Prolog

Od autora: Czy ja wiem gdzie to podąża? Nie wiem. Ale na pewno będzie wesoło.


— Sława, nie możesz ze mną jechać.

Promienie wschodzącego nieśmiało słońca wpadają przez uchylone okno, barwiąc na złoto kuchenne blaty i dwie osoby siedzące przy drewnianym stole wyłożonym pstrokatą ceratą. Zirytowany młodzieniec plącze się po ciasnym pomieszczeniu, raz po raz rzucając ciskające gromami spojrzenia na młodą, najwyżej siedmioletnią dziewczynkę, której mądre, jasnozielone oczy podążają za jego ruchami z zaciekawieniem. Jest w niej coś nietypowego - nie licząc oczywiście lnianej, długiej do kostek sukni wyszywanej przy szyi i na rękawach czerwoną nicią w geometryczne wzory w którą jest odziana, czy wianka zdobiącego czubek jej jasnowłosej głowy, uplecionego z chryzantem, irysów, fiołków i kłosów pszenicy; światło padające na nią nie załamuje się tak, jak powinno, postać jest dziwnie transparentna i emanuje od niej pewną starą energią, nawet antyczną.

Nie ma nic antycznego w zbulwersowanym nastolatku, który w przeciwieństwie do niepokojąco cichej i spokojnej dziewczynki burczy pod nosem sam do siebie i wyrzuca ręce w powietrze, omal nie strącając nimi filiżanki wystygłej już herbaty stojącej na kuchennym blacie tuż obok mikrofalówki.

— To tylko miesiąc, nawet nie tyle! Mniej niż miesiąc i wracam do domu, a ty zostajesz, to zbyt niebezpieczne byś jechała. A co jak stracisz kontakt? No co? Coś cię zaatakuje i koniec, bum, a trzy razy na ten sam świat się nie wraca, dobrze o tym wiesz!

Przystaje, wzdycha, zaciska palce na zakrzywionym niczym u orła nosie i ponownie patrzy na dziewczynkę, której wyraz twarzy niezmiennie przedstawia zupełne nic. Wzdycha ponownie i siada przy stole na krześle naprzeciwko niej, targając przy tym już i tak roztrzepane, brązowe jak gorąca czekolada włosy.

— Wyglądasz jakbyś ledwo wylazła z kołyski a zachowujesz się gorzej niż moja matka. — Jego słowa wreszcie przywołują na twarz Sławy jakąś emocję; ze zmarszczonych brwi i ściągniętych w niezadowoloną kreskę ust chłopak odczytuje zdegustowanie byciem określoną małym dzieckiem. - Mina jak u wkurzonej dzidzi.

Filiżanka z zapomnianą herbatą wystrzeliwuje wbrew prawom fizyki z blatu, by zaraz roztrzaskać się na kafelkowanej podłodze. Nastolatek wzdycha po raz trzeci.

— Bardzo groźnej, wkurzonej dzidzi. I to też jest powód! Radek dostanie przez ciebie zawału po dwóch godzinach jazdy, gdy zaczniesz się nudzić i postanowisz lewitować orzeszki po całym samochodzie. Nie ma mowy!

— Artur? Rozmawiasz ze Sławą? Jesteś już spakowany? — Głos jego matki wytrąca go z rytmu. Kobieta o przyjemnej, owalnej twarzy, tak niepodobnej do jego, stoi w progu, nerwowo mnąc szmatkę do wycierania kurzów w doświadczonych życiem dłoniach. Uśmiecha się niepewnie, a w jej szeroko otwartych oczach można dostrzec cień strachu.

Artur wzrusza ramionami.

— Tak i tak. Pakowanie nie zajęło mi dużo czasu, a ona — tu wskazuje oskarżycielskim palcem na dziewczynkę — jak zwykle zachowuje się jak uparty osioł. Nie może ze mną jechać i dobrze o tym wie.

Jego matka wchodzi do kuchni w pełni i, widząc rozbitą porcelanę, kręci głową w geście niedowierzania.

— To jej wybór — mówi swoim najrozsądniejszym, matczynym głosem. — Jest na tyle... doświadczona że wie, co jest w stanie zrobić, a co nie.

Artur patrzy na nią niedowierzająco.

— Czyją ty trzymasz stronę?

— Próbuję powiedzieć — odpowiada szybko, gdy jej syn wstaje z krzesła, by pochylić się ku rozbitym odłamkom — że to jej wybór, by za tobą podążać. Taki wybrała sobie obowiązek, tak mi się przynajmniej zdaje. Nie znam się na tych wszystkich... — Robi nieokreślony ruch dłonią, wyraźnie sfrustrowana. — ... Duchowych sprawach, ale zdaje mi się, że musisz uszanować jej zdanie.

Chłopak ciska pozostałości filiżanki do kosza na śmieci z pochmurną miną i bierze do ręki ścierkę do naczyń leżącą przy zlewie, z niezadowoleniem zerkając na Sławę, której niewzruszona od wejścia matki mina przybrała teraz nieco zadowolonego wyrazu.

— Po prostu nie chcesz mieć jej w domu, gdy mnie nie ma.

— Nieprawda! — oburza się kobieta. — Po prostu będę o wiele spokojniejsza, gdy będzie z tobą... osoba, która zna cię od lat i cię przypilnuję.

— I której nie będzie w domu — mruczy pod nosem, ścierając herbatę z podłogi. Jest trochę zły za ten wybryk Sławy. To była naprawdę dobra herbata i miał zamiar ją wypić, nawet wystygłą.

Pani Jabłońska przewraca oczami, siadając przy stole tuż obok Sławy i chwilę później wzdrygając się, gdy odczuwa znaczną zmianę temperatury tak blisko niej. Stara się zachować neutralny wyraz twarzy, jednak wciąż bije od niej aura przerażenia.

— Sława na pewno będzie się czuła lepiej u twojego boku. Sama, po tylu latach bez ciebie, mogłaby się czuć samotna i zacząć rozrabiać — wyjaśnia.

Artur odkręca zimną wodę, która natychmiastowo ochładza jego kościste dłonie i płucze ścierkę z ponurą miną. Nie chce być niewdzięczny. Wie, że jego matka przeszła długą drogę do akceptacji jego natury i obecności Sławy w progach ich domostwa. Od początkowego przekonania, że jest ona jedynie wymyśloną przyjaciółką w młodych latach, do horroru gdy jako ośmioletni dzieciak zaczął wyjawiać wszystkie tajemnice i fakty, które przekazał mu dziadek.

Zmarły od sześciu wtedy lat dziadek.

To musiał być dla niej ciężki szok, może nadal jest, ale zdobyła się na pewne zrozumienie i zaakceptowała jego gadanie do pustych ścian, a jednak wciąż się bała i najchętniej przepędziłaby wszystkie duchy, dobre i złe, z butelką święconej wody w jednej dłoni i krzyżem w drugiej. Artura trochę to bolało: Sława była, zawsze była, jego wierną towarzyszką i nigdy, nawet w najgorszych momentach jego krótkiego, bo dziewiętnastoletniego życia, go nie opuściła. Nie pozwoliłby jej przepędzić. Była to też część jego natury, widzenie, i jego matka przerażona tym, co widzi, nim... Rozumiał to.

Ale i tak bolało.

— Mamo, nie rozumiesz — odpowiada zrezygnowany, obracając się ku niej i splatając ręce na piersi, opierając się biodrem o blat obok zlewu. — Mamy zamiar przejechać dobry kawał Polski. Dla ducha nawet podążenie kawałek od miejsca, gdzie jest spętany, jest męczące. A tak daleka podróż? Nie mogę... nie pozwolę, by coś jej się stało — dokańcza cicho.

Jego matka opuszcza zrezygnowana ramiona, a twarz Sławy łagodnieje; jej eteryczna postać miga raz, potem drugi, a twarz wygładza się, przywracając trochę dziecięcego wigoru różanym, pulchnym policzkom, którym tak bardzo go zawsze brakuje. Artur odwraca wzrok od tej wdzięcznej twarzy, zawstydzony.

Zamartwia się o ducha, który zmarł z tysiąc lat temu. Co za bzdura.

Ducha, który towarzyszył mu od niemowlaka.

Może to go trochę usprawiedliwia. Potęga przyzwyczajenia.

— Twoja babcia poparłaby, by ona z tobą poszła — mówi w końcu kobieta.

— Moja babcia to wiedźma.

— Nie nazywaj tak babki.

-— Dobrze wiesz, że ona to lubi.

Pani Jabłońska chichocze, co od razu wywołuje uśmiech na twarzy nastolatka. Jego mama ostatnio rzadko się śmieje.

— Nazywaj ją jak chcesz, ale przy mnie to babcia i koniec. Nawet jeśli jest wyjątkową osobowością. — Wzdycha. — Wcisnęła ci swoje zioła, prawda?

— I wodę święconą. I krucyfiks — kiwa głową.

— Oczywiście. Cóż — podnosi się ciężko z krzesła. — Ja za to spakowałam ci prowiant na drogę. Zjedzcie z Radkiem kanapki od razu, żeby się nie zepsuły. W siatce masz krakersy i rogale, podziel się z nim. Pilnuj portfela przy sobie i nie rozmawiaj z nieznajomymi-

— Mamo, spokojnie — podchodzi do niej i ściska ją mocno, uśmiechając się przy tym. Kobieta wypuszcza z siebie wstrzymywany oddech i owija drżące ramiona wokół syna.

— Martwię się, co poradzisz? Wymyślili sobie podróż po świecie, niech Bóg ma was w opiece. Masz dzwonić codziennie, a jak nie to od razu dzwonię na policję, rozumiemy się?

Odsuwa się od niego na krok i bierze w dłonie jego twarz ze zmartwioną miną. Kiwa głową tak przekonująco, jak tylko może.

— Nie masz o co się martwić. Pozwiedzamy i wracamy, nawet się nie obejrzysz i już będę w domu, okej?

— Bądź ostrożny. — Sama odpowiada słabym uśmiechem i wtedy do ich uszu dociera przeszywający sielankową ciszę odgłos klaksonu. Artur przewraca oczami.

— Będę. — Kolejny ostry dźwięk. — Chodźmy, Radek zaraz zejdzie na zawał z podekscytowania.

Po kilku intensywnych minutach spędzonych na poszukiwaniu zagubionych szczoteczek do zębów i ładowarek w końcu staje na ganku, po raz ostatni przed wyjazdem ściskając tam mamę, a przez jego ciało przechodzi dreszcz podekscytowania. Wreszcie. Może czteroosobowa pomaturalna przygoda zmieniła się w dwuosobową, ale perspektywa zwiedzania i nowych przeżyć pozostała. Ściska mocniej rączkę sportowej torby trzymanej w prawej dłoni i, machając mamie, podąża ku opierającemu się o karoserię żółtego jak słońce fiata Radkowi, który aż promienieje radością i oczekiwaniem. Pofarbowane na biało włosy jego przyjaciela lśnią srebrem gdy ten podskakuje, by otworzyć mu jak prawdziwy dżentelmen drzwi auta, by Artur mógł bezceremonialnie wpakować manatki do środka.

Radek posyła mu szeroki uśmiech, jego oczy lśniące jak dwie gwiazdy

— Gotowy na przygodę?

Artur przewraca oczami, ale w kącikach jego ust błąka się uśmiech.

— Gotowy.

Gdy wsiadają do samochodu, postać Sławy już siedzi rozpostarta na tylnym siedzeniu, skutecznie ochładzając temperaturę wewnątrz o kilka stopni.

Artur skomentowałby, ale ze względu na obecność swojego oddychającego przyjaciela musi ograniczyć się do wymownego przewrócenia oczami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top