy powiedziały, co?
— Że są bardzo zdziwione obecnością dwójki idiotów śpiących w rozwalającym się aucie na ich parkingu. — Odpowiedź jest natychmiastowa i wywołuje śmiech ze strony Radka. Łatwo jest go rozśmieszyć, myśli Artur, w przeciwieństwie do Sławy, ale ich chichoty są do siebie podobne. Przynoszą te same, lekkie uczucie każdemu, kto je słyszy. A przynajmniej tak jest w wypadku Artura – w końcu nikt prócz niego nie słyszał śmiechu Sławy.
— Mówiłem, że kolejną noc spędzimy na parkingu. Miałeś czas na przygotowanie się psychicznie.
— Nie miałem czasu na przygotowanie się psychicznie do faktu, że zajmiesz sobie całe tylne siedzenie, śpiąca królewno — odpiera grobowym tonem. Radek znowu się śmieje.
— Ej, pierwszy zawołałem „shotgun"!
— To się wiąże z zajęciem miejsca z przodu pojazdu, kapuściany łbie.
— Jeśli zasady ci nie leżą, zmień je — mówi wesoło Radek.
— To jest- — Artur prycha. — A to ja jestem niemożliwy.
— Swój do swego ciągnie. — Ponownie opiera się o niego ramieniem, tym razem na dłuższą chwilę. Przez moment patrzą oboje w rozciągającą się przed nimi, ciemną masę krzewów i drzew. Parking mieści się przy małym lasku, tuż obok Mrągowa.
— Myślisz, że chowa się w nich jakiś seryjny morderca? — pyta nagle Radek, a Artur omal nie krztusi się własną śliną.
— Nie wiem. Oby nie. A chciałbyś, żeby się chował? — odpowiada, patrząc na przyjaciela z góry. Nie w złym sensie. Artur na większość osób patrzy z góry, a Radek wzrostem i tak nie grzeszy. By na przyjaciela spojrzeć zawsze musi pochylić lekko głowę.
Kiedyś nabawi się garbu.
— Nah — wzrusza ramionami. — Lubię czytać o nierozwiązanych sprawach, ale nie chciałbym stać się nierozwiązaną sprawą. Dziękuję, pozostanę przy internecie.
— Powiedział gość, który chce iść na poszukiwanie duchów — mówi Artur, mimowolnie zerkając w stronę Sławy. Nie ma jej. Obraca delikatnie głowę i widzi jej sylwetkę we wnętrzu fiata. Daje im pogadać na osobności, co jest dla Artura miłe.
— Duchy nie zrobią ci krzywdy. Seryjni mordercy to inny bochenek chleba.
Żebyś się nie zdziwił.
Artur wyciąga kolejnego papierosa, tęsknym spojrzeniem wędrując za tym wyrzuconym wcześniej przez Sławę. Co za marnotrawstwo. Mimochodem wyciąga paczkę w stronę Radka, ale ten marszczy nos i kręci głową.
— Więcej dla mnie. — Szczerzy głupio zęby i odpala fajkę, zaciągając się mocno. Dłuższą chwilę trzyma dym w płucach i wypuszcza go na wydechu, powoli.
— Przez ciebie prześmierdnie nam cały samochód — narzeka Radek, oplatając się ciaśniej w koc. — I kończ szybko. Wyjeżdżamy jak najwcześniej, Białystok przed nami.
— Tłum już pewnie czeka na nasz przyjazd z banerami. — Artur przewraca oczami, ale wypala papierosa w rekordowym czasie i szybko wracają do ciasnego wnętrza fiacika; Radek lituje się nad nim i jego kilometrowymi kończynami, pozwalając mu na resztę nocy zająć tylne siedzenie. Prawdziwy anioł.
Zanim wsuwa się do środka odwraca się ostatni raz, mierząc ciemność spojrzeniem. Nieprzyjemne przeczucie osiada na dnie jego świadomości.
Bonusowe od autora: Artur pali papierosy. Rak płuc zabije go prędzej niż jakikolwiek duch. Nie bądź jak Artur. Nie odbieraj duchom przyjemności z mordowania ciebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top