2. Lawendowe pole.

 Dziewiąty dzień lipca był jednym z najbardziej wyczekiwanych przez większość uczniów mojej szkoły dni tegorocznych wakacji. Tego dnia odbywał się mecz męskich szkolnych drużyn koszykarskich o Superpuchar Karoliny Północnej. Gospodarzem spotkania była nasza szkoła, ponieważ Anioły – jak nazywa się naszych zawodników – wygrali Puchar Szkolnych Drużyn Koszykarskich Karoliny Północnej. Rywalem była drużyna, która zwyciężyła w 16. Mistrzostwach Szkolnych Drużyn Koszykarskich Karoliny Północnej rozgrywanych w systemie ligowym przez cały rok szkolny – Charlotte Kings. W Pucharze grali rezerwami, toteż odpadli w 1/8 tych rozgrywek z drużyną z Greensboro. Od rana w naszej szkole trwały przygotowania, choć decydujące starcie miało się odbyć dopiero o czwartej po południu.

Wstałam tego dnia około siódmej trzydzieści. Słońce, podobnie jak poprzedniego dnia, od wczesnych godzin kierowało swe promyki w stronę okna mojego pokoju. Mimo to było kilka stopni chłodniej niż dzień wcześniej, a przynajmniej tak się wydawało, ponieważ wiał lekki wiatr. Zeszłam na dół. Jasmine nie oglądała jak zwykle telewizji śniadaniowej w salonie, a była w swoim gabinecie. Wzięłam bułkę z kuchni i weszłam do pomieszczenia, w którym się znajdowała.

– Nikt cię nie nauczył pukać do drzwi? – zapytała, podnosząc głowę znad jakichś dokumentów i ściągając z oczu okulary, których używała do czytania. Widząc moje zdziwienie tymi słowami, zaśmiała się. – Coś się stało?
– Nie – odpowiedziałam, przełykając kawałek kajzerki. – Chciałam ci powiedzieć, że wybieram się do Kate, a potem pójdziemy razem na mecz koszykówki do szkoły. Wrócę wieczorem.
– To dobrze, mam nadzieję, że pojawisz się przed dwudziestą – odparła ciotka.

– Też mam taką nadzieję. – Uśmiechnęłam się w stronę Jasmine, a następnie wyszłam z jej gabinetu. Zdążyłam zauważyć, chwilę przed przymknięciem drzwi jej gabinetu, że ponownie sięgnęła po swoje okulary do czytania.

Nie zamykałam za sobą drzwi na klucz. Sądziłam, że skoro ciotka jest w swoim „biurze", usłyszy, gdyby ktoś wchodził.

Nie miałam dalekiej drogi do mojej najlepszej przyjaciółki. Mieszkałam blisko skrzyżowania. By dojść do Kate, na krzyżówce skręcałam w lewo, następnie szłam prosto – a asfaltowa droga wiodła częściowo przez nieduży liściasty las – później skręcałam w prawo na pierwszym rozdrożu, a w pierwszym domu, który tam się znajdował, mieszkała właśnie ona. Droga zajmowała mi zwykle niecały kwadrans.

Gdy dotarłam do swojego celu, zauważyłam w ogrodzie mamę Kate, panią Isabellę. Ona także mnie najwyraźniej zauważyła, gdyż odłożyła motykę, której używała i podeszła do ogrodzenia.

– Dzień dobry, pani Cook! – przywitałam się.

– Witaj, Eleno! Kate jest u siebie w pokoju albo w kuchni, sama zobaczysz. – Kobieta otworzyła furtkę i delikatnym gestem dłoni wskazała mi dom. Nie był on jakąś willą, ale nie był też biedny. Był standardowy: parterowy, z poddaszem, małym gankiem i niedużym – w przeciwieństwie do mojego i ciotki – ogrodem.

Brunetka była w swoim pokoju. Zazwyczaj była uśmiechnięta i radosna, tego dnia jednak nie było najwyraźniej jej do śmiechu. Gdy weszłam, przywitała mnie, nie odrywając oczu od podłogi.

– Hej... Elena.
– Hej, Kate. Dlaczego jesteś taka smutna? – spytałam, widząc jej zmartwienie.

– A to nie słyszałaś? Aniela wyjeżdża aż na półtora miesiąca do swojej rodziny w Losi.

– Chyba w Łodzi... – poprawiłam przyjaciółkę. – A ty, nie cieszyłabyś się, gdybyś miała po dłuższym czasie spotkać się z babcią? – chciałam pocieszyć Kate.
– W sumie... Cieszyłabym się... Ale moja babcia mieszka w Charlotte, a druga w Shelby, jakbym się uparła, to mogłabym do obu rowerem pojechać... – Po tym spostrzeżeniu moja przyjaciółka wstała z krzesła, na którym siedziała.
– A kiedy wyjeżdża? – dopytałam.
– Podobno pojutrze, ale na meczu jej nie będzie, bo musi jechać z rodzicami do Charlotte.
– Przecież wróci po połowie sierpnia, co się martwisz? Powinnaś się cieszyć jej szczęściem!– zawołałam, następnie podniosłam lekko dłonie i skierowałam je w jej stronę.

Aniela chodziła ze mną i Kate do klasy i była naszą przyjaciółką. Była Polką, przeprowadziła się do Gastonii z rodzicami, gdy miała około pięciu lat. Miała jasnobrązowe włosy i brązowe oczy. Była bardzo miła, zresztą i teraz taka jest, więc wszyscy ją polubili. No, prawie wszyscy.

Od razu po moich słowach na usta mojej przyjaciółki wrócił uśmiech, z którego była znana. Oprócz tego większość kojarzyła ją z tego, że angażowała się w wolontariat. Nie lubiła słuchać plotek, bo potem zdarzało się, że je powtarzała, głównie mi i musiałam do tego słuchać jej interpretacji. Ciekawe historie czasami tworzyła – szkoda, że nieprawdziwe – chciałoby się powiedzieć. Za każdym razem jednak mówiła, że nikomu ich nie powtórzy. I dobrze.

Do południa oglądałyśmy magazyny z ubraniami. Potem zjadłyśmy obiad przyrządzony przez panią Cook i poszłyśmy do ogrodu Kate. Był przytulny. Miło spędziłyśmy czas na huśtawce i nad oczkiem wodnym, w którym pływały kolorowe rybki.

Czas do trzeciej minął nam bardzo szybko. Gdy spostrzegłyśmy, że minęła już piętnasta, szybko się zebrałyśmy i poszłyśmy żwawo w kierunku szkoły. Akurat, gdy wchodziłyśmy za bramę, z niedużej ciężarówki wynoszono superpuchar, o który między innymi grała dzisiaj nasza szkolna drużyna.

– Angels, Angels! Gastonia! – dało się słyszeć z małej sali gimnastycznej, gdzie próby akurat miała drużyna cheerleaderek, przygotowująca się do głośnego dopingowania naszej drużyny. Nie wątpiły, że drużyna z Charlotte przyjedzie ze swoją ekipą „pomponiarek", jak nazywały tamtejsze cheerleaderki. Chciały oczywiście je przekrzyczeć.

Postanowiłyśmy przejść po szkole, by zobaczyć, czy coś się dzieje. Jedynie w pobliżu hali był większy ruch. Trwało tam ustawianie trofeum na podeście, a sprzątaczki jeszcze sprzątały korytarz prowadzący na halę. Po wejściu na sporych rozmiarów salę gimnastyczną zobaczyliśmy, że trybuny nie są już całkowicie puste. Siedzieli na nich między innymi zawodnicy A.B.C. Shelby, którzy przegrali z naszą gastońską drużyną w półfinale. Zdecydowałyśmy się, że zajmiemy miejsca na trybunach. Wybrałyśmy miejsca w drugim rzędzie względem boiska i środkowym, gdyby patrzeć na miejsca do kibicowania z góry. Popatrzyłam na zegar: była godzina trzecia trzydzieści po południu.

Kilka minut później trudno byłoby znaleźć już miejsce na widowni. Gdy wskazówki wskazały 3:40 PM, dyrektor naszej szkoły rozpoczął swoje przemówienie, o wielkim sukcesie naszych koszykarzy, pogratulował też drużynie z Charlotte, prosił, by była to impreza sportowa, o przestrzeganie regulaminu przez obserwujących to wielkie wydarzenie w życiu szkoły... Gdy skończył, głos zabrał jakiś dyrektor rozgrywek o Superpuchar Szkolnych Drużyn Koszykarskich Karoliny Północnej. Nie mówił tyle, co jego przedmówca, prawdopodobnie przez naglący czas. O 3:50 PM na salę wbiegły dwie drużyny cheerleaderek – reprezentantki naszej szkoły były ubrane na niebiesko, a przeciwnej na żółto. Ich pokazy trwały w sumie osiem minut.

O 3:58 PM na boisko weszli zawodnicy obydwu drużyn. „Trzon" naszej drużyny stanowił niewątpliwe Jerry – był umięśniony, wysoki (miał ok. 195 cm), a przede wszystkim szybki. Obok niego stał Tom.

– Patrz, Tom idzie... – Szturchnęła mnie przyjaciółka, gdy zajmował swoją pozycję na boisku.

– Widzę przecież... – odparłam.

– Nie jesteś w nim zakochana? – spytała, wiedząc, że to drażniący mnie temat.
– Nie – odpowiedziałam spokojnie. Następnie poprosiłam Kate, by patrzyła na mecz, a nie na chłopaków.
– Strasznie szybko się denerwujesz... Miłości nie powstrzymasz. – Zaśmiała się. Postanowiłam jej nie odpowiadać.

Wybiła czwarta. Piłkę z rzutu sędziowskiego przejęła nasza drużyna, wspierana głośno przez cheerleaderki i trybuny. Okrzyk „Naprzód Anioły!" był znacznie głośniejszy niż doping reprezentowany przez kibiców, którzy przyjechali z Charlotte, licząc nawet ich „pomponiarki". Choć po chwili na tablicy wyników widniał napis ANG 2:0 KIN, były to dobre złego początki. Pierwszą kwartę nasi zawodnicy przegrali 26:27. Nie była to wielka strata do odrobienia. Niestety, drugiej kwarty również nie wygrali. 27:29 – można było przeczytać z tablicy. Z początku trzeciej kwarty trybuny zostały uciszone. Choć dotychczas był prawie remis, teraz wynik był miażdżący: w szóstej minucie tej części spotkania było 3:11 dla „Królów". Wtedy stało się coś niespodziewanego. Najprawdopodobniej było to spowodowane rozluźnieniem i pewnością wygranej ekipy z Charlotte. Tom dwa razy trafił za trzy punkty w niedługim odstępie czasu. Licząc trafienia Marco i Jerry'ego oraz kapitalną obronę rzutów rywali, trzy minuty przed końcem kwarty było 13:11 dla naszego zespołu! Przez te trzy minuty udało się zdobyć jeszcze 6 punktów, nie tracąc ani jednego! Spiker wręcz krzyczał do mikrofonu ze zdziwienia.

Przed czwartą kwartą na sali rozległ się huk. Na szczęście to tylko wózek z piłkami się przewrócił. Niedługo po zebraniu piłek rozpoczęło się ostatnie 12 minut spotkania: czwarta kwarta. Zdenerwowanie dało się zawodnikom we znaki. Obrony obydwu drużyn były nieskładne jakby na poziomie drużyn zamykających ligową tabelę, a nie mistrza i wicemistrza będącego zdobywcą pucharu. Minutę przed końcem widniał wynik 21:27 dla rywali. Gdyby tak zakończyło się spotkanie, jednym punktem wygraliby zawodnicy Charlotte Kings. Skupili się oni na obronie. Wtedy rozległ się jeszcze większy hałas, niż gdy przewrócił się wózek z piłkami. Na szczęście kontrolowany. To trybuny zagłuszyły prawie zawodników. I ja byłam „współwinna" tego hałasu. Wtedy czarnowłosy Tom ruszył ostatkiem sił z piłką w stronę kosza drużyny przeciwnej. Dziesięć sekund do końca. Chłopak rzucił piłkę... Zaczęła się toczyć po obręczy... Wpada! 3, 2, 1... – Syrena zakończyła spotkanie. Angels Gastonia 95:94 Charlotte Kings.

– Tak! Udało się! Wielkie brawa dla zdobywcy 16. Superpucharu Karoliny Północnej: Angels Gastonia! – wołał spiker. Wszyscy nasi kibice zaczęli klaskać, skakać – po prostu się cieszyć. Ten sezon był dla naszej szkolnej drużyny najlepszy w historii – jako beniaminek najwyższej klasy rozgrywek w Karolinie Północnej zostaliśmy nie tylko wicemistrzem i zdobywcą pucharu, ale również superpucharu. Chłopcy odnieśli także pierwsze w historii zwycięstwo nad Charlottanami, kończąc ich serię 24 spotkań bez porażki, a 15 wygranych z rzędu.

Przegrani szybko zwinęli się z boiska do szatni. Nie podeszli nawet do trybuny, gdzie była garstka przyjezdnych dopingujących. Cheerleaderki zaraz za nimi udały się do damskiej przebieralni. Zwycięzcy odebrali należny i puchar i gratulacje od dyrektora.

Po kwadransie od zakończenia spotkania i kibice Gastończyków zaczęli schodzić z trybun. Wraz z Kate zeszłyśmy jako jedne z pierwszych. Moja przyjaciółka udała się do toalety, a ja po dogadaniu się z nią czekałam koło drzwi na stołówkę. Wtedy w stronę tego wejścia zaczęli zbliżać się zawodnicy zwycięskiej drużyny. Widząc, że pierwszy idzie Marco, odsunęłam się, by nie blokować mu przejścia. Wtem...

Miejsce, gdzie się przesunęłam, było na drodze rozpędzonego Thomasa. Nie zdążył wyhamować i uderzył we mnie na tyle mocno, że oboje się przewróciliśmy. Reszta jego kolegów przystanęła, a ja poczułam się dość niezręcznie.

– P...ppp...przepraszam... – Ledwie wydukałam te słowa. Byłam raczej nieśmiała. Chociaż Toma znałam dobrze, ponieważ chodził ze mną do klasy, obecność pozostałych onieśmieliła mnie znacząco.

– Nic się nie stało – odparł niebieskooki, jeszcze leżąc. Wstał pierwszy. Wyciągnął dłoń i podał mi ją, żebym wstała. Skorzystałam z pomocy.

– Na przyszłość uważaj... – Skomentowali sytuację jego koledzy. Zaczerwieniłam się, a oni, wraz z Tomem, odeszli. Wtedy podeszła moja przyjaciółka.

– Wszystko widziałam. – Zaczepnie oznajmiła mi Kate, która tam czekała.

– Ani. Słowa. Więcej. O tym – powiedziałam przez zęby. Odpowiedziała śmiechem.

Wróciłam bezpośrednio do swojego domu. Był on otwarty, jak go zostawiłam. Jasmine dalej notowała coś w swoim gabinecie.
– Kolacja w mikrofalówce – oznajmiła, gdy tylko przekroczyłam próg jej „biura". Odwróciłam się na pięcie i udałam się do kuchni. Byłam zmęczona, ale mimo to postanowiłam wypełnić tę część pamiętnika, którą zamierzałam tego dnia wypełnić.

Zjadłam kolację i udałam się do swojego pokoju. Była dopiero dziewiętnasta, więc nie było jeszcze ciemno. Sięgnęłam po długopis i otwarłam kolejne strony.

– Moje zalety i wady. – Głosił nagłówek strony, który przeczytałam na głos. Na środku była linia, dzieląca na dwie połowy. Po lewej było miejsce na zalety, a po prawej – na wady. Nie wiedziałam kompletnie, co tam wpisać. Zdecydowałam, że sięgnę rady u Kate w poniedziałek. Tymczasem przekręciłam kartkę. Na jej odwrocie, na kolejnej stronie było napisane „Moi przyjaciele". Spośród dotychczas widzianych przeze mnie stron, tą wypełnić było mi najłatwiej. O Kate wiedziałam bardzo dużo, podobnie jak i o Anieli. Takie szczegóły jak daty ich urodzin mogłam wymienić w nocy o północy. Jednak znowu była zostawiona przestrzeń na rysunek. Świetnie – pomyślałam. Rozglądnęłam się po pokoju w poszukiwaniu kredek. Znalazłam je stosunkowo łatwo, dzięki panującemu porządkowi.

Obie były brunetkami, choć Aniela miała jaśniejsze włosy. Miałam dwa odcienie brązu, więc nie był to problem porównywalny do wczorajszych kombinacji z ustami Jasmine. Później oczy. W przypadku mojej przyjaciółki z Polski nie musiałam odkładać kredki po pokolorowaniu fryzury. U Kate już tak nie było, ponieważ ma ona oczy niebieskie, jak ja. Dalej usta i reszta twarzy. Podkreśliłam, że Aniela jest bledsza, słabiej naciskając kremową kredkę. Była ona również chuda, ale nie bardzo chuda. Najwięcej z naszej trójki ważyłam ja, ale nie było to też nie wiadomo ile i nie było to nadwagą. Pozostałą część rysunku, to jest nogi, odpuściłam sobie. Tak zaprojektowałam swoją pracę, że kończyny dolne moich przyjaciółek na obrazku były ograniczone linią ograniczającą pole do rysunku.

Następnego dnia wypadała niedziela. Poszłam do kościoła na mszę poranną, by uniknąć późniejszego upału. Przed dziesiątą, gdy wróciłam, zauważyłam przez uchylone drzwi do jej sypialni, że Jasmine znów coś czytała. Weszłam do niej na chwilkę. Szybko odłożyła lekturę. Na okładce było pole lawendy. Ciotka oznajmiła mi, że to poradnik ogrodniczy. Dodała, że zamierza na jednym z klombów, tym najbliżej płotu, posadzić nowe rośliny, bo obecne źle sobie radzą z upałami. Ale sadzenie w lipcu? Nie pamiętałam, by kiedykolwiek do tej pory Jasmine się na to decydowała.

Drużyny Charlotte Kings i Angels Gastonia, jak i „drużyna z Greensboro" i A.B.C. Shelby są wymyślonymi przeze mnie drużynami. Podobieństwo do drużyn istniejących jest niezamierzone. Rozgrywki, o których jest tekst, także są wymyślone i podobnie, podobieństwo do rozgrywek istniejących jest niezamierzone. 

Zauważyłaś/eś jakiś błąd? Napisz w komentarzu! Chętnie przyjmę również wszystkie sugestie i opinie na temat rozdziału! 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top