Rozdział 70
Usłyszałam ciche kroki, a po chwili zjawił się Candy.
-Szukałem cię-powiedział, po czym podszedł i usiadł obok mnie. Oboje mieliśmy teraz idealny widok na zewnątrz, gdzie właśnie spomiędzy drzew i chmur zaczęły przedzierać się pierwsze promienie wschodzącego słońca.
-Myślałam, że jesteś z Lily-odparłam.
-Byłem, ale ona przecież już dawno śpi. A ty co robisz?-zapytał.
-Gram w hokeja, nie widzisz? Podziwiam wschód słońca, oczywiście!-zawołałam, przewracając przy tym oczyma. Mój brat ponownie spojrzał na widok, który roztaczał się przed naszymi oczyma. Nasz cyrk ze wszystkich stron był obecnie otoczony przez kilka niewielkich wzniesień porośniętych drzewami, co dodatkowo stanowiło dla nas zaletę. Nawet gdyby ktoś się tutaj zapuścił, trudno byłoby go znaleźć. Wadą było to, że mieliśmy stąd spory kawał drogi do pałacu tej całej Adele, ale cóż, coś za coś.
-Naprawdę już świta-powiedział Candy. Trudno było mi rozpoznać, czy to było bardziej pytanie, czy stwierdzenie.
-Tak.
-Dziś się przekonamy, czy rodzina Lily na nią zasługuje. Czy nadal o niej pamiętają, kochają ją...-powiedział mój brat.
-Jeśli nie, ma nas. My nigdy jej nie zostawimy-odparłam.
-Tak, ale i tak nie chciałbym, aby ona przez nich cierpiała, tak jak my kiedyś. Ona jest silna, bardzo silna, bo naprawdę wiele już zniosła i się nie poddaje. Tylko że jest też jednocześnie nadzwyczaj wrażliwa, każde cierpienie przeżywa trzy razy bardziej, a na tej jej rodzinie tak jej zależy...Nie ręczę za siebie, jeśli oni ją skrzywdzą-odparł.
-Wiem o tym. Widzę, jak ci na niej zależy. Ona też to widzi. Nie obronimy jej jednak przed wszystkim. Musi się z tym zmierzyć, my możemy jej tylko pomóc-powiedziałam. Candy nic nie odpowiedział, skończyło się więc na tym, że siedzieliśmy obok siebie i podziwialiśmy wschód nowego dnia.
~*~
Obudziłam się wcześniej rano. Natychmiast jak najszybciej się uszykowałam, a potem odszukałam Candy'ego i Cane. W końcu mogliśmy ruszać! Nie mogłam wprost ukryć swojej ekscytacji, choć oni jej nie podzielali. Dla bezpieczeństwa użyliśmy swoich mocy niewidzialności. Jakiś czas wcześniej Candy i ja odkryliśmy, z niemałym zdziwieniem, że kiedy stajemy się niewidzialni, możemy się nawzajem widzieć. To było tym dziwniejsze, że Candy tak samo mógł widzieć Cane podczas używania tej mocy, a ona jego. Zaś Cane i ja nie widziałyśmy się.
Wyczuwałyśmy tylko jakoś swoją obecność, ale to nie było to samo co z Candy'm, którego widziałam zawsze tak, jakby wcale nie używał swojej mocy, tylko stał normalnie obok mnie. To było naprawdę niepojęte i żadne z nas nie potrafiło tego wyjaśnić, ale w gruncie rzeczy było to jednocześnie przydatne. Ruszyliśmy w stronę stolicy królestwa, przez którą musieliśmy przejść, aby dotrzeć do pałacu. Niewiele po drodze rozmawialiśmy. Ja byłam zbyt pochłonięta myślami na temat mojego spotkania z rodziną, jednocześnie podekscytowana i zmartwiona. Cieszyłam się jednak, że nie będę tam sama. Byłam niesamowicie wdzięczna Candy'emu i Cane za ich pomoc. Przeprawa przez las nie była aż tak kłopotliwa. Kłopotliwe było to, że po dotarciu do miasta wszędzie roiło się od strażników Juana, co strasznie mnie dobijało.
-Wydajesz się zmartwiona-powiedział cicho Candy, spoglądając na mnie.
-Trochę się obawiam tego, jak to wszystko się potoczy-odparłam szczerze.
-Ojej! Czyżby jednak twoja rodzina nie była tak idealna i kochająca, że mogłabyś wierzyć w nią bez względy na wszystko?-spytał błazen. Spojrzałam na niego zła. Candy chyba pojął, że to, co powiedział, nie do końca mi się spodobało.
-Kocham moją rodzinę, a oni mnie! Jestem tego pewna!-zawołałam.
-Ciszej, ciszej!-odparł Candy, a ja rozejrzałam się uważnie dookoła. Zapomniałam, że mimo iż idziemy obrzeżem miasta, musimy na siebie uważać i zachowywać się cicho. Na szczęście nikt nie zwrócił na nas uwagi.-Przepraszam, to nie miało tak zabrzmieć. Ja po prostu...Też się martwię o to, co się wydarzy. Boję się o ciebie. Ale wiedz, że bez względu na wszystko, możesz na mnie liczyć-dodał błazen. Spojrzałam na niego z wdzięcznością.
-Dziękuję...za wszystko. Bardzo dziękuję-powiedziałam, po czym wtuliłam się w niego. Candy uśmiechnął się lekko, po czym odwrócił głowę nieco w bok i popatrzył na coś za mną.
-O nie, nie, nie, zatrzymaj się!-zawołał, a chwilę później poczułam, jak coś mnie uderza. Nie przewróciłam się tylko dlatego, że Candy w porę mnie chwycił i przytrzymał.
-Co do...
-Dla ścisłości, Cane prawie w ciebie wbiegł-wyjaśnił.
-Przepraszam, nie zauważyłam cię!-zawołała dziewczyna i zaśmiała się.
-Nie ma problemu. Tylko już...Lepiej żeby tego więcej nie było. Candy, musisz robić za nasz łącznik, tylko ty widzisz nas obie-odparłam. Błazen pokiwał głową. Ruszyliśmy dalej, znowu niewiele rozmawiając. Na szczęście stąd do pałacu nie było daleko. Z każdą chwilą jednak czułam się z tym wszystkim coraz gorzej. Po drodze mijaliśmy tylko więcej i więcej żołnierzy Juana, czym byłam absolutnie załamana. To wyglądało okropnie, wszędzie było ich pełno, a im bliżej byliśmy pałacu, tym było gorzej.
-Jakim cudem, dlaczego ich tutaj tylu jest?-spytałam, całkowicie załamana.
-Przecież ci mówiłem o tym wszystkim-odparł Candy.
-Usłyszeć o tym, a zobaczyć, to dwie zupełnie inne rzeczy. To jest okropne-powiedziałam.
-Wiesz, że w środku jest tylko gorzej? Więcej ich, na każdym kroku. Ale nie martw się, nie jesteś sama, masz Cane i mnie-powiedział Candy. Byłam mu za to wszystko bardzo wdzięczna. Na szczęście z wejściem do środka nie mieliśmy zbytniego problemu, znałam co najmniej kilka ukrytych wejść, o których może nawet sama Adele nie miała pojęcia. Gdy dostaliśmy się do środka, od razu kazałam im iść za mną. Plan był prosty, chciałam odszukać Adele i z nią porozmawiać, a Candy i Cane mieli mi w tym pomóc. Kazałam im iść za mną, a sama ruszyłam, po namyślę, w stronę jej pokoju. Po drodze minęliśmy mnóstwo strażników, którzy oczywiście nas nie zauważyli. Gdy znaleźliśmy się pod drzwiami pokoju Adele, okazał się on zamknięty. Nie miałam do niego niestety klucza, mogłam więc tylko pukać, licząc na to, że kobieta jest w środku, usłyszy to i nam otworzy. Na szczęście chwilowo wokół nie było nikogo innego oprócz nas. Zdenerwowana, zaczęłam za te drzwi po prostu szarpać.
-Hej, uspokój się! Jej tam nie ma!-zawołał Candy, chwytając mnie za rękę. Popatrzyłam na niego, a potem z powrotem na zamknięte drzwi.
-Powinniśmy znaleźć jakieś miejsce, gdzie będziesz mogła spokojnie nad tym pomyśleć, gdzie możemy ją znaleźć-powiedziała Cane, a chwilę później stała się z powrotem widzialna.
-Cane! Co ty robisz?!-zawołał jej brat.
-No co? Tutaj i tak nikogo nie ma-odparła dziewczyna. Nagle jednak usłyszeliśmy kroki, a Cane musiała stać się z powrotem niewidzialna. Okazało się jednak, że to tylko jedna ze służących. Jednak, kiedy się jej przyjrzałam, to...
-Julia! Julia, to ty!-zawołałam. Dobiegłam do niej, chwyciłam ją za ramię i zatrzymałam. Dziewczyna zaczęła się z paniką rozglądać, a do mnie dotarło, że przecież ona mnie nie widzi. Stałam się więc z powrotem widzialna.
-Lily?! Ty tutaj?! Ale jak?! Jakim cudem?! Jej, nic ci nie jest?! Tak się cieszę!-zawołała, najwyraźniej szczerze uradowana.
-Tak, ja też, ale teraz skup się! Mam ważne pytanie! Co z Adele, gdzie ją mogę znaleźć?-spytałam. Julia nie zdążyła mi odpowiedzieć, bo w tej samej chwili przerwały nam jakieś hałasy.
-Nie wierzę...to ONA?!-usłyszałam krzyk jakiegoś mężczyzny. Odwróciłam głowę w bok, w tej samej chwili, w której Candy i Cane zjawili się obok mnie, tym razem już doskonale dla wszystkich widoczni. Po drugiej stronie korytarza stał chyba największy koszmar, jaki mogłam sobie wyobrazić. Kilku mężczyzn, żołnierzy Juana, a jeden z nich mierzył już do mnie z broni, która miała w zwyczaju pozbawiać mnie mocy...
-O nie, nie tym razem!-zawołał Candy, a chwilę później teleportował się przed nich, ze swoim młotem w rękach. Tak bardzo nie chciałam na to patrzeć... Odwróciłam się w drugą stronę i okazało się, że strażników zbiegło się tylko więcej. Kolejny z nich strzelił w moją stronę, teleportowałam sie więc, aby nie zostać zranioną. Cane w jednej chwili zjawiła się przed nimi i załatwiła tego, który strzelał, wbijając w niego wyczarowany miecz. Mężczyzna krzyknął krótko, po czym padł martwy na ziemię. Nie mogłam na to wszystko patrzeć, nie mogłam znieść myśli, że znowu, przeze mnie, Candy i Cane muszą zabijać, ludzie muszą ginąć, a ja nie mogę, nie potrafię nic zrobić, żeby temu zapobiec. Nagle usłyszałam kolejny krzyk. Znów odwróciłam się w drugą stronę, gdzie walczył Candy i spostrzegłam Julię. Pewnie chciała uciec, ale jeden ze strażników jej to uniemożliwił. Zaatakował ją i teraz, biedna dziewczyna, ledwo stała, opierając się o ścianę i krwawiąc z rozległej rany na brzuchu. Teleportowałam się przed nią, wyrwałam mężczyźnie zakrwawiony miecz i, niewiele myśląc, wbiłam go w niego, po czym wyszarpnęłam i odwróciłam się w stronę dziewczyny. Tyle że już nie żyła. Odgłosy walki wokół przycichły, Candy pojawił się obok mnie.
-Chwilowo wykończyliśmy wszystkich, lepiej zwiewajmy stąd, zanim przyjdzie ich więcej. Musimy w końcu dorwać tą Adele, nie?-zapytał. W tej samej chwili usłyszałam kolejny głośny krzyk. Głos znałam aż za dobrze. Odwróciłam głowę w bok i spostrzegłam właśnie Adele. Stała kilkanaście metrów dalej i patrzyła na nas z przerażeniem. Jedną ręką zakrywała sobie usta, drugą trzymała Aurorę.
-O matko...Lily...Nie...-powiedziała cicho kobieta.
-Adele!-zawołałam i ruszyłam szybkim krokiem w jej stronę, ale wtedy ona cofnęła się razem z Aurorą aż pod ścianę, jednocześnie jakby chowając dziewczynkę za sobą. Przez chwilę nie rozumiałam jej zachowania, ale szybko zrozumiałam, o co może chodzić. Przecież cały czas miałam w rękach ten przeklęty, zakrwawiony miecz. Odrzuciłam go na bok i podeszłam do nich jeszcze bliżej, ale Adele nadal przyglądała mi się ze strachem, jakby zobaczyła jakiegoś potwora.
-Adele? Co się stało? Co się tutaj dzieje? Dlaczego tutaj jest tylu żołnierzy Juana?-zapytałam. Kobieta w tym czasie z przerażeniem kręciła coraz szybciej głową na boki.
-Nie, nie, nie, nie! To nie może być...prawda!-zawołała przerażona Adele.
-Jaka prawda?-zapytałam, podchodząc do niej jeszcze kilka kroków.
-Nie zbliżaj się do nas!-krzyknęła, a ja zamarłam w miejscu. Ton jej głosu był przepełniony strachem i złością, ale nie rozumiałam dlaczego. Po chwili obok mnie zjawił się Candy, poczułam, jak chwyta mnie za rękę, za co byłam mu wdzięczna. Przynajmniej czułam, że nie jestem tam sama z tym wszystkim.
-Ale...co się stało? O co chodzi?-zapytałam.
-Juan miał rację? Aż nie chce mi się w to wierzyć...-powiedziała Adele.
-Jaką "rację"? Adele, o co tutaj chodzi? Co powiedział ci Juan?-zapytałam.
-Lily, jak ty mogłaś...Zostać mordercą?-odparła kobieta, a ja przeraziłam się nie na żarty. W tej samej chwili Adele zrobiła coś nieoczekiwanego. Popchnęła w bok Aurorę, która, najwyraźniej zaskoczona i przestraszona tym wszystkim, do tej pory w ogóle ani razu się nie odezwała, tylko się nam przyglądał, i kazała jej uciekać. Dziewczynka jakby ożyła na te słowa.
-Lily!-zawołała z uśmiechem i ruszyła w moją stronę Ulżyło mi, że przynajmniej ona po prostu cieszy się na mój widok. Kucnęłam i wyciągnęłam do niej ręce, ale w tej samej chwili Adele chwyciła ją i przyciągnęła z powrotem do siebie.
-Nie, Aurora! Masz uciekać, słyszysz?! Biegnij do brata!-zawołała Adele. Dziewczynka miała taki wzrok, jakby zamierzała się zaraz rozpłakać.-No już!-tym razem kobieta pchnęła dziecko z taką siłą, że biedna Aurora omal się nie przewróciła. Popatrzyła na nas wszystkich z przerażeniem w oczach, po czym rozpłakała się na dobre i uciekła. Patrzyłam na to wszystko, nie mogąc w to jednocześnie uwierzyć. Adele zaś wykorzystała naszą nieuwagę.
-A teraz ty i ta dwójka! Zjeżdżajcie stąd!-zawołała kobieta. Odwróciłam się w jej stronę i spostrzegłam, że mierzy do mnie z broni, którą musiała zabrać jednemu z martwych strażników.
-A-ale Adele...ja nie rozumiem...dlaczego?-powiedziałam cicho, wstając powoli. Adele cały czas uważnie obserwowała wszystkie moje ruchy. Candy zaś przyciągnął mnie bliżej do siebie, zgadywałam, że pewnie chce mnie chronić, jak to on.
-Zwiewajmy stąd lepiej-powiedział. Ja tylko na niego spojrzałam i pokręciłam przecząco głową. Nie mogłam ot tak po prostu stąd odejść, musiałam zrozumieć, o co tutaj chodzi. Adele zaś niewzruszenie kontynuowała:
-Dlaczego? Zastanówmy się. Może dlatego, że dołączyłaś do morderców? Że sama zaczęłaś zabijać? Zabiłaś tych ludzi, zabijałaś Julię, mnie też chcieliście wykończyć! A ja miałam cię za członka rodziny, ufałam ci bardziej niż sobie samej!-zawołała Adele.
-Ale to nie tak!-odparłam załamana.
-Ona ma rację! Posłuchaj jej! Nie mam pojęcia, co naopowiadał ci ten cały Juan, ale kłamał! Lily nikogo nie zabiła, a jeśli już, to w obronie własnej! Tą dziewczynę wykończył jeden z tych żołnierzy, nie ona!-Candy przyszedł mi z pomocą i mnie poparł.
-Mam uwierzyć mordercy, który chciał zamordować kiedyś moich ludzi i moje dzieci? Poza tym, sama widziałam, jak zakrwawionym mieczem zabija jakiegoś strażnika! Wcześniej pewnie wykończyłaś nim Julię?!-zawołała Adele, pod koniec z powrotem spoglądając na mnie.
-Nie, nie, to nie tak! Ja naprawdę nie zrobiłam nic złego! Adele, proszę, przecież mnie znasz!-zawołałam, licząc na to, że jakoś uda mi się ją jednak przekonać.
-Może tylko wydawało mi się, że cię znam, a tak naprawdę myślałam o tobie tylko to, co ty chciałaś, żebym myślała-stwierdziła kobieta, jednak ton jej głosu zdradzał niepewność, zawahanie. Może udałoby mi się ją przekonać. Może mogłabym wszystko wytłumaczyć. Może wtedy skończyłoby się to inaczej. Jednak wydarzyło się to, co się wydarzyło. Cane, korzystając z tego, że niemal cała uwaga Adele skupiona jest na mnie i na Candy'm, na powrót stała się niewidzialna, podeszła niezauważenie przez nas wszystkich (no dobra, oprócz błazna, on na pewno ją widział) do mojej przyjaciółki i wyrwała jej z rąk pistolet, którym do tej pory mierzyła w naszą, a konkretnie w moją stronę. Adele cofnęła się z krzykiem, widząc, jak broń sama wyrywa jej się z ręki, a jeszcze głośniej krzyknęła, kiedy Cane stała się na powrót widzialna. Dziewczyna spojrzała na kobietę takim wzrokiem, jak na jakąś niepożądaną przeszkodzę. Albo gorzej, jak na ofiarę.
-Jak możesz?! Jak możesz robić to Lily?!-zawołała wściekła Cane. Adele patrzyła na nią z przerażeniem w oczach przez jakiś ułamek sekundy, po czym puściła się biegiem w głąb korytarza po lewej, gdzie wcześniej pobiegła Aurora. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ona ucieka. Wystraszyła się nas i ucieka, bo sądzi, że chcemy zrobić jej krzywdę. Najbardziej na świecie miałam ochotę pobiec za nią i tak też chciałam zrobić, ale Candy szarpnął mnie do tyłu, z powrotem do siebie.
-Nie idź nigdzie, nie powinnaś. Tutaj grozi ci niebezpieczeństwo, musimy stąd odejść-powiedział.
-Ale ja muszę to wszystko wyjaśnić! Przecież ja...nie jestem morderczynią! A przynajmniej nie chciałam nią być!-zawołałam, wyrywając się jak mogłam Candy'emu. On zachował się, jakby zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Przyciągnął mnie tylko do siebie jeszcze bliżej i objął.
-Nie jesteś, masz rację. Ty nigdy nikogo nie zabiłabyś dla zysku czy przyjemności. Ja to wiem, a...
-Adele też to musi wiedzieć!-zawołałam i zmieniłam się w chmurę kolorowego dymu, po czym teleportowałam kilka metrów dalej i puściłam się biegiem za Candy'm. Po chwili usłyszałam za sobą kroki, domyśliłam się, ża on i jego siostra puścili się za mną, ale to nie było dla mnie teraz ważne. Chciałam znów stać się niewidzialną, aby nie musieć martwić się tym, że po drodze wszyscy mnie rozpoznają, zwłaszcza żołnierze Juana, ale wtedy właśnie wypadłam zza zakrętu na kolejny korytarz, w którym dostrzegłam moją przyjaciółkę, rozmawiała z kilkoma strażnikami. Puściłam się biegiem w ich stronę.
-Adele! Adele! Ja ci to wszystko mogę wyjaśnić, tylko mi na to pozwól! Ade...-urwałam nagle, czując przeszywający ból w brzuchu, promieniujący dookoła rany. Jeden z nich rzucił we mnie sztyletem, tak szybko, że nawet nie zdążyłam zareagować. Dotknęłam tylko lekko wystającej z mojego brzucha rękojeści, osuwając się przy tym na kolana. To tak strasznie bolało, choć w sumie rana w moim sercu bolała chyba o wiele bardziej niż to. Nie wiem właściwie, który ból był tego głównym powodem, ale nim się zorientowałam, otworzyłam usta i głośno krzyknęłam, dając w ten sposób upust wszystkim swoim emocjom. Za sobą już słyszałam kroki, byłam pewna, że Candy i Cane muszą być niedaleko.
~*~
Kurwa, kurwa, kurwa. Musimy ją znaleźć!-myślałem, biegnąc obok Cane w poszukiwaniu naszej wiecznej zguby, czyli Lily. Kiedy wypadliśmy zza rogu, dostrzegłem tylko, że Lily klęczy kilkanaście metrów przed grupą strażników i tą całą Adele. Rzuciłem się biegiem w jej stronę i właśnie wtedy to usłyszałem, znowu. Dźwięk, jakby coś mi wybuchło w głowie. Zatkałem dłońmi uszy, ale to niewiele dało, hałas był tak straszny i tak silny, że wręcz odbierał zdolność do myślenia. Na początku padłem na kolana i skuliłem się z bólu, ale wiedziałem, że nie mogę się tak poddać. Musiałem dotrzeć do Lily, szybko więc wstałem i dobiegłem do niej, choć im bliżej byłem niej, tym bardziej byłem pewien, że głowa mi zaraz naprawdę od tego wszystkiego pęknie.
-Lily, przestań krzyczeć!-zawołałem, chcąc przebić się przez ten hałas. Dziewczyna na szczęście usłyszała mnie i zamilkła, po czym spojrzała na mnie pełnym bólu, lekko zdezorientowanym wzrokiem. Popatrzyłem na nią, a potem w dół, ciekaw tego, co trzyma w dłoniach. Wtedy spostrzegłem wystającą jej z brzucha rękojeść jakiegoś sztyletu.
-Ja...ja...ja...przepraszam...nie...chciałam...nie chciałam...-zaczęła cicho Lily, drżącym głosem. Ledwo mogła mówić, ale nie miałem pojęcia, czy to z powodu tych wszystkich emocji, czy przez ból.
-Dobrze, już dobrze. Teraz ostrzegam, może zaboleć-powiedziałem, po czym sięgnąłem po sztylet. Lily potrafiła się regenerować, jak Cane i ja, ale żeby to zrobić, trzeba było usunąć broń z rany. Chwyciłem sztylet i wyszarpnąłem go jednym, szybkim ruchem. Lily nawet już nie krzyknęła, tylko wciągnęła głośno powietrze i chwyciła się za ranę, z której teraz krew wylała się z podwójną wręcz siłą. Nie mogłem patrzeć, jak jej fioletowa krew z niej wycieka, przecieka przez palce jej dłoni... Lily pochyliła się lekko i wtuliła we mnie. Objąłem ją, bardziej do siebie przyciągając. W tym czasie podeszła do nas Cane, która nadal chyba nie do końca doszła do siebie po atrakcji, jaką zafundowała nam moja dziewczyna, bo trochę jeszcze kiwała się na boki, jak pijana. Nagle Lily odsunęła się ode mnie i spróbowała wstać, a kiedy już stała, ruszyła w stronę tamtych ludzi, którzy również obecnie zbierali się z ziemi.
-Adele...-powiedziała cicho, łamiącym się głosem Lily. Wstałem, podszedłem do niej i chwyciłem ją mocno za rękę.
-Wracaj!-zawołałem, po czym dość mocno szarpnąłem ją w swoją stronę. Dziewczyna aż syknęła z bólu, złapała się za tym za swoją gojącą się ranę na brzuchu, ale w tamtej chwili mnie to nie obchodziło. Gotów byłem nawet po raz drugi przyłożyć jej moim młotem, byleby tylko przestała się wyrywać i odeszła stąd razem z nami.
-Ale ja muszę...
-Nie, nie musisz! Przestań, oni cię nie chcą, nie rozumiesz?! Nie wierzą w ciebie, nie kochają cię, nie chcą cię!-zawołałem, po czym popatrzyłem ze złością na Lily, ciężko przy tym dysząc, jakby wypowiedzenie tych kilku słów kosztowało mnie tyle wysiłku, co przebiegnięcie maratonu. Właściwie to tak właśnie się czułem. Zaraz jednak zreflektowałem się, nie chciałem przecież ranić Lily jeszcze bardziej, tylko przemówić jej do rozsądku.
~*~
Nie, to nie może być prawda! Candy się myli! MYLI! Oni tylko nie rozumieją...nie rozumieją...ale ja im wytłumaczę, wytłumaczę to Adele!-pomyślałam. Odwróciłam się od Candy'ego i popatrzyłam w stronę ludzi.
-Lily, przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć. Po prostu musimy stąd odejść, tu się robi niebezpiecznie-powiedział, tym razem z troską, a nie złością, Candy.
-Ale ja nie mogę jeszcze odejść-odparłam, odwracając się znów na chwilę w jego stronę.
-Proszę cię, błagam, przestań się tak narażać! Jeśli nie chcesz tego zrobić dla siebie, zrób to dla mnie!-odparł.
-Znikamy stąd, czy ci się to podoba, czy nie. Wszyscy, cała nasza trójka!-dodała Cane, pojawiając się z mojej drugiej strony. Pokręciłem lekko głową, po czym znów spojrzałam na Adele i strażników Juana, akurat w chwili, kiedy ona to powiedziała.
-No dalej! Zróbcie coś! Złapcie ich, wygońcie, cokolwiek, byleby nie stanowili już zagrożenia!-krzyknęła Adele, wskazując nas strażnikom.
-Nie ma czasu do stracenia!-zawołał Candy i puścił się biegiem w przeciwnym kierunku, tam, skąd nadbiegliśmy, ciągnąć mnie za sobą. Cane ruszyła po chwili za nami.
~*~
Alexander szedł szybkim krokiem za mężczyzną, który wydał mu nowe rozkazy od króla Juana i który obecnie miał go do niego zaprowadzić. Gdyby nie on, chłopak dawno zgubiłby się w tym labiryncie cel i korytarzy, ze ścianami w jakieś dziwne znaki. Dzięki pomocy przewodnika dość szybko jednak znalazł się na zewnątrz.
-Co to ma znaczyć?!-zawołał niemal natychmiast, podchodząc do jednego z wozów, przy którym stał król. I na który obecnie paru służących pakowało bagaże. Juan odwrócił się do niego, przybierając zaskoczoną minę.
-Co "co ma znaczyć"?-spytał.
-Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi, chuju?! Coś ty znowu sobie umyślił? Ledwo tutaj przywędrowałem, już mamy wracać?! Po co niby?!-krzyknął wściekły Alexander.
-Młodzieńcze, powstrzymaj swoją złość, jeśli łaska. Miałem nadzieję, że wyjaśnimy to sobie na spokojnie, kiedy się spakujesz i wyruszymy, ale jeśli potrzebujesz wyjaśnień teraz, to proszę bardzo. Otrzymałem właśnie informację, że moja córka uciekła z domu-powiedział król. Alexander, słysząc to, przeraził się nie na żarty.
-Laura?
-Przecież nie mam innej córki!-odparł zdenerwowany władca. Zaraz jednak uspokoił się, a przynajmniej takie chciał sprawiać wrażenie.-Było to jakiś czas temu, dopiero jednak wieść o tym do mnie dotarła. Śmiem przypuszczać, iż ponownie zapuściła się ona do twojego królestwa. Wysłałem już gońca z rozkazami, że mają wysłać tam więcej ludzi i ją odszukać, teraz zaś sam zamierzam się tam udać, wraz z tobą-powiedział król.
-Ale po co? Nie rozumiem, dlaczego Laura miałaby znowu uciekać? I skąd pewność, że do naszego królestwa? Przecież mogła uciec w wiele innych miejsc!-odparł Alexander.
-Nie rozśmieszaj mnie! Obaj wiemy, że, jeśli po drodze nic jej się nie stało, znajdziemy ją właśnie tam. A ty masz mi towarzyszyć, gdyż, gdy tylko ją znajdziemy, masz jej przemówić do rozsądku!
-Przemówić do rozsądku?-zdziwił się Alexander.
-Tak! Masz jej powiedzieć, że jej nie kochasz!-odparł zdenerwowany Juan. Ach, to o to chodzi. Chcesz nas raz na zawsze rozdzielić, chcesz, abym powiedział Laurze, że nic do niej nie czuję i żeby ona dała sobie spokój z uczuciami do mnie. Bo przecież nie wydałbyś córki za mąż za swojego wroga, zwłaszcza takiego, którego podstępem podbiłeś-pomyślał młodzieniec. Zgodził się jednak na propozycję Juana, gdyż sam chciał się dowiedzieć, czy w takim razie z Laurą wszystko jest w porządku. Poza tym, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, jej szczerą i niezwykle silną miłość do niego i skłonność do ogromnych poświęceń, a także nienawiść jej ojca względem całego królestwa Guard, Alexander sam zaczął się zastanawiać, czy nie będzie lepiej dla jego ukochanej, jeśli okłamie ją i powie, że już jej nie kocha.
Przynajmniej wtedy przestałaby się dla niego narażać. Chłopak nie wiedział jednak, jaką decyzję powinien podjąć i cieszył się poniekąd, że przed nimi było jeszcze sporo drogi. Z jednej strony chciał jak najszybciej zobaczyć Laurę i przekonać się co z nią, z drugiej jednak, potrzebował czasu do namysłu. Alexander nie wziął jednak pod uwagę jednej rzeczy, że jest jeszcze jeden powód, dla którego Juan brał go ze sobą. Król wiedział już, jak potężne są te istoty, dlatego na wypadek ich ataku, chciał mieć chłopaka przy sobie. Planował użyć go nawet jako zakładnika, jeśli taka zaszłaby potrzeba. Mężczyzna był obecnie bardzo zdesperowany. Jego idealny, wspaniały plan podboju tylko ziem, podporządkowania sobie mnóstwa królestw z pomocą mocy tych istot, zawisł bowiem na włosku. Juan niemal czuł, jak grunt pali mu się pod nogami i wiedział, że teraz musi działać jednocześnie bardzo szybko i bardzo sprytnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top