III
Umyłem pokryte czerwonym kolorem ręce po czym bardzo dokładnie wytarłem je w beżowy ręcznik. Czas do pracy - myślałem z uśmiechem.
Z rękami w kieszeniach mojego fartucha skierowałem się do szpitala znajdującego się w środku miasta. Jest prawie że idealnym celem, z wyjątkiem tej koszmarnej lokalizacji. Ci wszyscy ludzie dookoła strasznie mnie denerwują, choć właściwie nic nie robią. Po prostu żyją. Może to jest powodem mojej frustracji?
-Dzień dobry - skinąłem lekko głową w stronę pielengniarki stojącej w recepcji.
-Oh dzień dobry, dzień dobry - uśmiechnęła się.
Mijałem kolejnych pracowników, pacjentów i kolejne sale. Moja pacjentka znajduje się na oddziale wewnętrznym w sali numer dwieście trzydzieści siedem.
Bardzo martwi mnie fakt, że zaniedbują tu pacjentów. Przecież, trzeba dbać o chorych prawda? - Uśmiechnąłem się lekko.
-Witaj Sylvio - powiedziałem otwierając drzwi.
-Dzień dobry - uśmiechnęła się. - To jest Gabe, mówiłam ci o nim.
-Miło mi - uścisnąłem jego wychudzoną dłoń.
-Mnie także. Pan jest nowym lekarzem Sylvii?
-Tak. I proszę, mów mi Smiley - posłałem mu przyjazny uśmiech.
-Dobrze.
-Muszę cię przeprosić.
-Jasne. Zaraz powinna przyjść pielengniarka i zabrać mnie na rehabilitację czy coś tam.
Rehabilitację co? To całkiem dobry pomysł. Zapamiętam.
Prawie jak na zawołanie przyszła ciemnowłosa kobieta z wózkiem inwalidzkim i zabrała chłopaka.
-Jest całkiem żwawy jak na anorektyka - stwierdziłem przysuwając krzesło do łóżka dziewczyny.
-Mnie też to zastanawia.
-Jak się dziś czujesz? - Zmieniłem temat.
-Tak jak wczoraj i przedwczoraj i tydzień temu...
-Powinnaś się uśmiechnąć.
-Mówi mi to lekarz z przydomkiem Smiley - zaśmiała się.
Wzruszyłem ramionami.
-Już mówiłem, że moje metody są niekonwencjonalne. Nie możesz się ruszać z łóżka prawda?
-Takie są zalecenia moich lekarzy.
-Teraz ja jestem twoim lekarzem. Masz tu coś na przebranie? Na dworze jest raczej chłodno.
-Tutaj nie jest mi to potrzebne.
-Poradzimy sobie jakoś inaczej. Chodź - chwyciłem ją za ręce i wyciągnąłem spod koca. - Proszę - zarzuciłem na nią mój fartuch - przynajmniej cię nie przewieje.
-Jesteś pewien? A jak cię za to zwolnią? Nie żeby mi zależało, ale nie chcę żebyś przeze mnie stracił pracę.
-Nie zwolnią mnie. Nie musisz się o mnie martwić. Idziemy?
-Tak - ujęła mnie pod rękę. - Dlaczego właściwie to robisz?
-Najpierw zajmę się twoim stanem psychicznym, a potem zdrowiem.
-Mam się dobrze psychicznie.
-Prędzej się sama zabijesz niż umrzesz.
-Tak czy inaczej umrę. Co za różnica? Zresztą to nie miało żadnego sensu.
-Miało sens. Tylko ty go nie widzisz moja droga. Ale kiedyś go dostrzeżesz. I będziesz wiedzieć jaka jest różnica między samobójstwem, a umieraniem.
***
Choć myślę nad tym w kółko i w kółko, to nadal nie mogę rozgryźć co miał na myśli. Różnica między samobójstwem, a umieraniem? Umierasz w obu przypadkach, ale na dwa inne sposoby. O to chodzi? Eh... - Opadłam ciężko na puchowe poduszki. Zamknęłam oczy chcąc znów znaleźć się poza murami szpitala.
Staliśmy przed wyjściem; byłam sparaliżowana.
-Możemy wrócić jeśli chcesz - powiedział. Odmówiłam kiwając głową.
Poczułam przyjemny powiew wiatru zmieszany z ciepłymi promieniami słońca. Ogarnęła mnie błogość i niezmierzona radość. Gdy tu trafiłam, zapomniałam o czymś takim.
-Jak się teraz czujesz?
-Wspaniale!
-Cieszy mnie to - uśmiechnął się. - Chodźmy na spacer.
Moje kąciki ust uniosły się do góry. Smiley sprawił, że znów czuję, że żyję. Jest kimś, kogo potrzebowałam, maleńkim promykiem słońca na burzowym niebie. Moją odskocznią i ukojeniem. Moją nadzieją, na to, że jednak uda mi się stąd wyjść.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top