VIII

Został mi już tylko Ben. Chyba bym zwariowała bez niego.

Od tragicznej śmierci Marie minęły już dwa tygodnie. Mimo to moja egzystencja wciąż trwa. Nic się nie zmieniło. Nikt nie ma pojęcia, że zostałam bez opiekunki. Na razie niech tak zostanie. Później będę się martwić.

-Jestem - oznajmiłam smutno wchodząc do domu.

Teraz powinno nastąpić matczyne 'hej' i 'jak było w szkole', niestety, nie nastąpi.

Robiłam sobie coś w stylu obiadu, gdy czyjeś ręce oplotły się wokół mojej talii i poczułam czyjeś usta na szyi.

-Fajnie, że wróciłaś - wyszeptał.

-Cześć...

Nie ważne jak bardzo będzie się starał, ja nie mam siły na nawet najmniejszy uśmiech.

Siedziałam na łóżku przeglądając coś w internecie.

-Wiesz kto za tym stoi... - szeptał, siedząc za mną i zaglądając mi przez ramię.

-Wiem - odparłam.

-To wszystko jej wina... To ona ją zabiła. - Jego głos był cichy ale stanowczy.

-Tak...

-Powinna za to zapłacić. Ponieść karę za twoje cierpienie.

-Tak... Powinna ponieść karę...

-Kocham cię...

-Wiem. Już mi o tym mówiłeś.

Jestem okropna. Jak ja mogę go tak traktować? Jestem po prostu załamana. Nie, nie mogę sobie tak tego tłumaczyć. Jestem bezdusznym potworem.

Odsunęłam laptop i oparłam się o niego.

-Przepraszam...

-Za co?

-Za wszystko. Ja też cię kocham... - mój mózg nie funkcjonuje na pełnych obrotach, jestem potwornie zmęczona. Nie wiem nawet dlaczego.

Przytulił mnie do siebie. I tak zasnęłam wtulona w niego jak w poduszkę, ale on jest dziesięć razy lepszy niż głupia poduszka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top