XII
Zaczęłam krzyczeć najgłośniej jak potrafiłam, jednocześnie starając się nie wymiotować.
- Zostaw mnie w spokoju! - Krzyczałam jakby sama do siebie. - Ja nie chcę! Nie dam ci się omamić! - Wstałam i na chwiejnych nogach, podpierając się o ścianę i walcząc z nudnościami ruszyłam do pokoju. Byłam cała we własnej krwi.
Widziałam jak Jeff się dusi; nieudolnie podbiegłam do niego chcąc mu jakoś pomóc.
- Jeff - ujęłam jego twarz w dłonie. - Spójrz na mnie słyszysz? - Zaczęłam płakać. Nie chcę żeby coś mu się stało. - Proszę cię - łkałam.
Nie mogłam zrobić nic. Jedyne co, to mogłam patrzeć jak umiera. Przywiązałam się do niego i nawet jeśli ja zginę, to nie chcę żeby on podzielił mój los.
- Nie krzywdź go - powiedziałam. - Ze mną możesz zrobić co zechcesz ale błagam, zostaw go w spokoju.
- Powinien ponieść karę.
- Wezmę ją na siebie, tylko błagam pozwól mu żyć - byłam gotowa się poświęcić, bo przecież tak się robi, gdy ci na kimś zależy, prawda? Nawet jeśli dla niego nic nie znaczę.
- Nie sądzisz, że jesteśmy tacy sami? - Spytałam, podążając za nim.
- Niby jakim sposobem? - Jego ton głosu był taki lekceważący, ale przyzwyczaiłam się do tego.
- Spójrz, oboje mamy krew na rękach, oboje nie mamy nikogo. Jesteśmy wyrzutkami skrzywdzonymi przez życie i złych ludzi - powiedziałam. Zatrzymał się, lecz nie odwrócił w moją stronę. - Wiem, że myślisz tak samo Jeff.
- Nie. Ty sobie coś ubzdurałaś. - Ruszył dalej.
- Wiem, że cierpisz tak samo jak ja, a nawet bardziej...
- Gówno wiesz. - Odwrócił się do mnie, przerywając mi w połowie zdania.
- Wiem. Tylko dlatego jeszcze wciąż tu jestem. Bo nie chcę byś został sam.
Wydał się być jakiś speszony tym co powiedziałam.
- Wiem jak się czujesz, więc chcę ci pomóc. Choć jesteś bezwzględnym mordercą i w każdej chwili możesz mnie zabić.
- Dlaczego? - Wycedził przez zęby. - Dlaczego kurwa chcesz mi pomóc? Nie widzisz, że tego nie potrzebuję?
- Potrzebujesz. Oboje potrzebujemy, więc przestań się tak wściekać.
- Nie chcę twojej pomocy. Nie chcę niczyjej pomocy. Chcę, żebyś zdechła w najgorszych męczarniach.
- Tak pewnie będzie. Ale póki co, nie odtrącaj mnie - podeszłam bliżej niego, starając się zachować wewnętrzny spokój.
Ten jednak tylko zamknął mnie w szczelnym uścisku. Przywykłam już do jego zmian nastroju, do niego całego zresztą.
- Nienawidzę cię. - Stwierdził.
Pojawił się w nagle w środku mieszkania; spojrzałam na niego zapłakanymi oczami.
- Niech będzie. Znaj moją łaskę.
Ten ostatni raz przytuliłam chłopaka do siebie, pozwalając Slendermanowi wtargnąć do mojego umysłu i zbeszcześcić wszystko, co w nim się znajdowało.
Płakałam, mocno wtulając się w nieprzytomnego Jeffa, gdy całe moje życie przelatywało mi przed oczami. Jak maszyna usuwał moje wspomnienia od samego początku. W końcu dotarł do tych z ostatniej nocy; ostatnie krople spadły na podłogę, a ja poczułam się dziwnie pusta.
[Jeff]
Obudziłem się na podłodze z okropnym bólem głowy. Przez chwilę próbowałem się pozbierać; towarzyszyło mi to samo uczucie, gdy czasem wstaję na kacu po wypiciu sporej ilości alkoholu.
Poczułem jakąś taką dziwną pustkę, jakby czegoś mi brakowało, ale niezbyt wiem czego, na pewno było to coś ważnego.
- Smile, jesteś tu? - Zawołałem lekko zachrypniętym głosem. Pies podszedł do mnie z podkulonym ogonem. - Co się stało? - Spytałem, głaszcząc zwierzaka po łbie; ten w odpowiedzi tylko zaskomlał i położył mi się na kolanach.
Oparłem się plecami o łóżko, próbując przypomnieć sobie to, co działo się na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. Jednak nie pamiętam nic.
Zadrza mi się zapominać o tym, co się działo niedawno, ale to były drobne zaniki pamięci. Jeśli ta jebana tyczka mieszała mi w głowie...
Właśnie - zmarszczyłem brwi. - On przecież czegoś ode mnie chciał. Chyba. Ale co to do cholery było? Myśl Jeff, wysil trochę tą zjebaną psychikę - karciłem się w myślach, lecz to nie działało.
- Głodny jestem - powiedziałem. - Ty pewnie też, co? - Spojrzałem na pupila. - Chodź - podniosłem się.
Na dworze jest ciemno i dość zimno; mimo iż mam na sobie bluzę, to czuję jak wieje.
Zatrzymałem się nagle; zaczynałem coś kojarzyć, gdy przyglądałem się czerwonym różom, targanym przez wiatr.
- Znaczy róża. Moje imię - uśmiechnęła się, zrywając kwiatka i wręczając mi go.
Ostrożnie wziąłem go od niej; zrobiło mi się tak dziwnie ciepło w środku.
Kim ona była? - Spytałem sam siebie. - Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć jej twarzy?
Przyglądałem się, jak ze zwinnością kota wspina się na okno. Nawet nie myślałem, że ktoś taki jak ona, może potrafić coś takiego. Jest mała i drobna, a do tego głupia i wkurwiająca.
Nie czekając, sam podążyłem jej śladem. Stała już w środku uważnie się rozglądając.
- Nie chcę tego robić, ale czuję, że potrzebuję.
- Każdy od czasu do czasu potrzebuje kogoś zabić - stwierdziłem.
Kim ona kurwa jest? - Fakt, że nie mogłem nawet skojarzyć imienia tej dziewczyny był denerwujący. - Róża... Róża... Rose - pomyślałem. - Ros... Rosalie.
Tak właśnie miała na imię, Rosalie. Ma krótkie, ciemne włosy i zielone oczy, które zawsze patrzyły na mnie ze smutkiem i współczuciem. To była ona.
Jakoś nagle świat zawirował, a moje serce jakby stanęło. Więc przyszedłeś po nią? Odebrałeś mi ją tak? - Zacisnąłem pięści. - Jeśli ma do kogoś należeć, to do mnie. Pożałujesz, że próbowałeś usunąć mi moje wspomnienia. Że zabrałeś mi moją nadzieję. Moją Rose.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top