III

Obudziłam się sama w jego pokoju. Poszłam do siebie żeby się ubrać i zeszłam na dół.

-Hej - zaczęłam.

-A ty co taka szczęśliwa? - spytał Tim.

-A co? Nie mogę?

-Tylko pytam.

Uśmiechnęłam się i rozejrzałam wokół.

-A Toby gdzie?

-A bo ja wiem? Nie było go tutaj.

-Ale w pokoju też go nie ma.

Chłopak tylko wzruszył ramionami.

-Więcej gofrów dla mnie - powiedziałem to prawie krzycząc.

-Ktoś mówił coś o gofrach? - obróciłam się w jego stronę.

-On słyszy tylko jedno słowo. Gofry - stwierdził Masky.

-To nie prawda! - zaprzeczał, a ja powstrzymywałam się od śmiechu.

-Nie. W ogóle.

-Sophie, powiedz mu coś!

-Przepraszam Toby, ale on ma rację - mówiłam przez śmiech.

-Widzisz?

-No wiesz? Ty też przeciwko mnie? Dzięki - obrócił się obrażony.

-Oj przestań, żartowałam - podeszłam do niego ale mimo to uśmiech nie znikał mi z twarzy.

Chłopak stanął ze mną twarzą w twarz. Był ode mnie wyższy o jakieś trzydzieści centymetrów.

-Za karę nie dam ci gofrów.

-Pff... sama sobie zrobię 

Odwróciłam się i chciałam sobie pójść ale on złapał mnie za rękę.

-A... dla mnie też zrobisz? - zrobił te swoje smutne oczka, a ja nie mogłam mu się oprzeć.

-No dobrze - uśmiechnęłam się.

-Jej! - przytulił mnie, aż wisiałam kilka centymetrów nad ziemią.

-Toby, dusisz, puść - wbrew pozorom był całkiem silny.

Postawił mnie delikatnie na ziemię.

-To mi możesz zrobić sernik. Proszę.

-A co ja gosposia?

-Jemu zrobisz gofry, ale mi sernika to już nie? Dzięki.

-No dobra.

-Nie musisz mu nic robić.

-Będę miła - uśmiechnęłam się.

Tak o to zrobiłam gofry dla Toby'ego i sernik dla Tima. Czuję się wykorzystywana. Ciężko z nimi żyć, ale mam tylko ich. Uśmiechnęłam się do siebie.

Przebierałam się, gdy poczułam jakieś ciepło na plecach. Wzdrygnęłam się.

-Gdzie idziesz? - mogłam się domyśleć, że to on.

-Z chłopakami na misję

-Beze mnie?

-Nic na to nie poradzę.

Staliśmy tak przez kilka minut.

-Muszę się ubrać. - zabrałam jego ręce z talii i obróciłam się w jego stronę, a on przyglądał mi się.

-Dlaczego się tak na mnie patrzysz? - on w odpowiedzi tylko uśmiechnął się łobuzersko - przestań! - miałam ochotę wybuchnąć śmiechem.

-Dlaczego? - uśmiech nie znikał mu z twarzy.

-Bo wyglądasz jakbyś chciał mnie zjeść.

Nie odpowiedział, tylko przysunął się bliżej i położył mi ręce na biodrach po czym wyszeptał mi do ucha.

-Może - poczułam jego ciepłe wargi na mojej szyi.

-Toby... - wyszeptałam.

Nie zareagował ani nie przestał. Podobało mi się to ale przypomniałam sobie, że miałam iść z Timem i Brianem. Chciałam coś powiedzieć ale on złączył nasze usta w pocałunku. Oddałam gest ale po chwili delikatnie go od siebie odsunęłam. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

-Muszę iść.

-Zostań.

Nie mogę - uśmiechnęłam się - widzimy się później.

Zgarnęłam chustkę i gogle i wyszłam z pokoju.

***

Było już późno, prawie świtało ale oni nadal nie wrócili. Martwiłem się, bo ostatnio strasznie się na nas uwzięli. Parę dni temu mało brakowało żeby znaleźli rezydencję. Mimo wszystko, grzecznie czekałem w domu, łażąc w kółko i drapiąc się po rękach. Prawie już zapomniałem o mojej chorobie.

-Czyżbyś się martwił o swoją dziewczynę? - drażnił mnie.

-Stul dziób Jeff.

-Jakiś ty groźny.

Nie miałem ochoty z nim rozmawiać a tym bardziej się kłócić.

Było po szóstej rano, gdy wrócili do domu. Siedziałem u Sophie w pokoju.

-Długo was nie było - zacząłem, jak tylko weszła do środka. Wzdrygnęła się.

-Nie strasz mnie tak.

-To ty nie strasz mnie. Pamiętasz, że Slender mówił, że mamy być ostrożni.

-Tak, pamiętam - przebrała się w moją koszulkę, która była na nią dużo za duża.

Podszedłem do niej a ona oparła głowę o moją klatkę piersiową. Z jednej strony wiedziałem, że nic jej nie będzie ale z drugiej, tylko ona mi została.

-Jestem zmęczona...

-Tak, ja też.

Położyłem się razem z nią, ale nie mogłem zasnąć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top