~ • 01 • ~

Głuchy dźwięk uderzania o kamienie roznosił się po jamie, wraz z ogłuszającym, ciężkim dźwiękiem ciągnącym za sobą powolne wibracje. Wszystko wydawało się ruszać, a jednocześnie jakby wszystko stało w miejscu. Normalne, lekko ślimacze, czynności osadników, wydawały się ciągnąć w nieskończoność; Kobiety zajmowały się płaczącymi dziećmi, ci bardziej sprawni próbowali uwolnić się z ciemnej jaskini. Niektórzy spali, a inni czuwali mierząc wzorkiem kamienie, które dzieliły ich od wolności. Stoik chodził od rodziny do rodziny, starając się chociaż na chwilę zapewnić im bezpieczeństwo, które było w tym momencie aż nadto kruche.

– Wodzu! – mężczyzna odwrócił się słysząc wołanie. – Wodzu! – wiking podbiegł do rosłego, rudobrodego, mężczyzny zatrzymując się trochę przed nim. – Wodza syn... Nie ma go nigdzie – wydyszał opierając ręce na kolanach, nie był jakoś specjalnie sprawny fizycznie, co teraz było dla niego szkodliwe. Podniósł załzawiony wzrok na oblicze wodza, który przez chwilę wyglądał jakby nie dosłyszał. Wiadomość była nagła i zdecydowanie potrzebna była chwila, by w jakiś sposób zagnieździła swojej młode w umyśle Stoika.

Twarz wodza, z minuty na minutę, zmieniła się diametralnie, zmarszczki okalające oczy stały się głębsze, a wyraz twarzy zamienił się w zagubiony wyraz, jakby dziecka. Otwarte szerzej oczy, zdawały się mieć oceaniczną głębię, w której Wiking, ten sam co przyniósł informacje, utonął.

Umysł Stoika mieszał się i naskakiwał podgryzając drugą stronę. Był w kropce, i to poważnej; Zginął jego syn.. jego Czkawka. Mimo marnego wyglądu, potomek był dla mężczyzny kotwicą, w postaci zielonych, radosnych, oczu, które pałały ciepłem, gdy tylko zauważył ojca wchodzącego, po całym dniu zarządzania osadą, do domu. Potem wspólnie zasiadali do kolacji, składającej się z kawału mięsa, i kubka jaczego, podgrzanego, mleka. Jak to możliwe, że zniknął od tak? Mężczyzna odwrócił się plecami do wikinga opierając się przedramieniem o chropowatą powierzchnię ściany. Pochylił głowę wszystko dokładnie analizując, kolejna ważna osoba w jego życiu została mu odebrana, jedyny potomek jakiego miał, jednym, z którego był dumny... On odszedł. Odszedł pozostając ogromną dziurę w sercu mężczyzny.

– Każ... – jego głos się łamał. Odchrzknął i zmarszczył brwi, odwracając się plecami do młodszego. – Każ im sprężyć ruchy, natychmiast – nie patrząc na kogokolwiek, ruszył by pomóc. Odrzucał kamienie trochę zbyt zamaszyście. Chciał w jakiś sposób zająć bolące go myśli, emocje zagrzebać... Tak jak oni byli zagrzebani pod stertą głazów, i mogliby umrzeć, jeśli droga nie zostałaby oczyszczona. Tak..., to było zdecydowanie coś, na czym powinien się teraz skupić. Zaczął jeszcze bardziej grzebać pośród pyłu i kamieni.

Pyskacz, do tej pory, przyglądający się scenie podszedł do przyjaciela kładąc mu dłoń na ramieniu. Stoik zaprzestał szaleńczemu rozgrzebywaniu kamieni wzdychając i lekko kuląc ramiona. Pochylił głowę, a broda zaczęła haczyć o wystające kamienie. Pył roznoszący się wokół, począł osadzać się w płucach, tworząc lekkie problemy na drodze powietrze - dwutlenek węgla. Wszystko wydawało się być szare, nawet ciepłe płomienie od pochodni zawieszonych na ścianach. Wszystko w oczach wodza straciło sens, jednak musiał być silny... Dla siebie i ludu.

– Niech Walhalla przyjmie cię dobrze, synu – podniósł głowę, otrzepując włosy... Musiał być silny.

~~~

Czkawka w tym samym czasie rozglądał się dokładnie po wiosce. Z spalonych domostw, unosił się duszący dym. Wszystko było w ruinie, a zielonooki nie wiedział co zrobić. Uczucie złości i gniewu zostało zastąpione strachem oraz osamotnieniem. Jego oczy łzawiły, oddech stawał się coraz bardziej paniczny i nierówny. Co prawda, chłopak, mógł przeszukać lasy i pobliskie jaskinie, jednak czy miało to jakikolwiek sens? Wyspa była ogromna, a jemu samemu przejście jej całej zajęłoby kilka, do kilkunastu, dni. Jak miał sobie poradzić chuderlawy dzieciak?

Brązowowłosy westchnął przeczesując palcami kłaki. Był w kropce. Spojrzał w niebo z nadzieją, że Bogowie podadzą mu odpowiedzieć, jednakże, jak można było się spodziewać, nic się nie stało, a zamiast tego, kolejne krople deszczu, już normalnego - wymieszanego że śniegiem -, opadły na brudną twarz dziecka.

– Świetnie, jeszcze to – westchnął chowając się pod dachem kuźni, która teraz przypominała jedynie grotę nie zdatną do użytkowania. Czkawka zsunął się po ścianie chowając twarz w kolanach – Co ja mam zrobić? Zostałem sam – mamrotał. Wytarł brudne łzy pomieszane z deszczem – Nie ma tu dla mnie miejsca... Nie mam już nikogo... Arghhh! – krzyknął lecz jego głos utonął, przytłumiony grzmotem. W jego umyśle wytworzył się nagły impuls. Coś o czym myślał, a teraz był tego pewnym. Kolejny grzmot potoczył się po niebie, a on sam wstał biegiem ruszając do portu. Jego wyraz twarzy zmieniał się co chwilę wraz z kolejnym oddechem, korkiem na mokrych deskach. Był pewny wszystkiego i kiedy wskoczył do małej łódki wiedział, że nie ma odwrotu. Brnął powoli przed siebie na, lekko, niespokojnym, oceanie. Nie byłam w żaden sposób przygotowany, miał jedynie dobre myśli. Płynął pomiędzy mniejszym krami, które lekko topiły się przez deszcz.

Co go zmusiło do popłynięcia? Najprawdopodobniej ogromną rana w sercu i chęć zemsty. Nocna Furia była w tym momencie dla niego czymś, czego trzymał się jak brzytwy. W jakiś dziwny sposób zależało mu na smoku, a raczej jego głowie.

Im dalej płynął, tym wody stawały się bardziej wzburzone. Morskie fale zalewały go, a najróżniejsze smoki widziały w nim łatwy do zdobycia cel. Jednak on miał cel, którego się trzymał, chciał znaleźć Nocną Furię, za wszelką cenę. W jego dziecięcym umyśle panowała najprawdziwsza wichura, niewiedza dobijała go gdy wylewał kolejne cebry łez. Jego twarzy była obmywana litrami spienionej wody, która tylko czekała by pociągnąć na dno, to drobne ciało.

Wiosła wypadły mu z rąk, zostając brutalnie porwane przez tubę powietrza, wszystko działo się w zastraszająco szybkim tempie. Od łódki powoli odlatywały kawały spróchniałego drewna, a sam chłopak wpadł do wody. Zielone oczy otworzyły się gwałtownie, a ręce poczęły szarpać wodę. Próbował płynąć jednak nagłe pociągnięcie chłopaka za but, w stronę ciemnej odchłani, całkowicie wyrwało mu powietrze z płuc, pozostawiając po sobie jedynie niewyraźne bąbelki, które uciekały na powierzchnię. Nie było mowy o przeżyciu chłopka, a on sam ostatnie co widział to ryby przepływające przed jego oczami, a następnie ciemność.

***

Astrid spojrzała z nad toporka na swoich towarzyszy.

– Słyszeliście, że była Nocna Furia na wyspie? – odwróciła wzrok do dwójki wikingów, Wiadro i Gruby zawzięcie rozmawiali na temat ostatnich wydarzeń

– A jeśli syn wodza tam został, to nie dobrze, oj nie dobrze – Wiadro chwycił się za wiadro potrząsając lekko głową na boki. Astrid podniosła jedynie brew wracając wzrokiem na przyjaciół.

– To prawda? – zapytała rozglądając się wokoło, do tej pory pomagała opatrywać rannych oraz rozdawała jedzenie. Nie wiedziała, że coś się stało – Że coś Czkawce smok ten teges? – zapytała

– P-podobno! – pisnął Śledzik – Smoki go pożarły – przełknął ślinę. Sączysmark posłał mu pełne pogardy spojrzenie poprawiając się na kamieniu.

– Co ty Śledziu? Chyba się nie boisz, co? – prchnął  pstrykając palcami przed twarzą przestraszonego grubaska, który, zaraz po tym, odskoczył i pobiegł do swojej rodziny – Ha! A nie mówiłem? Boi-Śledź! – krzyknął jeszcze za nim, odrywając się plecami od skalistej ściany, by zaraz wrócić do poprzedniej pozycji, jak i wpatrywania się w znudzoną Astrid.

– Mógłbyś już dać spokój Smark? – mruknęła chwytając w dłoń kamyk – O ile wszyscy wiemy, to tobie najbardziej na rękę jest zniknięcie Czkawki – mruknęła wracając do tematu. Jednocześnie przesunęła powoli kamieniem po ostrym wykończeniu – To ty, jako jego kuzyn, jesteś w tym momencie jedynym przyszłym wodzem – spojrzała na niego w odbiciu toporka, ich twarze były oświetlane przez ciepły blask pochodni, ona również zadawała się schłodzić o kilka stopni. Krótkie spojrzenie minęło, a wraz z nim dziwna cisza, która znikąd pojawiła się wokół nich. Astrid wróciwszy do ostrzenia spojrzała kątem oka na wodza. Mimo bycia wsparciem dla innych, z jego oczu wyczytać można było przeraźliwe cierpienie, które zauważyli ci bardziej bystrzy. W tym blondynka.

– Ah, szczegóły – Smark machnął ręką jakby to nic nie znaczyło, a jednocześnie uśmiechnął się słysząc słowa dziewczynki – Ale skoro już o tym wspominałaś, to musisz być zainteresowaną byciem Panną Jorgenson? – poruszył brwiami za co dostał kamieniem w twarz – Naprawdę?! – chwycił się za nos i z łzami w oczach odbiegł – Jesteś okrutna Astrid! – krzyknął na odchodne. Dziewczyna jedynie westchnęła wracając do porzuconego zajęcia.

Słowa wypowiedziane tamtego wieczoru mocno utkwiły w jej umyśle, a wszystko zaczęło dziwnie ją przytłaczać.

– To nic Astrid – powiedziała do siebie – Dzieciak sam się na to naraził, nie czuj poczucia winy – mruknęła uśmiechając się i oddychając spokojnie.

– Ty, siostra – dziewczyna podskoczyła na dźwięk głosu. Odwróciła się, a na widok bliźniaków westchnęła cierpiętniczo. Mieczyk natomiast stuknął lekko w ramie Szpadki, zwracając tym samym jej uwagę na swojej osobie – A ja myślałem, że to my mamy nie po kolei w głowie, a tu proszę. Astrid przechodzi na naszą stronę! – wskazał kciukiem na stojącą, z założonymi rękami, dziewczynę. Jej brwi powędrowały do góry, a ręką spotkała się z twarzą. Westchnęła ciężko wracając do poprzedniej pozycji.

Szpadka jedynie patrzyła na to wszystko brudząc się kurczakiem, którego jadła. Wzruszyła ramionami odchodząc, zaraz za nią pobiegł Mieczyk. Dla Astrid tego wszystkiego było za dużo, nie miała czasu by spokojnie pomyśleć nad zaistniałą sytuacją, a tu działy się kolejne pokręcone rzeczy.

Usiadła ciężko w cieniu odnogi jaskinnej, mogła wszystko ułożyć sobie w jakim takim ładzie. Na pierwszy ogień szedł nalot smoków, był on ogromnym i najprawdopodobniej straty będą porównywalnie wielkie, jak nie większe. Inną sprawą było zaginięcie syna wodza, niby chuchro i był wszystkim obojętny, a jednak jego prawdopodobna śmierć, wstrząsnęła cała osadą. Astrid westchnęła lekko opierając się głową o ścianę za sobą, to było trochę jak za dużo jak na jej dziecięcy umysł. Położyła się z siekierką w dłoni, i nadzieją na lepsze jutro. Po chwili spała wymęczona całym dniem.

Tak samo jak reszta obecna w jaskini. No prócz dwóch osób. Pyskacz i Stoik zawzięcie dyskutowali, co prawda tak by nikogo nie obudzić... Cóż, to im nie wyszło, bo gdy wódz podniósł głos, oczy największej szumowiny na wyspie się otworzyły...
   
– Musimy rozesłać te listy Stoik – Pyskacz westchnął pijąc jacze mleko z doczepianego kufla – Gdybanie życia mu nie wróci – Gbur spojrzał na przyjaciela, który krążył niespokojnie obok skały, przy której siedzieli.

– Ah wiem! – wódz podszedł do ściany, którą uderzył blokiem pięści, by zaraz oprzeć na niej czoło, ściągając drugą ręką hełm – Wiem, i to boli najbardziej... Bo, bo nie wiemy co tak naprawdę się tam stało – westchnął przecierając twarz dłonią, zatrzymując się na ustach, które zakrył, a następnie pomasował się pod nosem, przy łuku kupidyna, który zasłonięty był przez wąsy. Odwrócił się ręce zaplątując na klatce piersiowej, twardy wzrok ulokował na przyjacielu.

– Jak zawsze uparty, ale niech ci już będzie – westchął Pyskacz – Gdy tylko się wydostaniemy przeszukamy lasy. Gdy wychodził z kuźni, mówił, że tam idzie, a teraz chodźmy spać – wzruszył ramionami i oboje ruszyli do swoich kawałków koców z futra jaków. Stoik, kładąc się, w głowie miał zielone oczy, na co wzdrygnął się nieznacznie. Westchnął zamykając oczy, pogrążył się w niespokojnym śnie.

***

Tej nocy w ocean wypłynął ogromny statek. Zimne prądy niosły go, a wiatr pomagał w utrzymaniu odpowiedniego kursu. Mężczyzna uśmiechnął się drapieżnie, a trzy blizny idący po jego twarzy, tworzyły okropny grymas, noc nadchodziła...

~~~~~~

Maszyna c:

Y.P ~

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top