Rozdział 4

15 sierpnia 1992, Sierociniec im. Św. Klary w Kresh, Ohio

- Nathaniel?

- Nie.

- Felix?

- Nie.

- Michael?

Chłopak westchnął ciężko i pokiwał przecząco głową.

- Trudno. -jedenastolatka założyła ręce na piersi. - W takim razie od dzisiaj będziesz się nazywał Michael. Michael... - spojrzała na tablicę naprzeciwko stolika, przy którym siedzieli. - Michael Morse. Tak.

- To nie jest nawet podobne do mojego nazwiska.

- Może gdybyś powiedział mi od razu jak się nazywasz to by było podobne. Teraz mam to gdzieś.

Dwunastolatek pokręcił tylko zrezygnowany głową, ale Abigail udało się zauważyć, że w końcu się uśmiechnął.Delikatnie, ale szczerze. Taką przynajmniej miała nadzieję.

- Nazywam się-

- Michael Morse. -przerwała mu dziewczynka. - To przyjemność cię poznać, Michael.Ja nazywam się Abigail Ott.

- I teraz nie wiem,czy to twoje prawdziwe nazwisko, czy sobie też jakieś wymyśliłaś.- blondynka zachichotała i z satysfakcją zauważyła, że i czarnowłosy szerzej się uśmiechnął.

- Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent to moje prawdziwe nazwisko.

- Zawsze pozostaje ten jeden procent, Natalie Baker. - puścił jej oko.

Tym razem dziewczyna głośno się roześmiała.

- Głupi jesteś.-powiedziała przez śmiech.- Nie, naprawdę, Abigail Ott to moje prawdziwe nazwisko. Abigail Morgan Ott.

- Oczywiście,Natalie.

- Och, zamknij się Michael.

Oboje nastolatków wybuchło śmiechem (Abigail stwierdziła, że bardzo podoba jej się jego śmiech), dopóki nie zostali uciszeni przez Panią Carol Ott,matkę Abigail i jedną z kobiet pracującej w sierocińcu świętej Klary.

Prawdę mówiąc,Carol była współprowadzącą sierocińca. Bywała tam tak często,że wiele osób zaczęło ją traktować jak szefową, a większość dzieci, którymi się zajmowała - jak matkę. Czasem zabierała ze sobą do pracy córkę (od śmierci jej męża, Petera, w zeszłym roku, nawet częściej), y integrowała się z dziećmi. Tak przynajmniej powtarzała swojej córce.

Abigail przyglądała się swoimi błękitnymi oczami jak jej matka wraca doczytania Pinokia grupce sześcio i siedmioletnich sierotek. Przy pierwszych wizytach,wstydziła się do tego przyznać nawet przed sobą, czuła się zazdrosna. To moja mama! krzyczała wtedy w myślach. Jednak z czasem, oglądając z jakim uwielbieniem inne dzieci patrzą na jej mamę, przestała.

- Twoja matka jest cudowną osobą. - odezwał się brunet obok niej, potwierdzając jej myśli. - Świetnie się nami zajmuje. A młodsze dzieci ją wprost ubóstwiają, mówię ci.

- Wiem. - odezwała się, czując ciepło i dumę rozpływające się po jej ciele.

Po chwili odwróciła się z powrotem do nastolatka i ponowiła rozmowę, tym razem przyciszonymi głosami, by uniknąć ponownej nagany. Przenieśli się do sali obok, posłuchali chwile radia -nawet raz zatańczyli (Przestań mi deptać po stopach, Natalie!).W końcu na wielkim zegarze z kukułką wybiła ósma wieczorem -koniec zmiany Pani Ott.

Abigail nie chciała żegnać się z kolegą. To był jej prawie-przyjaciel! Jedyny przyjaciel. Dzieciaki w jej szkole były do bani. Była jedynaczką,więc w domu też nie miła nikogo do zabawy poza swoim chomikiem, Tuptusiem.

Kiedy zmieniła już buty, a jej matka witała się z Panią Ruth, jej zmienniczką, podbiegła szybko do niebieskookiego (Mamy prawie takie same oczy!) i szybko go przytuliła. Chłopak lekko zaskoczony, z wahaniem odwzajemnił uścisk i poczochrał Abigail po włosach.

- Pa, Michael. -pożegnała się, gdy się oddalili.

- Matthew.

- Ha! Byłam blisko.Ale i tak Michael bardziej ci pasuje.

Czarnowłosy się roześmiał.

- Do zobaczenia,Natalie. - pomachał jej na pożegnanie.

Po chwili dziewczynka siedziała już w samochodzie i wracała do domu.

Nie mogła się doczekać kolejnej wizyty w sierocińcu.


  .--.  ..-   .--.   .-


3 sierpnia 2001,Kościół im. Św. Magdaleny w Kersh, Ohio

- A zatem,uroczyście, ogłaszam was mężem i żoną. - oświadczył ksiądz po wymianie obrączek. - Możesz pocałować pannę młodą. -zamknął biblię trzymaną w rękach, które złożył razem, ciepło przyglądając się nowożeńcom.

Matthew z radością połączył ich usta w pocałunku. Oboje, zajęci sobą, nie słyszeli jak cały kościół wybuchnął brawami i okrzykami radości czy gratulacji.

Abigail poczuła jak cały stres z niej upływa. Nie wszystko poszło po ich myśli. Samo wesele miało być dopiero za kilka miesięcy, ale postanowili je przełożyć ze względu na jej ciążę (chociaż nikomu nie podali powodu), potem kilka razy zgubili obrączki, dziewczyna (teraz już dorosła, dwudziesto-jedno latka!) prawie skręciła kostkę przymierzając buty, a jej narzeczony jeszcze na pół godziny przed ceremonią postanowił ,,ulepszyć" swoją przysięgę. Na szczęście ostatecznie nic nie zepsuło ich wielkiego dnia.

Oklaski pobrzmiewały jeszcze, odbijając się echem od ścian kościoła, kilka chwil po rozłączeniu się małrzeństwa.

- Teraz jesteśmy Panem i Panią Morse, Natalie. - usłyszała szept swojego męża po czym ten pocałował ją ponownie, tym razem w policzek.

- Nie wierzę, że nadal to pamiętasz. - zaśmiała się, czując jak pali ją twarz. Wiedziała, że zapewne jest cała czerwona. - Byliśmy dziećmi!

Mężczyzna tylko wzruszył ramionami i wyszczerzył się do niej w uśmiechu. Abigail,po raz pierwszy tego dnia (Oglądanie się w dniu ślubu, przed ceremonią na współmałżonka przynosi pecha! mówiła jej matka). Garnitur robiony na miarę idealnie podkreślał jego wysportowaną sylwetkę. Był od niej wyższy, więc musiała podnieść głowę, by na niego spojrzeć. Swoje czarne, świeżo obcięte włosy miał wymodelowane żelem, jego niebieskie oczy błyszczały radością, a na policzkach od uśmiechu ukazały się jego dołeczki.

I nie miał żadnych wad. Przynajmniej Abigail nie widziała ani jednej.

Słyszała kiedyś,że czasem mężczyźni noszą na swoje wesele makijaż, by zakryć niedoskonałości w cerze. Matthew jednak nie miał na sobie ani odrobiny.

Ona sama miała go tylko minimalną ilość. Ceniła naturalny wygląd, sam brunet często jej powtarzał, że tak wygląda najlepiej. Jej długie blond włosy były eleganckie, ale stonowane - spięte w pięknego koka.Wręcz skromne, idealnie pasujące do skromnego makijażu, welonu do połowy pleców i długiej białej sukni z długim rękawem.

Makijaż był wręcz zbędny, ale kobieta chciała wyglądać w tym dniu idealnie.

Poza tym, musiała jakoś zakryć tego siniaka na kości policzkowej.

Tak, kilka dni wcześniej przez głupią kłótnię, pod wpływem emocji, Matt ją uderzył. Ale przeprosił i obiecał, że to nigdy się nie powtórzy.Abigail widząc jego przerażenie tym, co zrobił, wybaczyła mu. W końcu kochała go. Wierzyła, nie, wiedziała, że to się nie powtórzy.

Poza tym ta kłótnia i tak była jej winą. Mogła go nie denerwować.

Wróciła myślami do rzeczywistości. Nie ma sensu tego rozpamiętywać, prawda?

Zobaczyła, że jej mąż (nadal nie mogła w to uwierzyć) zaproponował jej ramię.Uśmiechnęła się i radośnie przyjęła jego rękę, po czym wyszli z kościoła.

Przy wyjściu powitały ich kolejne gromkie brawa, śmiech i deszcz płatków białych róż. Abigail spojrzała na swojego ukochanego,uśmiechnięta. On również na nią spojrzał i wyszczerzył się do niej ponownie, po czym czule pocałował.

Tak, pomyślała wtedy to już się nigdy nie powtórzy.


  .--.  ..-   .--.   .-


Życie Abigail i Matthew po ślubie było sielanką. Rodzinie dziewczyny się powodziło, a Mattowi udało się znaleźć naprawdę dobrze płatną pracę.

Wyjechali na miesiąc miodowy do Francji, bo Abigail zawsze chciała odwiedzić Europę.Czułą się wtedy niezwykle kochana. Matthew na każdym kroku okazywał jej czułość, komplementował ją i cały czas starał się ją rozśmieszyć, a nawet spełniał jej najmniejszą zachciankę (,,Kobiecie w ciąży nie wolno odmawiać"mówił).

Jej ciąża także przebiegała pomyślnie. W chwili ślubu była w połowie drugiego miesiąca, więc ani tedy, ani na miesiącu miodowym nie było jeszcze widać jej zbyt wielkiego brzuszka. Po kolejnych paru miesiącach mieli możliwość poznania płci dziecka, ale postanowili poczekać do narodzin. Chociaż Matthew i tak mówił, że w kościach czuje, że to będzie chłopiec.

Zamieszkali w jej rodzinnym mieście Kersh, w małym domku jednorodzinnym. Razem go urządzili i już pod koniec lutego domek był gotowy.

Nieco ponad tydzień po skończeniu urządzania domu, na świat przyszło ich dziecko.Była to zdrowiutka, mała dziewczynka.

- Byłem przekonany,że to będzie chłopiec. - burknął wtedy Matt z rozczarowaniem,którego jednak może przez zmęczenie, może przez radość lub miłość do męża, Abigail nie zauważyła.

- Może następnym razem, kochanie. - zaśmiała się słabo, wciąż zmęczona porodem.

- Czyli będzie następny raz? - uśmiechnął się.

- Och, zamknij się Michael.

Wtedy czuła się jak najszczęśliwsza kobieta na świecie. Miała wprost cudowne życie, ma męża, zdrową córeczkę i dom z ogródkiem.Zaproponowała raz nawet żartobliwie adopcje psa, by dopełnić obrazek, ale ta kwestia była jeszcze nie rozstrzygnięta.

I wtedy wszystko zaczęło się sypać.

Po powrocie ze szpitala Abigail zauważyła, że Matthew stał się dziwnie chłodny.Zwłaszcza w stosunku do dziecka. Kobieta nieraz widziała jak zajmował się młodszymi dziećmi w sierocińcu. Był tak podekscytowany wizją rodzicielstwa, ale teraz nawet nie chciał trzymać ich córki na rękach dłużej niż to konieczne.

Zaczął coraz częściej się z nią kłócić. A przynajmniej próbował. Za wszystko co mu się nie podobało, co mu nie wyszło, obwiniał żonę.

To przez stres.powtarzała zawsze w myślach.Kochała go i wiedziała, że on ją także. Przepraszała za wszystko, byleby się  nim nie kłócić. Wierzyła, że to minie.Stres i szok opadną, a ona z powrotem odzyska swoją kochającą,idealną rodzinę. I w końcu adoptują tego psa.

Nawet nie wiedziała jak bardzo się myliła.


  .--.  ..-   .--.   .-


- Wracaj tu kurwa! -usłyszała głos z dołu.

Najszybciej jak mogła wyciągnęła spod ich małżeńskiego łóżka dużą walizkę, tę samą, którą zabrała do Francji ponad sześć lat temu. Na ślepo wybierała ubrania z szafy i wyrzucała za siebie, do walizki.

Usłyszała ciężkie kroki na schodach.

Nie spakowała nawet połowy, ale czując jak mało ma czasu, na prędce spakowała drobiazgi jak ładowarka, telefon czy szczoteczkę do zębów i zasunęła wieko.


Wstała i podniosła walizkę na kółka. W progu drzwi minęła swojego zwyrodniałego męża.

- Abigail, mówię do ciebie do cholery! - złapał ją za ramię.

Kobieta poczuła natychmiastowy ból. Że też musiał złapać akurat za to ramię.Na tym ramieniu nadal widniał pokaźny, teraz już żółto-zielony siniak. Jego roboty zresztą.

Abigail już nie liczyła, ile razy musiała maskować makijażem siniaki czy zadrapania po ich kłótniach. A kłócili się o drobnostki.

Sama nie wiedziała,co ją trzyma w tym domu. To już nie była miłość. Nieodwzajemniona przynajmniej. Matt coraz częściej zachowywał się,jakby się nią brzydził czy gardził nią. To bolało. Już wiele razy zbierała się do ucieczki. Wiedziała, że jej matka bez słowa przyjmie ją, jej córkę i nienarodzonego jeszcze synka. Za każdym razem jednak wierzyła w jego kłamstwa, że to już się nie powtórzy. Że żałuje, że ją uderzył. Wierzyła we wszystko, co powiedział.

Ale nie tym razem pomyślała i wyrwała rękę z jego uścisku.

Korzystając z jego zaskoczenia jakim cudem udało jej się wyrwać, zbiegła po schodach z walizką, prawie spadając w połowie.

-Wracaj tu natychmiast! - usłyszała, gdy pospiesznie zakładała buty i zarzucała płaszcz na ramiona.

Ich córka była już u babci. Abigail wiedziała, że gdyby musiała z nią uciekać, Matthew na pewno by je zatrzymał.

Ponownie usłyszała kroki, ale Matt był pijany, co go spowolniało. Na korzyść Abigail, która wyszła z domu, trzaskając drzwiami i ruszając wzdłuż Denton Street. Było już po dwudziestej, ale była jesień, więc zmrok zapadł już jakiś czas temu.

Usłyszawszy kolejny trzask ich drzwi i nawoływanie jej męża, zaczęła biec.

Na ulicy nie było nikogo, ulica wciąż była słabo zamieszkana,Państwo Armour jeszcze nie wrócili z wakacji, Pani Tracker była w odwiedzinach u siostry, a Pan Faulner dwa dni temu spadł z drabiny i cały czas leżał w szpitalu ze złamanym biodrem.

Obejrzała się i zobaczyła, że Matthew również biegł. Gdyby nie procenty w jego żyłach, już prawdopodobnie by ją dogonił. Jego wyraz twarzy przerażał Abigail. Jeszcze nigdy nie widziała go takiego rozwścieczonego.

Dotarła do końca Denton Street i przebiegła szybko na Kanah Street. Jeszcze chwila i dotrze do Main Street, a tam już na pewno było pełno ludzi. Tm będzie bezpieczna. A potem dojdzie do przystanku i pojedzie do matki.

Niefortunnie kobieta potknęła się o wystającą płytę chodnika, ale udało jej się uniknąć upadku.

Straciła za to walizkę, ale gdyby się po nią zatrzymała, ten zwyrodnialec by ją dogonił i dostałaby lanie swojego życia.

Dlatego biegła dalej.

Czuł jak powoli brakuje jej sił, gardło ją piekło, jej oddech był świszczący i nie równy, a nogi promieniowały bólem.

Ale widziała już kolejne, tym razem mniejsze skrzyżowanie Kanah Street i Covon Street, za którym kilka minut dalej znajdowało się Main Street. Przybyło jej motywacji i, mimo bólu oraz łzawiących oczu,przyspieszyła.

Widziała,że na pasach na skrzyżowaniu jest czerwone światło, ale nie słyszała żadnego samochodu, ani nie widziała świateł reflektorów. Słyszała za to za sobą tupot stóp jej męża.Brzydziło ją teraz to słowo. Nie mogła się zatrzymać.

Jej włosy powiewały od biegu i co chwile wpadały jej do oczu, więc je zamknęła i próbowała się ich pozbyć. Z zamkniętymi oczami wbiegła na pasy, pocieszając się myślą, że już niedługo będzie wolna, będzie bezpieczna.

Wtedy usłyszała klakson i pisk opon.

Momentalnie otworzyła oczy i spojrzała w prawo. Przez łzy zauważyła w świetle lampy ulicznej zauważyła sylwetkę butelkowozielonego samochodu. Nie miał zapalonych reflektorów. Sekundy później poczuła siłę uderzenia. Samochód nie zdążył się zatrzymać.Odrzuciło ją na dobre kilka metrów, uderzyła plecami w płot jednego z domów, a już po chwili przód samochodu wbił jej się z impetem w brzuch, gniotąc wnętrzności i łamiąc kości.

Czuła jak co ust napływa jej krew. Natychmiast ją wypluła, brzydząc się jej metalicznym smakiem. Przypływ krwi był jednak za duży. Abigail zaczęła się nią krztusić. Krew buchnęła również z jej nosa.Łzy strumieniami spływały po jej policzkach i razem z krwią skapywały na maskę samochodu, rozmazując jej wizję, na której zaczęły się pojawiać czarne plamki. 

Czuła jak płot pod jej plecami trzeszczy. Walczyła, by zostać przytomną.

Walczyła o życie.

Pomimo prób utrzymania przytomności i tak czuła jakby zasypiała. Chciała z tym walczyć, ale nie potrafiła. Była zbyt słaba, a ból był zbyt duży.

Ostatnim co zobaczyła był jej zdyszany mąż, który zatrzymał się po drugiej stronie i spojrzał jej w oczy. Próbowała wyciągnąć do niego rękę, całą pokrytą krwią, prosząc o pomoc. Matthew jednak odwrócił się i zaczął wracać do domu. Widziała jego oddalającą się sylwetkę.

Apotem nie widziała już nic. Jej oczy nadal były otwarte, ale ona nic nie widziała. Zginęła na miejscu, a razem z nią dziecko,które trzymała pod sercem.

Scenę wypadku zauważyła starsza pani, która przerażona hukiem przyszła sprawdzić co się stało.

Kobieta,która prowadziła pojazd, Leah Jones zmarła w szpitalu, a jej syn,który jechał z nią, Ryan został sparaliżowany od pasa w dół.

Matthew wrócił do domu, uprzednio zgarniając po drodze walizkę żony.Wiedział, że nie żyła. Nie miała szans. Ale jemu nie było przykro. Był wściekły. Najpierw odważa się mu sprzeciwić, apotem zabija jego upragnionego, choć nienarodzonego syna.

Zasłużyła na to.

Jutro odbierze córkę od teściowej, uda że nic o ucieczce żony nie wiedział i jest nią dogłębnie poruszony. Jego teściowa, która po części też go wychowała, zawsze była łatwowierna. Wyprowadzą się z miasta. A potem zacznie prowadzić normalne życie. I wychowa ich- jego córkę na kogoś lepszego niż jej matka. Zawsze marzył mu się syn, ale ta suka musiała go zamordować zanim Matthew zdołał go ujrzeć.

I tak rzeczywiście się stało.


  .--.  ..-   .--.   .-


14 września 2019, jezioro Label, Walruses, Ohio

Matthew spojrzał na ciało pod sobą.

Nie chciał jej zabijać. Ale też szczególnie tego nie żałował. Mogła nie wspominać o jego przeszłości w sierocińcu. Sama wtedy nie była święta. Poza tym było przy tym dużo krwi. A on lubił krew. Miała taki ładny odcień. Wiedział, że jeśli ucieknie wszystko ujdzie mu na sucho. Miał rękawiczki.

I tak postanowił zrobić.

Ruszając nogą zauważył czarny portfel Kayli, obwinięty jej włosami, które sam wyrwał przy szarpaninie. Podniósł go i obejrzał, po czym znudzony wyrzucił za siebie i zaczął wracać do domu.


  .--.  ..-   .--.   .-


Kiedy Matthew dowiedział się, że ci gówniarze próbują go odnaleźć, uznał to za zabawne i dziwnie podniecające. Czuł wyraźny przypływ adrenaliny i bardzo mu się to podobało.

Wiedział, że znaleźli jedną z jego płyt. Kolekcjonował je, a po drugiej stronie lasu, w mieście Satesh znalazł faceta, który jedną miał do opchnięcia. Musiał ja wypuścić jak zarzynał tego bękarta. Bo tym właśnie była Kayla. Dlatego trafiła do sierocińca do świętej Klary.

Szybko wstał z fotela i złapał za kolejną z płyt z jego kolekcji. Chciał, żeby wiedzieli, że to on. Jego wzrok padł na kartkę na jego biurku roboczym. Zobaczył alfabet Morse'a i od razu do pamięci wróciło mu jego wymyślone nazwisko.

Matthew roześmiał się głośno i wyciągnął z szuflady jednej z mniejszych gwoździ,który później nagrzał i zaczął wbijać w płytę tworząc wiadomość.

Później, ubrawszy na wszelki wypadek maskę, pójdzie pod dom Stokesów, gdzie jest pewny nastolatkowie się spotykają. Wie o ich więcej niż by się spodziewali. Wrzuci płytę do otworu na listy, wróci do domu i zacznie planować kolejny krok. To on tu rozdaje karty.

Ale będzie zabawa. myślał co chwilę i chichotał pod nosem.


To dopiero początek, dzieciaczki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top