XIII
Udałem się do tego domu pełnego bezmózgich marionetek jeszcze tej samej nocy. Wiem, że nie mam z nim szans i wiem to aż za dobrze, ale chuj mnie to szczerze obchodzi. Chcę odzyskać to, co mi odebrał.
- Wyłaź tu kurwa! - Krzyknąłem, gdy znalazłem się tuż przed wejściem.
Wraz z jego pojawieniem się, przyszedł też ból i zawroty głowy.
- Czego tu szukasz? - Spytał.
- Wiesz czego. - Warknąłem. - Chcę ją z powrotem.
- Czyżbyś się do niej przywiązał?
- Nie twoja sprawa. - Już zaczynał mnie denerwować. - Chcę ją z powrotem.
- Ona należy do mnie Jeffrey.
- Gówno prawda.
- Ona twierdzi inaczej.
Dopiero teraz dostrzegłem smukłą postać stojącą obok niego. To była ona, to musiała być ona. Nie widziałem jej twarzy, ale wiem, że to była Rose.
- Idź stąd i zapomnij o niej.
- Nigdy. Sam kazałeś mi ją do ciebie przyprowadzić.
- Została wybrana przeze mnie. Zgodziła się i wiedziała co ją czeka.
Mocniej zacisnąłem pięści; nie da się z nim negocjować, a walka to wyrok pewnej śmierci. Ale muszę coś zrobić i jakoś wyrwać ją z tego amoku.
- Rose - zacząłem. - Nie zostawiaj mnie - spoglądałem ku stylwetce stojącej w cieniu, lecz ona ani drgnęła.
- Wiesz dlaczego jeszcze wciąż żyjesz Jeffrey?
Spojrzałem na niego; o czym on znów pieprzy?
- Bo ona zdecydowała się wziąć twoją karę na siebie.
Czułem jak tracę oddech. Po co ta idiotka to zrobiła? No kurwa po co? To prawie jak samobójstwo.
- Musiało jej na tobie bardzo zależeć.
- Skończ już pieprzyć głupoty. - Syknąłem, wyjmując z kieszeni swój nóż, który jest już nieodłączną częścią mnie. Najwyżej zginę - pomyślałem. - Nic gorszego nie może mi się stać.
Rzuciłem się na niego, a on nie pozostawiając mi dłużny, zaatakował mnie swoimi mackami. Unikałem ich jak mogłem, byleby tylko dostać się bliżej niego. Jednak on wciąż trzymał mnie na dystans; przynajmniej dopóki jedna z nich nie przebiła mnie prawie na wylot, tworząc ogromną dziurę na moim boku. Odrzucił mnie na bok, a ja uderzyłem plecami z impetem o pobliskie drzewo; z moich ust zaczęła sączyć się krew.
- Trzeba było tu nie przychodzić. - Powiedział, teleportując nas gdzieś z dala od jego posiadłości. - Dobranoc Jeffrey.
To były ostatnie słowa, które usłyszałem, bo potem była już tylko ciemność.
[Time skip, kilka miesięcy później]
Poczułem okropny, rwący ból w okolicach brzucha. Jeszcze nie umarłem?
Spróbowałem się podnieść, jednak nie dałem rady; ból był zbyt silny.
- Leż i się nie ruszaj. - Usłyszałem znajomy głos. - Jak wstaniesz to rana się otworzy, a wtedy już ci nie pomogę.
- Jack... - Wyszeptałem, zwijając się z bólu. - Co ty tu kurwa robisz?
- Ratuję twoje nędzne życie. Nie ma za co.
- Po co?
- A co miałem pozwolić, żeby mój przyjaciel umarł w męczarniach?
- Gdzie Smile? - Spytałem, kompletnie ignorując to, co powiedział wcześniej.
- Leży obok łóżka, nie musisz się o niego martwić.
Nie odezwałem się już.
- Po coś to zrobił co? - Spytał, lecz ja nie odpowiedziałem. - Dla niej? - Nadal milczałem. - Eh... Ona jest teraz jedną z jego pomocników, nie ma dla niej ratunku. Przykro mi stary.
Teraz ból fizyczny zmieszał się z bólem psychicznym. Czułem jak po prostu umieram.
[Rosalie]
[Time skip, kilka lat później]
Biegłam przez las, potykając się o wszystko co wystawało z ziemi. Muszę uciec, uwolnić się, znaleźć poza jego zasięgiem i wrócić do Jeffa. Nie po to tyle walczyłam, by teraz znów przegrać.
Choć miałam wrażenie, że mnie nie goni, to jednak nie zwolniłam ani na chwilę, to byłoby zbyt ryzykowne.
°°°
Ktoś... Mnie woła? - Pomyślałam, gdy usłyszałam swoje imię.
- Rose. Nie zostawiaj mnie.
Kogo mam nie zostawiać? Przecież ja nikogo nie zostawiłam. Jestem tu cały czas. Niczego nie rozumiem.
°°°
Zaczęłam myśleć nad tym, dlaczego pamiętam tylko swoje imię i nic więcej. Może miałam wypadek i straciłam pamięć? - Zastanawiałam się. - Ale wtedy nie pamiętałabym jak się nazywam, prawda?
Rosalie, Rosalie - powtarzałam uporczywie. - Rosalie Hayes - tak się nazywam, co poza tym?
Rosalie Hayes nie żyje - przeszło mi przez myśl. Jak to nie żyje? Przecież wciąż tu jestem.
Coś mi się z tym skojarzyło; to był mały chłopczyk, młodszy ode mnie. Był trzymany za rączki przez rodziców. Ja ich znam, pamiętam ich, choć nie mogę dotrzec twarzy. Ale wiem, że skąś znam tą rodzinę.
°°°
- Jeff - powiedziałam nagle. Nie wiem skąd znałam to imię, ani nie wiem kto to, ale przypomniałam to sobie.
Toby, Brian i Tim spojrzeli na mnie dziwnie, gdy ja tępo wypatrywałam się przed siebie. Jak zwykle miałam totalną pustkę w głowie. Nienawidzę tego uczucia.
Usilnie próbowałam sobie przypomnieć, gdzie już słyszałam to imię. Jestem pewna, że należało do kogoś - na swój sposób - ważnego w moim życiu.
°°°
Smile. Kolejna rzecz, która obija mi się po głowie, a ja nie wiem o co chodzi.
Zapewnia mnie, że nie mam się o co martwić, jednak ja nie chcę w to wierzyć. Im więcej rzeczy do mnie wraca, tym mniej pusta się czuję.
Pies. Smile to pies. Mój? Nie, chyba nie. Jeffa. Tak, to był jego pies. Chłopaka w białej bluzie.
°°°
Z dnia na dzień wracało do mnie coraz więcej wspomnień, aż w końcu odzyskałam je całkowicie. Wtedy zdecydowałam się uciec stamtąd, choć wiedziałam co mnie czeka, jeśli to zrobię.
Swe kroki skierowałam na cmentarz. Po tych kilku latach znów wróciłam na stare śmieci, ale teraz już on nie ma nade mną władzy i nigdy jej nie odzyska.
Szukałam Jeffa, po to tu idę. Liczę, że będzie i że o mnie nie zapomniał, tak jak ja o nim.
Powoli przemierzałam ścieżki między nagrobkami; coś mi nie pasowało. Ktoś stał przy moim grobie. Ruszyłam w tamtą stronę z nadzieją, że to on tam jest.
Tym razem mnie nie zawiodła. Był tam; do oczu zaczęły napływać mi łzy.
- Hej Jeff - powiedziałam. - Wróciłam - uśmiechnęłam się do niego.
------------------------------------------------------
THE END. Na chwilę obecną, uważam, że wyszło całkiem dobrze.
Teraz, zapraszam na gofry 😛
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top