XI

Zastałam mojego gościa śpiącego na kanapie. Całe szczęście.

Przechodząc obok zatrzymałam się i popatrzyłam na niego. Spał odwrócony tyłem do mnie.

Zadzwoniłam do Jima, że dziś nie przyjdę bo rzekomo się rozchorowałam. Przecież nie mogę go zostawić samego.

Siedziałam w kuchni oglądając jakiś głupi serial, gdy usłyszałam huk. Natychmiast znalazłam się w salonie. Chłopak leżał na podłodze. Pomogłam mu wstać.

-Nie potrzebuje twojej pomocy.

-Trwaj sobie w tej myśli.

Posadziłam go na kanapie. Nie wiem dlaczego jest taki nie miły. Przecież uratowałam mu życie!

Spojrzałam na jego twarz. Jest nienaturalnie biała, na policzkach ma zabliźnione blizny a jego trochę przydługie, czarne włosy opadją na ramiona. Przeniosłam wzrok na jego lekko wyrzeźbioną klatkę i brzuch, aktualnie owinięty bandażem.

Wreszcie podniósł wzrok. Dopiero teraz zauważyłam pewną istotną rzecz. On nie ma powiek. Więc jak on śpi?

-Czego się tak gapisz?

-Od tego mam oczy - odparłam równie oschłym tonem - jesteś głodny?

Cisza.

-Słuchaj, nie obchodzi mnie jakim cudem sie tu znalazłeś, ani co dokładnie ci się stało, ale dopóki jesteś w moim domu, masz się jakoś zachowywać.

-Nie prosiłem cię o pomoc - podniósł się i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Zaliczył glebę gdzieś tak w połowie drogi.

Podeszłam i wyciągnęłam do niego rękę.

-Nadal twierdzisz, że moja pomoc nie jest ci potrzebna? - uśmiechnęłam się.

Niechętnie ale skorzystał. Widziałam tą chęć zamordowania mnie w jego oczach.

-Sharon.

-Jeff.

Przyniosłam mu coś do jedzenia i do picia.

-Dzięki. A mogłabyś mi też przy okazji oddać bluzę?

-Jasne - przyniosłam mu ją - wyprałam te plamy krwi.

Chłopak błyskawicznie założył ją na siebie.

-Jak długo chcesz mnie tu trzymać?

-Nie wiem. Dopóki nie będziesz w stanie sam chodzić. Spokojnie nikt tu nie przychodzi. No może od czasu do czasu mój przyjaciel.

-Ty w ogóle wiesz z kim masz do czynienia?

-Z uciekinierem z psychiatryka?

-Blisko - zaśmiał się - z mordercą.

-Oh, no spoko.

Spojrzał na mnie jak na jakąś wariatkę.

-Nie boisz się?

-Oczywiście, że się boję. Ale uratowałam ci życie więc chyba nic mi nie grozi, co?

-Nic nie mogę ci zagwarantować -  uśmiechnął się.

-Nikomu nic nie powiem. Obiecuję.

-Aż tak się mnie boisz?

-Sam powiedziałeś, że jesteś mordercą i że nie możesz mi niczego zagwarantować.

-No tak. Rzeczywiście.

Zadzwonił mój telefon. Liu?

-Hej.

-Jestem pod drzwiami. Otwórz.

Rozłączyłam się i podeszłam do drzwi. Wachałam się czy je otworzyć czy nie. Nie wiem jak zareaguje na jego widok. Eh... Raz kozie śmierć.

Ledwo je otworzyłam, a już znalazłam się w jego objęciach. Zaskoczyło mnie to.

-Już możesz mnie puścić.

-Wybacz. Nie było cię dzisiaj w barze.

-No tak. A co, martwiłeś się? - uśmiechnęłam się.

-Mów lepiej dlaczego cię nie było. Jim mówił, że jesteś chora, ale z tego co widzę masz się dobrze.

-Chodź - wprowadziłam go głębiej do domu. Zwróciłam się do mojego gościa - pamiętasz, wspominałam o tym, że może czasem wpaść mój przyjaciel. To on. Jeff, Liu. Liu, Jeff.

Właśnie chyba znalazłam się między młotem a kowadłem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top