VII pain

     Lipcowe dni były dla mnie czasem, w którym czułem szczęście tak bezgraniczne, że strach o jego utraceniu unieszczęśliwiał mnie jeszcze bardziej. Chwilowy błogostan szybko przemieniał się w ból, a błyszczące w upale oczy wypełniały się łzami. Owe momenty pozornego szczęścia trwają we mnie do dziś, gdy wspominam wszystkie przesycone słodką goryczą noce.

     W pewnym momencie coś zmieniło się w Yoongim, we mnie, w całych tych spotkaniach. Nie odstępowało mnie wrażenie, że obaj żyjemy uśpieni gdzieś na granicy iluzji i rzeczywistości. Każda nieznośnie identyczna noc, interakcja były boleśnie automatyczne. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, podświadomie jednak przedłużając przekroczenie furtki placu o kilka minut każdego kolejnego wieczoru. Zachód słońca przeistoczył się w zmierzch, tydzień później w północ, aż w końcu wróciliśmy do późnych godzin z czasu naszych pierwszych marcowych rozmów. 

     Dopiero z chwilą, gdy zaczęliśmy się od siebie odsuwać, uświadomiłem sobie, że nigdy tak naprawdę nie byliśmy blisko. Im bardziej poszerzał się między nami dystans, im dalej cofaliśmy się w czasie, tym boleśniej odczuwałem bezradność. Nie potrafiłem znaleźć nawet jednego wytłumaczenia, dlaczego miałoby się tak nie dziać. Bo jak miałem walczyć o odzyskanie czegoś, czego nigdy nie było?

     Lipcowe noce stały się tak chłodne jak noce marcowe, kontrastując z ciepłem słońca, którego brak wzmacniał tęsknotę za czymś nienamacalnym.

     Zaskoczyło mnie, jak przeraźliwie i dogłębnie można odczuć pustkę, gdy Yoongi po raz pierwszy od pięciu miesięcy nie zjawił się na placu zabaw.

     — Po co istnieć skoro bytem prostszym jest brak istnienia? — zapytał mnie kiedyś granatowowłosy, być może usiłując rozwikłać zagadkę, przed którą i ja w przyszłości miałem się zmierzyć.

     Zatem dlaczego? Dlaczego pustka tworzy ból, dlaczego proste odpowiedzi prowokują kolejne pytania, dlaczego samotności towarzyszy tęsknota, dlaczego brak czegoś już sam w sobie jest bytem, a więc ma i swoje przeciwieństwo, swoje nieistnienie, więc może istnienie?

     Po co były te wszystkie spotkania, skoro łatwiej byłoby ich zaprzestać? Czy była to zwykła ciekawość? W ciekawości nie balibyśmy się nawzajem poznać. Przypadek, konieczność, przyjaźń, strach, przyzwyczajenie? Żadne z tych wytłumaczeń zdawało się nie mieć sensu. A może bezsensowne było szukanie wytłumaczenia. Tworzenie pytań, na które nigdy nie znajdę odpowiedzi.

     Leżałem na zniszczonej ławce, wpatrując się w zachmurzone niebo. Szarawe obłoki leniwie sunęły nade mną w wiadomym tylko sobie kierunku, a lekka poświata znad horyzontu rzucała na nie delikatny żółtawy kolor, gdy zorientowałem się, że samotnie przeczekałem całą noc. Wydawało mi się, że jest chłodniej niż zazwyczaj, być może w kontraście z upalnymi dniami, a być może przez zarówno dosłowną jak i symboliczną pustkę rozprzestrzeniającą się po okolicy wraz z poranną mgłą. Wszystko straciło swoje granice, i tak czułem się również ja, zagubiony we własnej definicji, błąkający się po opuszczonym placu zabaw w nadziei na spotkanie granatowowłosego mężczyzny pachnącego słodką wanilią, równie słodką jak moje powolne umieranie z zimna. 

     Zacząłem wątpić, wątpić w to, czy ostatnie kilka miesięcy nie było tylko snem, iluzją, czy może wcale się nie wydarzyły, a wszystko to nieliczne, co pamiętałem, okaże się jedynie nic nieznaczącymi migawkami z innego życia. Czy Yoongi nie był tylko moim wymyślonym przyjacielem mającym pomóc przetrwać mi jedną marcową noc.

     Rozejrzałem się wokół. Drzewa nie wyglądały tak jak w marcu. Było zbyt zielono, zbyt rześko, zbyt jasno na surowy początek wiosny. Poczułem jeszcze większe zagubienie. Czy naprawdę przychodziłem tu przez tyle miesięcy? Jak to możliwe, że samotność nadal nie wygasła, że nic się we mnie nie zmieniło?

     — Czas... — szepnąłem tak cicho, by jedynie znikające gwiazdy mogły mnie usłyszeć. — Jedyna bezwzględna wartość na tym świecie.

     Chciałem w to wierzyć. Że wyłącznie czas nie został zdefiniowany przez człowieka, że tylko on był niezależny od perspektywy, bo tworzył jedyną słuszną. Że to on był tym niezależnym bytem, od którego zależało wszystko inne. A mimo to nie opuszczało mnie wrażenie, że Yoongi mu nie podlegał. Był zawsze albo nigdy, był przy mnie lub w każdym innym miejscu.

     Moje myśli stawały się coraz bardziej niejasne, gdy wraz ze wschodzącym słońcem moje powieki powoli opadały. Wydawało mi się, że spałem zaledwie sekundę, lecz jaskrawe światło dnia wskazywało na coś odwrotnego.

     Ospale usiadłem na ławce i rozmasowałem odgnieciony od deski policzek. Czułem się jak zawieszony w czasie, z ciszą dzwoniącą mi w uszach i bezwietrzną pogodą. Zawsze marzyłem o takiej chwili, wyobrażając sobie, ile rzeczy mógłbym dokonać, do ilu miejsc pójść, nie będąc zależny od wskazówek sunących po tarczy zegara. Lecz rzeczywistość okazała się przerażająca, zostawiając mnie samemu sobie po raz pierwszy jedynie z samym sobą. Tutaj nie było Yoongiego, nie było gwiazd, świetlików, odgłosów miasta. Zawsze uciekałem od świata, sam skazując się na pozorną pustkę, nie będąc jednak świadomy, jak wygląda ona naprawdę. W tej mikrosekundzie uświadomiłem sobie, jak bardzo potrzebuję życia, światła, powietrza, miłości.

     Zasłoniłem twarz rękami, ruchem tym inicjując powrót do teraźniejszości. Byłem gotowy wstać z tej ławki i w końcu zmierzyć się z codziennością. Byłem gotowy odnaleźć Yoongiego i powiedzieć mu, jak bardzo go potrzebuję. Byłem gotowy przespać całą noc, nie zważając na światło gwiazd. Ale nie byłem gotowy na to, co ujrzę po odsłonięciu oczu.

     Na zardzewiałej huśtawce siedział mężczyzna tak piękny i nieruchomy, że zdawał się być posągiem, stojącym tu od stuleci. Lecz to nie jego perfekcja mnie oszołomiła, lecz rozdzierający ból w ciemnych oczach, z jakiegoś powodu absolutnie niepasujący do jego postaci. Gdzieś w głębi serca uderzyła mnie pewność, że ten człowiek powinien być związany wyłącznie ze szczęściem, a jego uśmiech rozjaśniłby wszystko dokoła.

     Gorące łzy spłynęły po moich policzkach, gdy nasze spojrzenia spotkały się i zdałem sobie sprawę, że on również musiał we mnie dostrzec jakąś sprzeczność zakrywającą to, kim powinienem być.

     Słońce jeszcze nigdy nie wydawało się zarówno tak zgaszone jak i pełne nadziei, gdy wraz z Hoseokiem płakaliśmy za jego światłem na opustoszałym placu zabaw.


: : :


Trochę mnie tu nie było, bo rozdział 7 okazał się rozdziałem widmo, z jednej strony bezsprzeczną matematycznie koniecznością, z drugiej zaś niewiadomą kryjącą się gdzieś w zaciemnionych obszarach mojej wyobraźni XD Ale w końcu jest i mam nadzieję ruszyć już szybciej z historią, która nieubłaganie zbliża się do końca!! So stay tuned, I love u folks ♡


PS OSOBIŚCIE FEELSUJĘ NAD POJAWIENIEM SIĘ HOSEOKA, MAM NADZIEJĘ ŻE WY TEŻ





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top