VI

Mamy środek upalnego jak diabli popołudnia. Wyszłam z domu na spacer. Nawet ja czasem tego potrzebuję.

Idąc przez miejski park, obserwowałam ludzi. Odwracałam wzrok, gdy ktoś spojrzał na mnie. Jestem do niczego...

Taka myśl towarzyszy mi od zawsze. Właściwie to prawda. Jestem zbyt przerażona jakimkolwiek kontaktem z innymi. Jestem najbardziej nieśmiałą osobą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi.

Po dziesięciu minutach zdecydowałam wrócić do domu.

-Musisz spróbować coś z tym zrobić - mówił.

-Nie chcę. Nie potrafię. Dobrze o tym wiesz.

-Zawsze można spróbować.

-Za bardzo się boję, Ben.

-No wiem...

-Idę się umyć. Zaraz wracam.

Zgarnęłam ciuchy i zniknęłam za drzwiami.

***

Grzecznie zaczekałem te piętnaście minut, aż Lili wyjdzie z łazienki.

-Już myślałem, że się utopiłaś. Wtedy musiałbym tam wejść i cię ratować - uśmiechnąłem się.

-Lepiej tak nie mów bo zacznę się ciebie bać - odwzajemniła gest.

-Nie skrzywdziłbym cię. Nie mógłbym. Chyba...

-Chyba co?

-Serce by mi pękło, gdybym coś ci się stało.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Po czym lekko się uśmiechnęła.

-Spokojnie, masz jeszcze kilka żyć w zanadrzu.

-Ja mówię poważanie.

-Przecież wiem, że nic mi nie zrobisz. Inaczej już dawno bym... Nie żyła.

-Właśnie. Słuszna uwaga.

Usiadła obok i oparła głowę na moim ramieniu.

-Nie chcę iść do szkoły...

-To nie idź.

-Muszę...

-To rzeczywiście masz problem - odparłem żartobliwie.

Ona tylko coś wymruczała pod nosem i zasnęła. Przytuliłem ją do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top