Rozdział 77
Ból był wprost nie do opisania, tysiąc razy gorszy niż kiedy byłam więźniem u Pana R. I to tylko ból fizyczny, nie wspominając już o psychicznym. Nie zważając jednak na rany, doczołgałam się do niego.
-Candy...Candy, powiedz coś!-zawołałam, pochylając się nad nim. Zero reakcji. Leżał na ziemi, cały poraniony, bez żadnych oznak życia.-Candy!-zawołałam, przytulając się do niego. Zawyłam z bólu, jak dzikie zwierzę złapane we wnyki. A potem krzyknęłam głośno i rozpłakałam się na dobre.
-Nie martw się, niedługo do niego dołączysz. Spotkacie się w piekle, ty, on i tamta jak jej było? Cane?-powiedział, stając nade mną. Podniosłam się i jeszcze raz spojrzałam na Candy'ego. Każda chwila życia ze świadomością, że jego już przy mnie nie ma, że zginął przeze mnie, chcąc mnie uratować, tylko mnie dobijała. To samo tyczyło się Cane. Spojrzałam w górę, na swojego oprawcę.
-Skoro i tak masz to zrobić, zrób to teraz. Zabij mnie-powiedziałam, patrząc prosto w pełne nienawiści i złości oczy Aleksandra.
-Nie tak szybko, chyba nie sądzisz, że dam ci odejść tak łatwo? Ty zasługujesz na o wiele gorsze cierpienia! Porzuciłaś nas dla nich!-zawołał chłopak.
-To nieprawda! Gdybyś tylko zechciał mnie wysłuchać, zrozumiałbyś, że...
-Łżesz! Podle kłamiesz! Wybrałaś ich, nie nas, zostałaś morderczynią i w dodatku jego dziwką! Nie zasługujesz na śmierć, a w każdym razie nie na szybką i przyjemną. Oddam mu cię. Juanowi. Niech zrobi z tobą to, na co zasługujesz. Niech cię uwięzi, na wieczność!-krzyknął Aleksander, po czym uderzył mnie w głowę pistoletem. Spadłam prosto na Candy'ego, ledwo jednak zdążyłam obrócić się na plecy, a już poczułam kolejną dawkę bólu. Aleksander wycelował i strzelił we mnie raz, a potem drugi.
-Przestań!-zawołałam, choć nie miałam pojęcia, skąd mam na to jeszcze siły.
-Nie będziesz mi rozkazywać! Ale skoro jesteś w stanie jeszcze mówić, to może powiesz mi, jak to jest tracić ukochaną osobę? Z rąk kogoś, komu się ufało? Kogo miało się za rodzinę? Fajnie, prawda?-spytał, patrząc z lubością na moje cierpienie.
~*~
-No nareszcie! Nic ci nie jest? Co ci się śniło? Strasznie krzyczałaś i płakałaś przez sen-powiedziałem, dotykając delikatnie twarzy Lily. Dziewczyna spróbowała się podnieść, ale powstrzymałem ją i pchnąłem lekko z powrotem na poduszki.-Nie wstawaj lepiej jeszcze-dodałem. Lily spojrzała zdziwiona na mnie, a potem rozejrzała się po pomieszczeniu.
-Gdzie my...
-Jesteśmy w naszym cyrku-powiedziałem, chwytając ją za rękę.-Teleportowaliśmy go najdalej jak mogliśmy, ale, jak się okazało, za daleko jednak nie mogliśmy. Trochę nas wykończyła ta walka, ale nie martw się, Cane i ja szybko dojdziemy do siebie i uciekniemy stąd o wiele dalej.
-To...gdzie w końcu jesteśmy?-spytała jeszcze raz Lily. Wzruszyłem ramionami.
-Niestety, nie tak daleko, jakbym chciał, żebyśmy byli. Jesteśmy nadal w królestwie Guard-odparłem.-Kiedy się tu zjawiliśmy, rozpłakałaś i rozhisteryzowałaś się na dobre, dopóki nie zasnęłaś. A teraz chyba miałaś jakiś koszmar-powiedziałem. Lily popatrzyła na mnie.
-Tak...Tak, miałam okropny sen. Cholera, Candy, jak ja się cieszę, że tu jesteś-stwierdziła, po czym ponownie spróbowała się podnieść. Tym razem jej na to pozwoliłem, a ona po prostu się do mnie przytuliła.-Dziękuję-powiedziała.
-Nie ma za co, w końcu cię kocham. Gdzie indziej miałbym teraz być, jeśli nie przy tobie?-zapytałem, obejmując ją delikatnie.-Co ci się śniło?-dodałem po chwili. Poczułem, jak Lily cała się spina.
-Śniło mi się, że Aleksander zabił Cane i ciebie, a mnie samą chciał oddać Juanowi. Zginęliście, bo chcieliście mi pomóc-odparła cicho.
-To faktycznie okropny sen. Ale zarazem tylko sen. Poza tym, oni nie są dla Cane i dla mnie żadnym zagrożeniem-powiedziałem. Lily odsunęła się ode mnie.
-A co, jeśli to się zmieni? Jeśli wynajdą jakiś sposób, żeby...-nie pozwoliłem jej dokończyć. Zakryłem jej usta palcem.
-Cii...Przez setki lat nikt nie znalazł sposobu, żeby to zrobić. Nawet ten jebany smok nie mógł tego zrobić, więc co oni mogą? Nic! Nic nam nie grozi z ich strony-odparłem.
-Cindy byli w stanie zabić...stwierdziła Lily.
-Tak, ale ona i ty trochę się od nas różnicie. Wy chyba nie jesteście światłem danym ludziom przez niebiosa? Bez obrazy oczywiście, dla mnie jesteś światłem mojego życia-powiedziałem.
-Nie wiem. Mówiłam ci już, że nie pamiętam ze swojego dzieciństwa nic oprócz Nancy-odparła Lily.
-Ale miałaś swoje dzieciństwo. Byłaś dzieckiem, podczas gdy Cane i ja zostaliśmy stworzeni od razu tacy, dorośli. Prawda jest taka, że trochę się od siebie różnimy, mimo wszystko. Nie mają nawet przeciwko nam tego specyfiku, który pozbawia mocy. Nie mają na nas nic-powiedziałem, dotykając ponownie jej twarzy. Wyglądała na taką bezbronną, przerażoną, wystraszoną. Lily pokiwała delikatnie głową, po czym znowu się we mnie wtuliła. Objąłem ją, pocałowałem delikatnie we włosy, po czym dziewczyna odsunęła się znów nieco ode mnie i podniosła głowę. Moje usta wręcz samoistnie odnalazły drogę do jej. Lily smakowała smutkiem, żalem i rozpaczą. Chciałem spić te uczucia z jej ust, aby nie musiała się z tym wszystkim mierzyć sama. Popchnąłem ją na poduszki i sam znalazłem się nad nią, wciąż delikatnie ją całując. Gdyby to ode mnie zależało, sprawiłbym, aby chwila ta trwała wiecznie. Z Lily zawsze było mi tak dobrze i pragnąłem, aby jej było równie dobrze ze mną. Przede wszystkim jednak najbardziej na świecie chciałem ją chronić, być dla niej wsparciem. Była moją miłością, moją ukochaną, moją kochanką i moją cudotwórczynią. Odsunęliśmy się od siebie nieznacznie. Popatrzyłem na nią, nie mogąc nadal wyjść z podziwu, jak ktoś taki jak ona mógł pokochać kogoś takiego jak ja.
-Powinniśmy porozmawiać. Coś ustalić-powiedziała, odwracając głowę w bok, kiedy po raz kolejny chciałem ją pocałować.
-Porozmawiać? O czym?-zdziwiłem się. Lily spojrzała na mnie odrobinę zdziwiona.
-Wiesz o czym-odparła.
-Nie...To nie może zaczekać?-zapytałem z nadzieją. Nie chciałem teraz poruszać tego tematu.
-Zaczekać?! Życie mi się posypało, rodzina mnie nienawidzi, chcą mojej śmierci, a ty się pytasz, czy to może zaczekać?! Co ja teraz zrobię?!-krzyknęła Lily. W tonie jej głosu słychać było jednocześnie smutek i złość.
-To proste. Odejdziesz. Uważają cię za potwora i nie chcą zrozumieć swojego błędu. Nie chcą pozwolić ci się wytłumaczyć. Grożą ci i chcą cię skrzywdzić. Każde spotkanie z nimi kończy się tak samo. Nie chcę nawet słyszeć o jakiejkolwiek kolejnej wizycie, słyszysz? Nigdy więcej cię do nich nie puszczę-odparłem.
-Ale Juan nadal będzie chciał mnie...nas schwytać-powiedziała Lily.
-No i? Uciekniemy tak daleko, że nigdy mu się to nie uda. Do tego czasu przeczekamy tych kilka dni tutaj-powiedziałem.
-Ale ja naprawdę nie mogę przecież ot tak zostawić swojej rodziny...-stwierdziła cicho Lily.
-Lily, to już nie jest twoja rodzina. To zabrzmi bardzo brutalnie, to co teraz powiem, ale oni cię wyrzucili z rodziny. Nie chcą cię, nie chcą znać prawdy, uwierzyli Juanowi, nie tobie, nie zasługują na ciebie-odparłem.
-Ale to wszystko zbieg okoliczności! Pewnie na ich miejscu też byś tak zareagował, gdybyś zobaczył na przykład mnie, wyciągającą sztylet z piersi Cane!-zawołała dziewczyna.
-Nie mów mi, jak bym zareagował w takiej sytuacji. Nie możesz tego wiedzieć-odparłem.
-Ale wiem to! Znam cię i wiem, jaki potrafisz być porywczy i mściwy!-stwierdziła Lily.
-Lily...-zacząłem, ująwszy ją delikatnie pod brodę. Zmusiłem ją, żeby spojrzała mi prosto w oczy.-Kilka dni. Może trzy, może cztery? Myślę, że więcej nie. I wynosimy się stąd, bez dyskusji. Oni cię naprawdę nienawidzą. Muszą ochłonąć, jeśli teraz byś się tam zjawiła, rozszarpaliby cię. A co, jeśli nagle dostałaś nowej mocy? Co, jeśli ten sen jest swego rodzaju wizją przyszłości, która może nastąpić, jeżeli się stąd nie wyniesiemy?-spytałem.
-Przestań! Nawet tak nie mów! Tobie i Cane nic nie może się stać!-zawołała Lily.
-Tobie też nie. Pozwól mi o siebie zadbać-odparłem. Nie pozwoliłem jej nic więcej powiedzieć, pochyliłem się i znów delikatnie ją pocałowałem. Nasze wargi ledwo się ze sobą stykały, ale to mi wystarczało. Kochałem Lily i ponad wszystko pragnąłem jej szczęścia oraz bezpieczeństwa. I to własnie chciałem jej przekazać tym pocałunkiem.
~*~
-Aleksander, jesteś tego pewien? Że chcesz wyruszyć razem z nimi?-spytała przejęta tym wszystkim Adele.
-Tak, mamo, jestem pewien. Poza tym sama wiesz, że nie mam wyboru. Juan jasno powiedział, że albo sprowadzę mu te genyry, albo wszyscy poniesiemy konsekwencje śmierci Laury-odparł obojętnym tonem chłopak, zapinając sobie pas z bronią.
-Przestań! Nie zachowuj się tak i nie mów tak...
-Jak?!-zapytał zdenerwowany chłopak, spoglądając na swoją matkę.
-Tak, jakbyś naprawdę stracił wiarę w nią-odparła Adele.
-A w co ja mam wierzyć?! W kogo?! W morderczynię?! Sama widziałaś ją "w akcji"! Ona jest dla nas zagrożeniem! Też ciężko mi się z tym pogodzić, ale ona zabiła Laurę! Po co?! Jak niby Laura miała jej zagrozić, co takiego jej zrobiła?! Juan jest pewien, że to była zemsta za to, że próbował ją schwytać...
-Ciężko mi w to wszystko uwierzyć, Lily nigdy nie wydawała się taka...
-Widać dobrze udawała. Albo po prostu tamta dwójka ją zmanipulowała, może jakoś ją zmienili, przekonali do siebie, do mordowania. Ale jedno jest pewne, to już nie jest nasza Lily. To potwór. To trójka potworów, które trzeba wykończyć-stwierdził pewnie Aleksander. Adele popatrzyła na niego niepewnie, z obawą.
-Tylko uważaj na siebie. Nie chcę, aby coś ci się stało-odparła królowa, po czym delikatnie poczochrała swojego syna po głowie. On uśmiechnął się do niej smutno.
-Poradzę sobie. Juan dał wielu swoich ludzi, którzy znają się na rzeczy. Przeszukamy cały las, potem udamy się do królestwa Wschodu, zresztą, przeszukamy każde królestwo! Kawałek po kawałku, nigdzie się nie ukryją!-zawołał wojowniczo chłopak. Niewiele później był już gotów, pożegnał się z matką i udał się na dziedziniec, gdzie pomału zbierał się oddział, który miał wyruszyć w poszukiwaniu trójki genyrów.
~*~
-Nareszcie udało ci się jej przemówić do rozumu-stwierdziła Cane.
-No-odparłem obojętnie.
-W końcu przestaniemy robić z siebie debili-dodała dziewczyna.
-Yhm.
-I będziemy mogli zająć się sobą, nie będziemy już tyle ryzykować, zwłaszcza ona-kontynuowała moja siostra.
-Tia.
-Ale naprawdę cieszę się, że przekonałeś ją do naszego punktu widzenia!-zawołała.
-Super.
-Czy ciebie w ogóle obchodzi to, co do ciebie mówię?!-spytała. Spojrzałem na nią obojętnie.
-Szczerze? Nie za bardzo. Najchętniej skończyłbym ten temat. Lily na razie zgodziła się stąd odejść, ale boję się, że będzie jeszcze chciała tu wrócić, do tej swojej piekielnej rodzinki. Więc wolę o tym na razie nie myśleć-odparłem.
-Aha. No dobra, to wiele wyjaśnia-stwierdziła Cane.
-Co wiele wyjaśnia?-zapytała Lily, pojawiając się w pomieszczeniu.
-To, że do końca nie wiemy, jak to dalej będzie, więc wolę na razie o tym nie gadać-wyjaśniłem.
-Aha-odparła Lily, siadając obok mnie. Na szczęście po tym, jak jeszcze trochę się przespała, czuła się i wyglądała o niebo lepiej.
-Powinniśmy coś zjeść-zasugerowała Cane.
-Popieram! Umieram z głodu-odparłem, po czym spojrzałem na Lily.
-No, ja też bym coś zjadła-stwierdziła, następnie uśmiechnęła się lekko do mnie, co od razu odwzajemniłem. Kolacja minęła nam zaskakująco normalnie. Po prostu dobrze się bawiliśmy, świetnie się ze sobą dogadywaliśmy, jedliśmy, żartowaliśmy. Tym bardziej cieszyła mnie radość w oczach Lily, wyglądała bowiem na szczerą, a do tej pory strasznie martwiłem się, że będzie to ogromnie przeżywała. Na razie jednak jako-tako się trzymała.
~2 dni później~
-Naprawdę chcesz jeszcze iść na jakieś poszukiwania? O tej porze? W środku nocy? Do lasu?-spytał zaskoczony strażnik.
-Nie wiem, czy wiesz, ale cały czas jesteśmy w lesie-odparł Aleksander.
-Wiem, wiem, ale przecież ty też wiesz, o co mi chodzi-stwierdził mężczyzna. Chłopak wzruszył ramionami.
-Nie chcę tracić czasu-wyjaśnił.
-Całymi dniami się nie oszczędzamy, przeszukujemy ten las, pod koniec wszyscy padają ze zmęczenia, a ty jeszcze dodatkowo przeszukujesz las-powiedział, nie bez podziwu, mężczyzna.
-Po prostu nie zniósłbym siedzenia bezczynnie, nawet jeśli szansa na znalezienie ich jest mała, wolę to, niż siedzieć i czekać i nic nie robić-odparł Aleksander.
-Szczerze mówiąc, podziwiam cię, że ci się chce. Ale jakim cudem pozwalają ci na coś takiego?-zapytał zaskoczony strażnik. Aleksander oczywiście wiedział, o co mu chodzi, w końcu on sam, jakby nie patrzeć, był bardziej ich jeńcem, niż żołnierzem z równymi prawami. Jednak dowódca oddziału doskonale wiedział, że chłopak za nic w świecie nie uciekłby ani nie zrobił nic nieodpowiedniego. Inaczej kara czekałaby jego rodzinę.
-No, jakoś pozwalają. A może chciałbyś mi towarzyszyć? Towarzystwo zawsze się przyda-zaproponował Aleksander. Mężczyzna spojrzał na niego zaskoczony.
-Ja?
-Tak, ty. Co ty na to?-spytał chłopak, uśmiechając się lekko. W gruncie rzeczy liczył na to, że mężczyzna się zgodzi. Aleksander uznał, że dobrze byłoby na wszelki wypadek załatwić sobie jakieś towarzystwo. Na szczęście strażnik, choć nieco zaskoczony, w miarę łatwo dał mu się namówić. Szybko uszykowali konie i wyruszyli.
-Tak w ogóle, nazywam się Feliks-powiedział mężczyzna, dosiadając konia.
-Aleksander-odparł z uśmiechem chłopak, już siedzący na koniu. Razem ruszyli w stronę lasu, w poszukiwaniu genyrów.
~*~
-Jesteś...okropny!-zawołałam. W odpowiedzi Candy tylko się zaśmiał i położył obok mnie, po czym delikatnie mnie objął.
-Jestem wspaniały-stwierdził, wtuliwszy się twarzą w moją szyję.
-Tylko ty tak sądzisz!-odparłam.
-Ty też!-zawołał, a w tonie jego głosu słychać było szczerą radość.
-Skąd wiesz?-spytałam, wplatając dłonie w jego włosy. Wprost nie mogłam się przed tym powstrzymać.
-No, to akurat proste. Każdy by się domyślił po sposobie, w jaki wykrzykujesz moje imię, kiedy robię tak...-przerwał na chwilę i pocałował mnie.-...tak...-dodał, zjeżdżając niżej, w okolicę szyi.-...albo tak...-powiedział, przenosząc się ponownie wyżej i przygryzając delikatnie moje ucho.
-Przestań, nie jestem twoim ciastkiem!-zawołałam ze śmiechem.
-Ciastkiem nie, ale cukiereczkiem jak najbardziej-odparł, odsuwając się ode mnie nieznacznie.
-A ty lizaczkiem-stwierdziłam, kładąc mu dłoń na klatce piersiowej. Candy uśmiechnął się delikatnie.
-Uwielbiam cię-powiedział, chwytając mnie za rękę. Odwzajemniłam jego uśmiech.-Zrobimy to jeszcze raz?-zapytał nagle, a mi uśmiech zniknął z twarzy.
-Co?
-No, to co słyszałaś. Czy będziemy się kochać jeszcze raz?-powtórzył.-Co tak się dziwisz, przecież to nie jest dziwne pytanie-dodał, przysuwając się niebezpiecznie blisko mnie. Poczułam, jak mnie obejmuje, a potem zaczął mnie całować po szyi, schodząc coraz niżej...i niżej. Zaczynało robić się niebezpiecznie, bo nadal nie miałam na sobie żadnych ubrań, a Candy w tej kwestii był nieprzewidywalny.
-Candy, nie uważasz, że jesteś troszeczkę za bardzo napalony?-spytałam z uśmiechem na ustach, bo pieszczoty błazna zaczęły mnie lekko łaskotać.
-Przecież wiesz, że tak. Zawsze i wszędzie-odparł chłopak. Nie wytrzymałam i zaśmiałam się cicho. Candy odsunął się ode mnie nieznacznie.
-Co cię tak bawi?-spytał.
-Ty. Łaskoczesz-odparłam.
-Zaraz przestaniesz się śmiać i zaczniesz krzyczeć z rozkoszy!-stwierdził Candy, pojawiając się nade mną. Znów poczułam na sobie jego przyjemny ciężar.
-Kocham cię, Candy-powiedziałam, kiedy on zaczął mnie delikatnie całować po szyi.
-Ja ciebie bardziej. I zawsze będę kochał, na wieczność-odparł chłopak, odsuwając się nieznacznie ode mnie. Spojrzał na mnie z góry, a na jego twarzy widać było radość i zadowolenie.
-Na wieczność-powiedziałam cicho, dotykając delikatnie jego twarzy. Candy chwycił mnie za dłoń i delikatnie mnie w nią pocałował, cały czas patrząc mi przy tym prosto w oczy. Potem pocałował mój nadgarstek, a następnie złożył długi, intensywny pocałunek na moich ustach. Zastanawiało mnie tylko, czym to się skończy, choć tak właściwie to przeczuwałam to. To było takie dziwne, zdać sobie sprawę, jak bardzo zależy ci na osobie, o której istnieniu jeszcze parę miesięcy temu nie miało się pojęcia. I że jesteś w stanie całkowicie się jej oddać, bez niemal żadnych obaw. Cieszyłam się, że go przy sobie mam, że mogę się cieszyć jego obecnością, tak bardzo bliską, że on i ja nawzajem możemy się sobie oddać. To było wprost nieziemskie, ekscytujące, przyjemne, nie, więcej niż przyjemne, to była prawdziwa rozkosz! A do tego pozwalało zapomnieć o wszystkim, bo przyjemność wręcz odbierała możliwość normalnego myślenia.
-Moja Lily-szepnął mi do ucha błazen.
-Mój Candy-odparłam, obejmując go. Chciałam przylgnąć do niego całym ciałem i zatracić się w nim całkowicie.
~*~
-Dasz sobie radę?-zapytałem niepewnie.
-Pewnie! Nie jestem przecież dzieckiem! Poradzę sobie. Zresztą, do wieczora chyba i tak wrócicie, nie? Tylko uważajcie na siebie, dobrze?-odparła Lily.
-O nas się nie martw-powiedziałem. Następnie pocałowałem ją na pożegnanie i podszedłem do siostry.
-Romeo i Julia już się pożegnali?-spytała z uśmiechem.
-Zazdrośnica-odparłem.
-Nie zazdroszczę Lily, że jest dziewczyną mojego brata, bo wolałabym zdechnąć niż zająć jej miejsce. A tobie nie zazdroszczę, że jesteś chłopakiem Lily, dziewczyny mnie nie kręcą. Więc nie, nie jestem zazdrośnicą-odparła z uśmiechem Cane. Spojrzałem na nią przelotnie i odwróciłem się ponownie do Lily.
-Uważaj na siebie, moja droga. Wygraliśmy z nimi jedną bitwę, ale czeka nas jeszcze prawdziwa wojna-odparłem. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
-Dobrze, będę uważała. Tylko jeszcze...pamiętaj, co mi obiecaliście-odparła, patrząc to na mnie, to na Cane.
-Jasne, będziemy pamiętać-powiedziałem. Następnie Cane i ja ruszyliśmy w drogę. Moja siostra miała pecha (choć może raczej w naszym przypadku było to szczęście) i podczas swojego małego zwiadu trafiła w lesie na niewielki obóz strażników Juana. Na tę wieść chcieliśmy przenieść nasz cyrk, ale nam się to nie udało, widać nadal byliśmy na to zbyt słabi. Uznaliśmy więc, że dobrze będzie niepostrzeżenie tam się zakraść i zobaczyć co i jak. Jednak stwierdziliśmy też, że lepiej będzie, jeżeli Lily zostanie w cyrku, nie do końca doszła jeszcze do siebie po tym, jak ten cały Aleksander załatwił ją tym magicznym specyfikiem. Tak czy inaczej, planowaliśmy, że nie zajmie nam to więcej niż godzinę, podczas gdy Lily miała na nas po prostu zaczekać. Ledwo się oddaliliśmy i staliśmy się niewidzialni, choć nie dla siebie. Nadal nie rozumiałem, dlaczego, będąc niewidzialnymi, Cane i ja widzimy się, Lily i ja także się widzimy, ale one dwie już nie. Poza tym Lily nie widziała kiedyś też i mnie, jedynie wyczuwała jakoś obecność moją i Cane. To było naprawdę niesamowicie dziwne i musieliśmy jeszcze to rozpracować. Po przejściu jakiegoś kilometra czy dwóch, do moich uszu dotarły pierwsze hałasy świadczące o obecności ludzi. Krzyki, komendy, rozkazy, wyzwiska, słowem, typowy żołnierski obóz.
-To nie wygląda na "niewielki obóz"-stwierdziłem, widząc uwijających się wszędzie jak mrówki w mrowisku ludzi.
-A-ale...ich było mniej! Naprawdę!-zawołała Cane, spoglądając na mnie z dezorientacją.
-Może część ludzi była akurat...no nie wiem, też na jakimś zwiadzie, kiedy ty ich znalazłaś? Albo dołączyli do nich jacyś nowi żołnierze. Bądź co bądź, lepiej przyjrzyjmy się szybko co i jak i wracajmy-odparłem. Cane kiwnęła lekko głową. Uważając na wszystko i wszystkich dookoła, postanowiliśmy nieco rozejrzeć się po obozie. Zauważyłem na początku, że wszyscy strażnicy mają przy sobie broń przeciwko Lily, co nieco mnie zaniepokoiło. Zdecydowanie jednak bardzie zaniepokoiło mnie to, że tego okazało się być tam więcej! Część ludzi rozmawiała o genyrach, czyli o nas, mówili coś o "łapaniu" nas, w tym oczywiście Lily, a także o tym, że mają przy sobie te jebane bronie, sztylety i miecze, które mogą zadawać jej prawdziwe, niegojące się rany. Na jej twarzy i rękach nadal widać było lekkie blizny po tym, jak ten skurwiel torturował ją za pomocą tych nowych broni. Wszystko to coraz mniej mi się podobało. Przeszukaliśmy jeszcze ostrożnie kilka rozbitych namiotów,w niektórych z nich była cała masa tych broni, w tym pistoletów z tą dziwną substancją. Bez namysłu chwyciłem Cane za rękę i pociągnąłem za sobą.
-Spadajmy stąd. Oni są tutaj po to, żeby nas dorwać. Musimy wrócić do Lily-powiedziałem. Moja siostra nie sprzeciwiła się, tylko poszła zaraz za mną. Jak najszybciej musieliśmy wrócić do cyrku, z dala od tych ludzi.
~*~
Aleksander nie mógł wprost w to wszystko uwierzyć. Z zaskoczeniem, ale i niewielką radością, a także żalem, przyglądał się widokowi przed sobą.
-To ten cyrk-powiedział cicho jego towarzysz, Feliks, który po raz drugi już zgodził się towarzyszyć mu w trakcie jego osobistych poszukiwań. Młodzieniec odwrócił się w jego stronę.
-Jesteś pewien?-spytał.
-Ja...cóż, ręki ani głowy nie dam sobie za to uciąć, ale dostaliśmy informację, że te genyry żyją w cyrku. A to jest cyrk w środku lasu! Ogromny! To musi być to!-zawołał strażnik.
-W takim razie nie ekscytuj się tak, bądź ciszej. Jeszcze ktoś na nas tutaj zwróci uwagę-odparł Aleksander, zsiadając z konia.
-Masz na myśli któregoś z genyrów?
-Nie, wróżkę chrzestną. Oczywiście, że któregoś z genyrów! Zsiadaj z konia!-odparł młodzieniec. Feliks przyjrzał mu się zaskoczony.
-Chyba nie zamierzasz tam iść?-zapytał mężczyzna.
-A dlaczego nie? Co, mam tu tak stać i podziwiać widoki?-odparł Aleksander.
-Powinniśmy donieść o naszym odkryciu dowódcy-stwierdził żołnierz.
-Tak, a w tym czasie genyry uciekną? Dzięki, ja wolę załatwić to od razu-odpowiedział chłopak.
-Ale oni są niebezpieczni!
-Przecież wiem o tym! Lepiej, niż ktokolwiek inny! Ale nie zamierzam ukrywać się jak tchórz! Pozabijam ich wszystkich! Z twoją pomocą albo bez!-zawołał Aleksander. Jednocześnie udało mu się wreszcie przywiązać konia do jednego z drzew i gotów był już udać się do cyrku. Feliks zaś przyjrzał mu się niepewnie. Bądź co bądź, znał chłopaka dość niedługo, ale zdążył już go nieco polubić i nie chciał, żeby coś mu się stało. Poza tym, towarzyszów broni nie puszcza się samemu na pewną śmierć.
-Poczekaj! Pójdę z tobą!-zawołał, zsiadając z konia. Przywiązał go obok tego należącego do Aleksandra i podszedł do chłopaka, który bez słowa ruszył dalej w stronę cyrku.
-Musimy zachować czujność, oni mogą być wszędzie. I teraz jesteśmy na ich terenie, nie na naszym-powiedział chłopak, kiedy weszli do cyrku. Zamilkli, kiedy znaleźli się w środku i zaczęli poruszać się kolorowymi korytarzami.
~*~
Kiedy Candy i Cane odeszli, wróciłam do cyrku. Powoli udałam się do swojego pokoju, po czym położyłam się na łóżku. Byłam trochę zmęczona i śpiąca, więc chciałam nieco odpocząć. Miałam ogromną ochotę choć na chwilę przymknąć oczy, wiedziałam jednak, że nie mogę sobie na to pozwolić. Byłam sama i pod żadnym pozorem nie mogłam zasnąć. Trwało to jakieś kilkanaście minut, po czym moją uwagę przykuł jakiś hałas. Wyprostowałam się i zaczęłam uważnie przysłuchiwać. Hałas nie powtórzył się, ale byłam pewna, że coś słyszałam. Wstałam więc z łóżka i ostrożne podeszłam do wyjścia. Przyjrzałam się korytarzowi, ale nic podejrzanego nie zauważyłam. Zaczęłam nim iść, w stronę, z której usłyszałam ten dźwięk. Nie zdążyłam dojść do za krętu, kiedy wydało mi się, że coś zauważyłam. A raczej kogoś. Przystanęłam.
-Candy? Cane? To nie jest śmieszne! Wróciliście już?-zapytałam niepewnie. Nie doczekałam się jednak odpowiedzi, zamiast tego zza zakrętu wyskoczył...Aleksander. Nim zdążyłam zrozumieć, co się dzieje, poczułam ból w brzuchu, gdzie trafił mnie pocisk z tą cholerną substancją.
-Aleksander!-zawołałam, zginając się z bólu. Za chłopakiem zjawił się kolejny mężczyzna, ubrany jak typowy strażnik Juana. Niewiele myśląc, odwróciłam się i teleportowałam, ale zdołałam dotrzeć tylko do końca korytarza. Gdy się tam pojawiłam, zachwiałam się i przewróciłam na ścianę. Czułam, jak tracę siły, a użycie mocy w tej chwili raczej by mi nie pomogło. Chciałam stać się niewidzialna, ale nie byłam w stanie już tego zrobić. Puściłam się więc najszybciej jak mogłam, chcąc przebiec przez pokój, wybiec z drugiej strony i uciec. Jednak Aleksander i tamten mężczyzna byli szybsi. Poczułam, jak ktoś chwyta mnie za rękę i ciągnie mocno do tyłu. Zachwiałam się i padłam na podłogę. Nad sobą zobaczyłam Aleksandra, z tą dziwną bronią w ręce. Wycelował we mnie i byłam pewna, że strzeli, ale nie zrobił tego. Zawahał się.
-Lily...powiedz mi, jak mogłaś?!-zawołał.
-To nie tak, naprawdę! Ja nie zabiłam Laury, to zrobił ten strażnik!-zawołałam. W tej samej chwili poczułam okropny ból w nodze. Podniosłam głowę i spostrzegłam, że zbliżał się do nas drugi mężczyzna.
-Jedną mamy, jeszcze tylko dwójka-powiedział, podczas gdy ja jakimś cudem zdołałam się jeszcze podnieść, wstać i spróbowałam od nich odbiec. Ktoś jednak doskoczył do mnie i szarpnął mnie za włosy. Krzyknęłam cicho, upadłam, ale zaraz podniosłam się jeszcze raz i odepchnęłam od siebie z całych sił strażnika Juana, choć tych sił nie miałam już wiele. Odwróciłam się i pobiegłam dalej. Nie zdołałam jednak daleko odbiec, kiedy ktoś ponownie do mnie dobiegł, chwycił mnie mocno i popchnął w bok, przez co wpadłam na łóżko. Niewiele myśląc, podniosłam się, chcąc przez nie jakoś przeskoczyć albo przejść, bo za mną cały czas ktoś się znajdował. Poczułam czyjąś rękę na ramieniu, bez namysłu więc odwróciłam się i przywaliłam z całych sił osobie za mną. Ku mojemu zaskoczeniu, to był Aleksander.
-Zostaw mnie! Zostaw! Słyszysz?! Nic nie rozumiesz! NIE ROZUMIESZ!-krzyknęłam głośno, ze złością. Mimo że użyli na mnie tej dziwnej mikstury, jakimś cudem zdołałam użyć jednej ze sowich mocy, choć wcale tego nie planowałam. Nie rozumiałam, jak to było możliwe, dlaczego moja moc zadziałała i Aleksander zasłonił uszy, po czym padł na łóżko, kuląc się z bólu, którego byłam sprawczynią. Korzystając jednak z tej możliwości, krzyknęłam jeszcze, po czym poczułam ból w dolnej części pleców. Byłam tak zaskoczona i zmęczona, że padłam na łóżko obok Aleksandra, nade mną zaś pojawił się tamten strażnik. W ręce miał niewielki sztylet, którym mnie zaatakował. Bez namysłu wyciągnęłam przed siebie ręce, chcąc się jakoś obronić. Szarpaliśmy się przez jakiś czas, po czym poczułam nieopisany wprost ból w ręce. Chwyciłam się za zadaną sztyletem ranę, z której polała się struga krwi. Ból był naprawdę okropny, ale wiedziałam, że nie mogę teraz skupić się tylko na nim, zagrożenie wciąż nie minęło. Wyciągnęłam rękę i udało mi się jakoś wytrącić sztylet z dłoni strażnika. Zaczęliśmy znów się szarpać. Wszystko sprowadzało się do jednego, on albo ja. Moje życie albo jego. Odepchnęłam go jakimś cudem nieco na bok i już chciałam się podnieść, aby wydostać się spod niego i uciec, jednak w tej samej chwili...Wszystko zniknęło.
~*~
Aleksander, widząc, co dzieje się tuż przy nim, niemal bez namysłu chwycił sztylet, który Lily wytrąciła z ręki Feliksowi. Chłopak znał sposób i możliwości tej broni, wykonanej właściwie specjalnie przeciwko Lily. Korzystając z tego, że dziewczyna była zbyt zajęta walką z jego towarzyszem, uniósł sztylet i zatopił go w jej piersi akurat kiedy próbowała wstać. Lily spojrzała na niego. A jej wzrok nie wyrażał złości czy nienawiści, jakby się zresztą w takiej sytuacji spodziewał, tylko zaskoczenie. Ogromne zdziwienie, jak wtedy, kiedy chłopak miał sześć lat i uciekł Lily, a ona odnalazła go dopiero w zbrojowni, gdzie dobierał się już do jednego z mieczy, którym od zawsze chciał walczyć. Właściwie to bardziej zaskoczenie pomieszane z niedowierzaniem. Trwało to jednak ułamek, sekundy, bo już chwilę później Lily opadła bez życia na poduszki, ze sztyletem wystającym jej z piersi.
-Aleksander! Zabiłeś ją! Nie wierzę! Jak ci się to udało?! Jesteś mistrzem, chociaż...król pewnie nie będzie zadowolony, ale mamy jeszcze w razie czego tamtą dwójkę! Swoją drogą, oni muszą gdzieś tutaj być, nie?-odezwał się podekscytowany Feliks. Całkowicie stracił zainteresowanie martwym genyrem, zszedł z łóżka, na którym mocował się z dziewczyną i zaczął chodzić po pokoju, jakby się spodziewał, że zaraz z jakieś skrytki wyskoczy cała armia genyrów. Aleksander zaś cały czas siedział przy Lily i przyglądał się jej. Leżała na plecach, z jedną ręką zwisającą z boku łóżka. Zabiłem ją. Zabiłem ją. Naprawdę ją zabiłem. Zabiłem Lily. Moją Lily. Moją ukochaną Lily. Moją drugą matkę-myślał chłopak. Przed jego oczyma przewijały się teraz wszystkie wspomnienia z jego opiekunką, chwile, kiedy uczyła go chodzić, pisać, kiedy zabawiała go magicznymi sztuczkami, kiedy odrabiała z nim lekcje, pomagała w nauce, śpiewała mu kołysanki. Wszystkie chwile jego życia, w których była Lily, wszystkie szczęśliwe wspomnienia, bo nie miał żadnego, które by takie nie było. Chciał jej śmierci, dla niego stała się potworem. A przynajmniej wcześniej tak myślał, jednak teraz, kiedy widział ją...martwą, pozbawioną życia, z jego ręki... Czuł się, jakby zabił własną matkę albo siostrę, podczas gdy jego towarzysz zachowywał się, jakby najchętniej otworzył teraz szampana, aby to uczcić, co tylko bardziej irytowało Aleksandra.
-Zamknij się!-zawołał chłopak, odchodząc od zwłok Lily. Strażnik Juana spojrzał na niego zaskoczony.-Tamtej dwójki tutaj nie ma!-dodał chłopak.
-Skąd wiesz?-spytał żołnierz.
-Gdyby tak było, dawno już by się tu zjawili. Pomogli jej, załatwili nas, nie sądzisz?-odparł Aleksander. Feliks po krótkiej chwili namysłu przyznał mu rację.
-To...co teraz robimy?-spytał strażnik. Młodzieniec zaś minął go i skierował się w stronę drzwi.
-Spadajmy stąd. Walka z nią, nawet osłabioną, dała nam w kość. Jak tamta dwójka się tutaj jeszcze zjawi, załatwią nas. Będą wściekli, do tego na nich nie działa mikstura ani broń-odparł chłopak.
-Wrócimy do obozu i zawiadomimy o wszystkim dowódcę! Genialne!-zawołał Feliks, dobiegając do Aleksandra, który był już przy wejściu na korytarz. Chłopak miał ochotę zdzielić go za ten entuzjazm, ale jakoś się powstrzymał. Po tym, co zrobił, wszystko zaczynało powoli tracić dla niego znaczenie. Chciał po prostu jak najszybciej stamtąd się wynieść, używając pierwszego lepszego kłamstwa o ucieczce dla ich bezpieczeństwa.
KONIEC
Niedługo pojawi się też epilog, który będzie kontynuacją prologu, więc jeśli ktoś nie pamięta go dokładnie, może najpierw do niego na chwilę wrócić, nie był zbyt długi UwU
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top