IX

Wieczorem byliśmy już pod zakładem karnym.

-Gotowi? - spytał Tim wkładając swoją maskę.

Kiwneliśmy głowami. Byliśmy w trójkę. Ja, Tim i Brian.

Dyskretnie weszliśmy do środka.

-Przeszukamy całe więzienie, a potem spotkamy się w lesie - szepnął.

Staraliśmy się poruszać cicho, ale wpuść dziecko na plac zabaw. Tak samo było z nami. Wybiliśmy chyba wszystkich strażników.

-Nie ma go! - krzyczałam do Hoodie'ego

-Znajdziemy go!

Mój strach wzrastał z minuty na minutę. Obawiam się najgorszego. Kątem oka dostrzegłam, jak jakiś glina skrada się do niego od tyłu. Rzuciłam się na niego i przycisnęłam do ściany.

-Gdzie on jest!? - złapałam go z gardło.

-Kto? - dusił się.

-Toby Rogers! Gdzie on jest!?

-Nie wiem... Nie znam go.

Ścisnęłam mocnej jego szyję.

-Gdzie. On. Jest? Gadaj.

-Dziś ra-no... Wywozili ko-goś...

-Gdzie?

-D-do szpitala psy-chiatrycznego...

-Gdzie dokładnie?

-Nie mam pojęcia...

W***wił mnie wystarczająco. Odrąbałam mu głowę.

-Wychodzimy.

WCZEŚNIEJ...

Złapali mnie. Przez moją głupią nie uwagę.

Mam nadzieję, że Sophie nic nie jest. Bo ja aktualnie jestem przesłuchiwany. Zabawne były miny policjantów, gdy dowiedzieli się kim jestem. Zupełnie jakby zobaczyli ducha.

Nic im nie powiedziałem. Milczałem jak grób. Zdziwił mnie jedynie fakt, że nic mi nie zrobili może dlatego, że przestałem się szarpać i tak nic nie mogłem im zrobić. Wsadzili mnie jedynie w kaftan bezpieczeństwa i na durgi dzień z samego rana wywieźli do psychiatryka, do sąsiedniego miasta. Akutalnie siedzę w białym pokoju, w kaftanie bujając sie jak małe dziecko, które zgubiło mamę w supermarkecie. Tak działa moja choroba, a obecnie moje tiki były silniejsze niż kiedykolwiek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top