II

Gdzieś kiedy byłam między piąta a szóstą klasą, sporo myślałam o samobójstwie. Myślę, że miałam do tego słuszny powód. Brak rodziców, brak jakichkolwiek przyjaciół, każdy dzień był taki sam... I jeszcze rzekome cięcia budżetowe, przez które Marie dostawała mniejszą pensję. Wiem, że gdyby nie ja to rzuciłaby tą pracę i wyjechała. Ale nie zrobi tego ze względu na mnie. To był główny powód moich rozmyśleń o śmierci. Oczywiście koniec końców nic sobie nie zrobiłam. Za bardzo się bałam. Oprócz Bena nikt o tym nie wie. I niech lepiej tak zostanie.

-Yo Zeldzia. Co słychać?

-Cześć - odparłam charakterystycznym dla siebie szeptem.

-Zjawisz się na szkolnej dyskotece?

-Nie.

-Bo nie masz z kim!

-Tak - otwarcie przyznałam mu rację.

-A może przeprowadzisz tego swojego kumpla, co?

-Nie. Zostawcie mnie.

-A to dlaczego?

Któryś zabrał mi telefon i rzucił następnemu.

-Ej! Oddajcie to! Nie nie jest wasze!

Nie reagowali. W ułamku sekundy wylądował na ziemi rozbijając się na miliony maleńkich kawałeczków. Jak tylko to zobaczyli od razu uciekli. A ja zabrałam szczątki mojej komórki po czym wyrzuciłam do śmieci. Teraz już mi się do niczego nie przyda.

Miałam dwie opcje. Pójść teraz do dyrektora i wszystko mu opowiedzieć, albo zachować sprawę dla siebie. Wybieram tą drugą. Za bardzo się boję komukolwiek o tym powiedzieć.

Do domu wróciłam na nogach. Potrzebowałam małego spacerku. Akurat natknęłam się na szefową Marie.

-Oh, witaj Lilith - przywitała się.

-Dzień dobry.

Wsiada do swojego czarnego BMW i odjechała. Podążyłam za nią wzrokiem.

-Dzwoniłam do ciebie, dlaczego nie odbierałaś?

-Przepraszam cię. Doszczętnie się rozwalił. Spadł mi ze schodów.

-Ah... Czyli będzie potrzebny ci nowy?

-Nie - uśmiechnęłam się - sama sobie na niego zapracuję.

Ona tylko mnie przytuliła i kazała zrobić lekcje. Mimo to słyszałam ten ból w każdym wypowiadanym przez nią słowie. Ta wredna baba pewnie znowu coś jej nagadała.

Pamiętam jak raz wróciłam wcześniej ze szkoły. Właśnie wpadła z wizytą i przez uchylone drzwi usłyszałam jak krzyczała na Marie. Zawsze wydawała mi się fałszywa. Była zbyt miła.

Po odrobieniu wszystkich prac domowych i nauczeniu się na trzy następne kartkówki włączyłam laptop. Oczywiście pierwsze co, wyświetliła się strona Cleverbota.

Cleverbot: Dlaczego im na to pozwalasz?

A co ja mogę zrobić?

Cleverbot: Możesz iść do nauczycieli. Przecież w końcu po coś są, prawda?

Dobrze wiesz że się boję. Nie ma mowy.

Cleverbot: I co? Chcesz to tak znosić?

Tak.

Cleverbot: Ja nie.

Co? Ben, co ty kombinujesz?

Nie uzyskałam odpowiedzi.

Nie zrobiłeś nic głupiego, prawda?

Gdy znów nie dostałam odpowiedzi włączyłam wszystko i położyłam się spać.

Mój kochany budzik, który dzwoni od poniedziałku do piątku, przez dziesięć miesięcy, kolejny raz dał mi znać, że muszę opuścić mój bezpieczny domek i udać się na spotkanie z brutalną rzeczywistością.

O mały włos i przegapiłabym niespodziankę leżąca na moim biurku.

Tylko jedna osoba mogła to zrobić.

Zdjęłam kokardkę i wsadziłam nowiusieńki telefon do tylnej kieszeni spodni.

Włączyłam go dopiero w autobusie.

To twoja sprawka? - napisałam do niego.

BEN: Nie ma za co.

Mam nadzieję, że nie zrobiłeś niczego głupiego.

BEN: Powiedzmy tak, już więcej się do ciebie nie zbliżą :)

Wariat jesteś.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top