VIII

Jestem świeżo po chorobie i nadal trochę jeszcze kaszle i smarkam. Jack stwierdził, że powinnam chodzić w bluzie, zwłaszcza, że - jak na złość - pada. A gdy powiedziałam, że przesadza on dał mi swoją i zagroził, że jeśli jej nie założę to gorzko pożałuję. Co nie zmienia faktu, że to miły gest.

Jest przerwa przed ostatnią lekcją a na dworze leje jak z cebra. I jak ja wrócę do domu?

-Nat, żyj! - krzyknęła mi do ucha.

-Żyję, żyję. Nie krzycz.

-Jesteś ostatnio jakaś taka nie obecna. Co się dzieje?

-Nic. Zastanawiam się jak wrócę do domu.

-Moja mama może cię podwieźć - skomentował.

-Dzięki.

Dzięki jego mamie nie zmokłam w drodze powrotnej.

Ledwo co zdążyłam zdjąć buty, a zadzwonił mój telefon.

-Cześć tato.

-Hej słońce. Posłuchaj nie wrócimy dzisiaj. Wszystkie drogi są zablokowane z powodu zbyt silnych opadów.

-Dobrze. A jak babcia?

-Ma się dobrze. Wrócimy, gdy tylko pogoda się poprawi.

-Jasne - pomachałam do Jack'a, który właśnie wchodził przez okno - pozdrów mamę i babcię.

-Dobrze. Trzymaj się.

Poczekałam, aż rozłączy się pierwszy, po czym zwróciłam się do przyjaciela.

-Jak tam?

-Mokro. Cały czas pada.

-Masz przekichane - odparłam - chcesz herbaty?

-Jasne.

Postawiłam wodę i wróciłam do niego. Zmierzyłam go wzrokiem. Rzuciłam mu ręcznik.

-Idź do łazienki, zdejmij te ciuchy, wytrzyj się a potem mi je przynieś.

Bez żadnych problemów wykonał moje polecenie. Spytałam czy umie zalać herbatę, w odpowiedzi kiwnął głową na tak, a ja powiesiłam te mokre szmaty, żeby trochę podeschły. Gdy wróciłam wręczył mi kubek.

-Następnym razem porzyczę ci parasolkę - zaśmiałam się.

-Dzięki.

Pozwoliłam mu wpadać do domu kiedy tylko chce i kiedy nie ma rodziców.

Nasze rozmowy zawsze biegną tym samym torem. Bo w sumie gadamy tylko o jakiś bezsensownych głupotach.

Powiedziałam mu też, że przy mnie nie musi nosić maski. Nie przeszkadza mi jego mały defekt. Przecież nie jest jedyną taką osobą na świecie.

Kątem oka przyglądałam się mu. Jego szarawej skórze, jego delikatnie wyrzeźbionym mięśnią i pustym oczodołom. Jestem pewna, że jego oczy miały kolor niebieski. Nie wiem czemu po prostu tak mi pasuje.

Po dwóch dniach pogoda wreszcie się uspokoiła i wyszło słońce. Zadzwoniłam więc do rodziców i spytałam, kiedy wrócą. Stwierdzili, że gdzieś po dwudziestej pierwszej, a za nim wyjadą zadzwonią do mnie na skype'a. Miałam więc kilka godzin na spacer po lesie.

Tym razem Jack mi nie towarzyszył. Gdzieś go wcięło, a ja nie mam pojęcia gdzie. Szkoda, lubię jego towarzystwo.

Szłam dość powolnym krokiem. W końcu nigdzie mi się nie spieszy.

Zobaczyłam coś. W oddali, pomiędzy drzewami stała wysoka postać, ubrana w garnitur i... Bez twarzy.

Zatrzymałam się i popatrzyłam na nią. Mówiła do mnie. Nie... Ona... Ta postać mnie woła, żebym poszła za nią. Ona chce, żebym za nią poszła. Zrobiłam to. Tajemnicza istota prowadziła mnie przez taką część lasu, o której nie miałam pojęcia.

Zniknęła. Cholera! - pomyślałam. Dopiero teraz zauważyłam, że stoję na przeciw ogromnego domu, chyba jakiejś willi czy coś.

Już miałam tam podejść. Zrobić krok w stronę budynku, ale zadzwonił telefon. No pięknie! To już ta godzina!? - zawróciłam i biegiem ruszyłam do domu. Mam pięć minut.
Wpadłam szybko do środka i przebrałam się w normalne ciuchy.

Rozmowa była krótka. Babcia nie żyje. Zmarła na zawał serca. Łzy spływały mi po policzkach. Siedzę na łóżku z podkulonymi nogami i płaczę.

-Czemu płaczesz? - usłyszałam i podniosłam głowę. Chwilę patrzyłam na niego a potem rzuciłam mu się na szyję. O nic nie pytał, nic nie mówił, po prostu odwzajemnił gest.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top