VI
Rodzice są już u babci prawie tydzień. Mówią, że wszystko jest w porządku i niedługo wypiszą ją do domu, ale i tak będą musieli zostać u niej jeszcze kilka dni.
A ja? High life! Kocham ich, ale tylko, gdy są poza domem mogę wychodzić do lasu.
Oczywiście nie spędzałam tam dnia za dniem bo Stevie to by mnie chyba udusiła.
Aktualnie jest sobotni wieczór, w telewizji na razie nie ma nic ciekawego. Może później puszczą jakiś fajny film.
Postanowiłam więc zrobić sobie coś do jedzenia. Wchodząc do kuchni o mało nie dostałam zawału, widząc jak mój znajomy z lasu zagląda przez okno. Wyszłam na dwór.
-Wiem, że tu jesteś. Przestań się chować - rozkazałam.
Nic.
-Jack! Wyłaź!
Nadal nic.
-Jesteś skończonym idiotą. - podsumowałam.
-To nie było zbyt miłe.
-Tak samo jak nie zbyt miłe jest zejście na zawał. Chodź.
Nie zareagował.
-No co tak stoisz? Rusz się.
Weszłam do środka. Chwilę później on też.
Zaprowadziłam go do salonu.
-Rozgość się. Chcesz coś do jedzenia?
-Nie dzięki. Już jadłem. Ale coś do picia było by mile widziane.
-Jasne.
Postawiłam wodę i wróciłam do niego.
-Dlaczego to zrobiłaś?
-Bo mam dość tego, że podglądasz mnie przez okno.
-Przepraszam.
-Mogę cię o coś zapytać?
Pokiwał twierdząco głową.
-Dlaczego nosisz maskę?
-Wiesz, ofiary nie mogą widzieć mojej twarzy.
-Przecież i tak giną. Myślę, że nikomu by nie powiedziały, że to ty.
-A jeśli ofiara jednak przeżyje?
-Kłamiesz - stwierdziłam - powiedz prawdę. Proszę.
-Lepiej nie.
-Jack, proszę cię. Obiecuję, że nie będę się śmiać ani krzyczeć.
-Nie.
-Obiecuję. Proszę.
Westchnięcie. Już chciał ściągnąć maskę, ale go powstrzymałam.
-Mogę? - nie wiem dlaczego, ale sama chciałam to zrobić.
Delikatnie ją ściągnęłam. To, co zobaczyłam, uderzyło mnie jak grom z jasnego nieba. Wpatrywałam się w puste oczodoły, z których wypływała jakaś czarna maź.
-Kto ci to zrobił? - spytałam po chwili i spojrzałam na niego z troską.
-Nie istotne.
-Powiedz.
Opowiedział mi o wszystkim. Jak rzekomy przyjaciel jego rodziców doprowadził do ich śmierci, jak go porwał i na żywca wydlubał oczy. A potem, jak on zemścił się na nim za to wszystko.
-Tak mi przykro Jack.
-Dlaczego? To nie jest twoja wina. Po prostu ludzie są okropni, źli i zepsuci.
-Masz rację, ale głupio się czuję, bo w żaden sposób nie mogę ci pomóc.
-Mnie już nic nie pomoże.
-Wiesz, ja nie mam żadnej tragicznej historii do opowiedzenia, ale jeśli to coś zmieni, to lekarze dawali mi dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans, na to, że urodzę się bez oczu, a nawet jeśli to i tak nie będę nic widzieć. A tu niespodzianka. Jestem cała i zdrowa.
-Powinnaś się cieszyć.
-Czy ja wiem.
-Dlaczego?
-No wiesz - wstałam i poszłam do kuchni by zrobić nam herbaty, po czym wróciłam - co z tego, jeśli i tak praktycznie nic nie potrafię.
-W jakim sensie?
-Błagam, wywalam się na prostej drodze, nie jestem w żaden sposób specjalnie uzdolniona a w szkole idzie mi raczej średnio. Wiesz co, zazdroszczę ci.
-Czego?
-Ty nie musisz się martwić o oceny, o to czy zdasz do następnej klasy, jaki kierunek wybrać potem.
-Bycie mordercą zwalnia cię z takich obowiązków - uśmiechnął się.
Odwzajemniłam gest.
Zaczęło padać i zerwał się silny wiatr. Zapowiada się na burzę.
-Może lepiej będę się już zbierać.
-Zwariowałeś? Nigdzie cię nie puszczę w taką pogodę.
Zaskoczenie malowało się na jego twarzy.
-Zostajesz. - rozkazałam.
-Dobrze, zostanę. Ale dlaczego w ogóle cię obchodzę?
-W końcu jesteśmy przyjaciółmi, prawda? - uśmiechnęłam się.
-Jasne - odparł trochę nie pewnie.
***
Zasnęła na kanapie. Zniosłem ją na górę do łóżka. Zastanawiałem się, czy zostać do rana, czy iść. Wybrałem tą drugą opcję. Przykryłem dziewczynę kocem i wyszedłem przez okno.
Przyjaciółmi - myślałem wracając do rezydencji.
Uśmiechnąłem się do siebie.
***
Obudziłam się rano w swoim pokoju. Gdy zeszłam na dół, jego już nie było, a na stole leżała karteczka.
-Dziękuję, za wszystko - przeczytałam - nie ma za co Jack.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top