Rozdział 55
~Tydzień później~
Mężczyzna dotknął dłonią szyby wykonanej z weneckiego szkła. Zrobił to nieco niepewnie, delikatnie. A wzrok miał, jakby właśnie ujrzał ósmy cud świata.
-Panie R, wszystko w porządku?-spytał z lekką obawą Lucian. Mężczyzna nawet nie oderwał wzroku od szyby. Istotnie, Lucian musiał przyznać, że nie co dzień widziało się genyra, w dodatku nieprzytomnego, złapanego w klatkę jak dzikie zwierzę, jednak zachowanie naukowca było co najmniej dziwne, i to bardzo, zdaniem mężczyzny.
-Jak najbardziej. Po prostu nie mogę uwierzyć, że osiągnęliśmy już tyle...-powiedział w końcu Pan R.
-Nadal nie złapaliśmy pozostałej dwójki-zauważył Lucian.
-To tylko kwestia czasu!-krzyknął jego rozmówca i tym razem na chwilę się do niego odwrócił, ale potem szybko wrócił wzrokiem do widoku za szybą. Lucian wzdrygnął się, widząc jego spojrzenie. Było pełne czegoś, co można by było nazwać...ekscytacją. Wręcz chorą ekscytacją. Sam nienawidził tych stworzeń, ale to, co ujrzał w tym spojrzeniu... To było coś więcej niż nienawiść. Przynajmniej nie wiedzą. Nikt nie wie-myślał w tym czasie Pan R. Kiedy król zdradził mi, że ty i ten potwór się kochacie, niezwłocznie zacząłem go wręcz błagać, żeby pozwolił mi użyć do mojej zemsty ciebie, a nie tamtego pożal się błazna. Ale on uznał cię za zbyt ważną, aby tak cię narażać. Tyle że nikt oprócz naszej dwójki, króla i mnie, nie ma pojęcia o tej rozmowie. A jego tu nie ma. Wszyscy będą myśleli, że to on kazał cię tak traktować, a sam król nie dowie się, jakie wspaniałe atrakcje ci tutaj zapewniliśmy. A jeśli nawet, nic mi za to nie zrobi, jestem zbyt ważny. Więc szykuj się na piekło na ziemi, potworze-myślał, patrząc na bezwładne ciało Lily, rzucone w kąt sali. Nagle wydało mu się, że istota się poruszyła.
-Lucianie...Możliwe, że za niedługo przyjrzymy się bliżej naszemu gościowi. Muszę jednak o czymś ci powiedzieć-zaczął Pan R, chcąc pomału wtajemniczyć niektóre osoby w swój plan. Jego rozmówca zdziwił się nieco.
-O co chodzi?-spytał.
-Ważne badania, ważnymi badaniami, ale musimy pamiętać o jednym. To nie hotel, a te stworzenia to potwory, które muszą odpłacić za cierpienie, które zadały-zaczął Pan R.
-Zdecydowanie muszą za to zapłacić, mało kto zdaje sobie z tego sprawę tak dobrze jak ja. Należy im zgotować takie Piekło, żeby żałowali każdej niewinnej śmierci-odparł Lucian. Jego rozmówca uśmiechnął się.
-Cieszę się, że tak dobrze się rozumiemy-odparł.
~*~
Pić-to była moje pierwsza myśl, zanim w ogóle zdałam sobie sprawę, że odzyskałam przytomność. A chwilę później jednocześnie poczułam, że wszystko mnie boli i jestem też strasznie głodna, jakbym nie jadła kilka dni. Podniosłam się powoli, podpierając się rękami. W głowie nadal mi szumiało i trochę mi się kręciło. Rozejrzałam się dookoła i pierwsze, co zauważyłam, to nieskazitelnie białe ściany. Od razu poczułam, jak narasta we mnie panika. Znałam je, w każdym razie kojarzyłam, ze swoich snów. Byłam tego pewna, choć zawsze starałam się wszystko, co z moimi snami związane, wyprzeć z pamięci. Poczułam przerażenie. Każdy taki sen kojarzył mi się ze strachem, złem i bólem. Nagle usłyszałam coś, jakby dźwięk otwieranych drzwi. Odwróciłam głowę w bok i zobaczyłam, że w moją stronę szło dwóch mężczyzn. Oboje byli dobrze zbudowani, choć ten jeden był znacznie wyższy i bardziej umięśniony od drugiego. Miał też na twarzy i rękach kilka blizn. Obaj byli też ubrani na biało. Mieli brązowe włosy, a ten mniejszy nosił jeszcze okulary, która poprawił, kiedy do mnie podeszli. Oboje mieli w dłoniach, coś, w czym, po dłuższym przyjrzeniu się, rozpoznałam broń mogącą pozbawić mnie mocy. Wiedziałam, że to było miejsce, w którym absolutnie nie powinnam była się znaleźć. Spróbowałam użyć swojej mocy, żeby ich od siebie odepchnąć, albo chociaż stać się niewidzialną lub uciec, albo teleportować się, ale żadna z tych rzeczy nie działała. Moje moce jeszcze do mnie nie wróciły. W miarę, jak się zbliżali, ja zaczęłam odsuwać się coraz bardziej pod ścianę. W końcu dotarłam do kąta, w którym skuliłam się jak zaszczute, złapane w klatkę zwierzę. Oni zatrzymali się jakieś dwa metry ode mnie.
-Wciąż żyjemy, czyli nad wyraz doskonale obliczyłem dawkę-powiedział mniejszy z nich, po czym przeniósł wzrok ze swojego towarzysza na mnie.-Moja Pani...Choć raczej powinienem był zacząć "Plugawe ścierwo, które ma czelność hańbić tą ziemię swoim żywotem". Mam zaszczyt powitać cię w twoim domu!-zawołał, niesamowicie radosny.
-D-domu?-spytałam cicho, czując, jak narasta we mnie coraz bardziej panika. I strach.
-Tak, w twoim domu-odparł, nadal z uśmiechem, tamten facet.-Ja jestem Pan R, to jest Lucian, a ty jesteś genyrem, obiektem zero lub po prostu "plugawym ścierwem, które ma czelność hańbić tą ziemię swoim żywotem"-dodał.
-To nie jest mój dom. Nie ma tu mojej rodziny. To nie jest pałac. Gdzie moi bliscy?-powiedziałam, zupełnie ignorując jego niezbyt miłe słowa. Za wszelką cenę musiałam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje. Wiedziałam, że mówię dość nieskładnie, ale to mnie w tamtej chwili nie obchodziło. Pan R, jak się przedstawił, spojrzał na swojego kompana, zaśmiał się cicho, a potem spoważniał i wrócił spojrzeniem do mnie.
-Ty nie masz bliskich. Nie licząc chyba tamtej dwójki potworów, która za niedługo do ciebie dołączy, gdy tylko ich złapiemy...-przez chwilę nie mogłam pojąć o kim mówi, ale w końcu go zrozumiałam.
-Nie możecie zrobić krzywdy Candy'emu i Cane!-zawołałam. Nienawidziłam ich, zwłaszcza jego (byłam tego pewna), ale nie znaczyło to, że źle im życzę. Tylko i wyłącznie dlatego przejmuję się jego...ich losem. Tylko dlatego, bo on...oni nic już dla mnie nie znaczą-pomyślałam w tej samej chwili.
-Nie ty będziesz nam mówić, co możemy robić, a czego nie-powiedział mężczyzna, podchodząc do mnie niebezpiecznie blisko, tak, że stanął nade mną i przyjrzał mi się z jakąś chorą radością i satysfakcją, od których aż ciarki mi przeszły po plecach. W jednej chwili Pan R schylił się i zacisnął dłoń na mojej szyi, przez co trudniej mi było oddychać. Chwyciłam go za nią obiema rękami i spróbowałam się uwolnić, ale nadal byłam słaba przez to, co mi dali. Podjęłam rozpaczliwie próby uratowania się, a on miał minę, jakby patrzył na to wszystko z radością, jakby go to cieszyło.
-Poza tym, to nie pałac był twoim PRAWDZIWYM domem, potworze. Tutaj jest twój prawdziwy dom. Miejsce, w którym kiedyś żyłaś, zanim wszystko zniszczyłaś i uciekłaś dziwko-powiedział, po czym wyszczerzył swoje zęby w uśmiechu, który bynajmniej nie wyglądał przyjaźnie. Nie mogłam pojąć, o czym on w ogóle mówił. Chciałam go o to zapytać, ale niestety nie było mi to dane. Nagle chwycił mnie obiema rękami za ubranie, odsunął nieco od ściany, a potem z powrotem pchnął na nią z całej siły, tak, że przywaliłam w nią głową. Nie powiem, zabolało, i to mocno. Potem wyprostował się.
-Strzelić do niej?-spytał drugi mężczyzna. Lucian.
-Nie. Specyfik powinien działać jeszcze do jutra. A my musimy w końcu zacząć badania nad jej mocami. Teraz musi mieć siłę, żeby coś zjeść-odparł Pan R, po czym spojrzał na mnie i znowu się pochylił. Od razu odsunęłam się od niego na tyle, ile mogłam.-Boisz się? I bardzo kurwa dobrze, bo masz czego! Będziesz cierpieć! Będziesz cierpieć, jak ci wszyscy bezbronni ludzie! Odpłacisz za ich cierpienie! Ale najpierw, grzecznie zjesz to, co dostaniesz. Wiem, że masz tendencję do wybrzydzania, ale masz zjeść wszystko. Zostaw cokolwiek na talerzu, a pożałujesz, że się w ogóle urodziłaś!-krzyknął, a ja znów poczułam łzy napływające do oczu, ale powstrzymałam się przed płaczem. Tak, z jakiegoś powodu bałam się go, zwłaszcza będąc uwięzioną w tym miejscu, ale nie chciałam dawać mu aż takiej satysfakcji.
~*~
-Martwię się-powiedziałem, siadając obok Cane na kamieniu.
-O co dokładnie?-spytała, zaprzestając swojego jakże ciekawego zajęcia, czyli rysowania czegoś tam patykiem w ziemi.
-Nie o co, a o kogo. O Lily. Czy na pewno dobrze postąpiliśmy? Ok, nie znałem tego gościa, a to było dziecko Lily, znaczy jej wychowanek i nie chciałem, przez wzgląd na nią, żeby coś mu się stało. Ale na kogo my wyszliśmy w jego oczach? Co on o nas powie Lily? I najważniejsze, kiedy ona w końcu się zjawi? A co, jeśli jednak wyruszyła do Juana, a nie do swojej rodziny?-spytałem, patrząc na swoje ręce, które ze zdenerwowania splatałem i rozplatałem.
-Po kolei. Tak, mieliśmy prawo martwić się o to, kim jest tamten chłopak, Alex. A co on powie Lily? Powie prawdę. Musimy dopilnować, żeby rozmawiał z nią w naszej obecności i powiedział DOKŁADNĄ prawdę. Zobaczył ciebie we krwi, martwego strażnika i mnie trzymającą to głupie dziecko, co nie wyglądało najlepiej, ale nic złego nie robiliśmy, kiedy on przyszedł i ostatecznie bez problemu oddaliśmy mu dziecko. A poza tym, nie dramatyzuj tak. Lily, jak sam wcześniej stwierdziłeś, głupia nie jest i kocha swoich bliskich, nie poszłaby więcej do Juana. Wróci do nich, ale minął dopiero tydzień. Daj jej trochę czasu-odparła moja siostra. Popatrzyłem przed siebie i pokiwałem powoli głową.
-Tak, trochę czasu...W ogóle, nie uważasz, że czas, żebyśmy złożyli wizytę w pałacu?-zapytałem.
-Uważam, że jest za wcześnie. A jak byś się dowiedział jutro, że Lily tam dotarła dzisiaj wieczorem?-odparła Cane.
-Możemy tam iść i teraz, i wieczorem-powiedziałem i uśmiechnąłem się. Moja siostra spojrzała na mnie z pobłażliwym uśmiechem.
-Nie przesadzaj-odparła.-Przynajmniej tyle dobrego, że nic więcej podejrzanego tam się w pałacu nie działo-dodała po chwili.
-Tia...bo jakbyśmy im nie pomogli, Lily miałaby pretensje, a jakbyśmy pomogli, znowu wyszłoby coś złego...Szlag by to! Ludzie są...pojebani!-zawołałem, nie kryjąc swojej wściekłości. Następnie skryłem twarz w dłoniach. Chwilę później poczułem, że Cane mnie obejmuje.
-Będzie dobrze...-powiedziała cicho.
-I w dodatku niszczą moje szczęście z Lily!-krzyknąłem wściekły, po czym zerwałem się na równe nogi, zaciskając dłonie w pięści.
~*~
Faktycznie przynieśli mi coś, co chyba miało udawać jedzenie. Mimo strachu, który z jakiegoś powodu wywoływał u mnie ten człowiek, nie byłam w stanie tego tknąć. To wyglądało obrzydliwie, a do tego mój żołądek przez wszystkie te wydarzenia i tak był niczym zawiązany w supeł. Oparłam głowę o ścianę, zamykając przy tym oczy. Poczułam, że robi mi się niedobrze z tego wszystkiego. Nagle usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi, więc szybko z powrotem je otworzyłam i rozejrzałam się.
-Nie posłuchałaś mnie. Pożałujesz, tak jak mówiłem-powiedział ze spokojem Pan R.
-Kim ty jesteś?-zapytałam, chcąc zabrzmieć jak najbardziej pewnie. Tak, żeby myślał, że wcale się nie boję.
-Już mówiłem. Pan R-odparł mężczyzna, podchodząc do mnie powoli. Zauważyłam, że w jednej ręce miał tą broń, a w drugiej coś jakby apteczkę.
-Kim NAPRAWDĘ jesteś?-zapytałam ponuro, a on zaśmiał się.
-Odpowiem na pytanie, jeśli ty odpowiesz na moje-powiedział. Posłałam mu zdziwione spojrzenie.
-Ale ty pierwszy-odparłam. On znowu się zaśmiał.
-No dobrze, niech będzie. Jestem twoim katem, i tyle. Najgorszym koszmarem. Zrozumiesz to lepiej już niedługo, kiedy będziesz mnie błagała o śmierć-odparł, najwyraźniej bardzo zadowolony z siebie. Patrzyłam na niego, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszę. I co to miało niby znaczyć?-Nie dziw się tak, mówię, już niedługo zrozumiesz. Teraz twoja kolej. Kim jesteś?-spytał. Wzięłam głęboki oddech.
-Mam wrażenie, że tobie się wydaje, że lepiej wiesz, kim jestem-odparłam.
-To mi się nie wydaje. Ja naprawdę, w przeciwieństwie do ciebie, wiem, kim jesteś-powiedział mężczyzna.
-Nic nie wiesz-odparłam pewnie.
-To ty nic nie wiesz, demonie-powiedział, a w jego oczach zauważyłam dziwny, niepokojący błysk.
-Nie jestem demonem-stwierdziłam, a on prychnął.
-Więc kim niby jesteś, co?-spytał.
-Jestem Lily Jester, dwórka królowej Adele...
-Kłamiesz! Kłamiesz, suko, kłamiesz!-przerwał mi mężczyzna, po czym podszedł do mnie szybkim krokiem, kucnął obok mnie, chwycił mnie za włosy i mocno pociągnął. Krzyknęłam z bólu i zaczęłam mu się wyrywać. On puścił mnie i wstał, a kiedy na niego spojrzałam, w jego oczach ujrzałam czystą pogardę.-Ty nawet nie masz na imię Lily Jester-powiedział, a ja zamarłam. To faktycznie nie było moje prawdziwe imię, ale skąd...Przecież on nie mógł tego wiedzieć.
-Nazywasz się Avenida. Wiesz, co znaczy to imię?-spytał, a ja powoli, niepewnie, pokręciłam głową. On znowu obok mnie ukucnął, a ja patrzyłam na niego, starając się ukryć strach.-To znaczy: dająca miłość*-powiedział, po czym prychnął.-Ktoś miał fantazję, nadając takie imię potworowi jak ty-dodał.
-Nie jestem potworem. I moje imię to Lily Jester-odparłam z powagą. Chwilę później otrzymałam uderzenie w twarz, tak silne, że aż odwróciłam głowę w bok. Policzek aż mnie zapiekł, a do oczu nabiegły łzy.
-Wiesz, że za każde kłamstwo czeka cię kara? Musimy cie oduczyć tego brzydkiego nawyku. Nigdy więcej nie kłam mi więcej w żywe oczy. Lily Jester nie istnieje, to kłamstwo. Iluzja, podobnie jak "dająca miłość". Istnieje tylko obiekt zero-powiedział, a ja zaczęłam z niedowierzaniem kręcić głową. O co tutaj chodzi? Co on do mnie mówi? Skąd to wszystko wie?-myślałam, czując jednocześnie narastające przerażenie. Mężczyzna wstał.
-Pewnie nie umiesz tego wszystkiego zrozumieć. Nie wiem, czy tak dobrze udajesz, czy naprawdę tego nie pamiętasz. Swojego prawdziwego życia-powiedział.
-Prawdziwego życia?-powtórzyłam po nim cicho, a on powoli pokiwał głową. Następnie zrobił coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Wziął zamach nogą i kopnął mnie z całej siły w brzuch, co sprawiło, że się przewróciłam i cicho krzyknęłam z bólu. On jednak nie poprzestał na tym. Poczułam drugie kopnięcie, szybko skuliłam się, rękami zasłoniłam twarz, nogami brzuch i spróbowałam się od niego odsunąć, ale wtedy poczułam kolejne kopnięcie w plecy. Cicho stęknęłam, bo krzyk był zbyt bolesny. W końcu, kiedy myślałam, że już przestał, spróbowałam wstać, ale wtedy poczułam, jak przygwoździł mnie nogą do podłogi.
-Zjesz jedzonko, czym mam kontynuować?-zapytał. Poczułam, jak wypełnia mnie niesamowita mieszanka strachu, ale też wściekłości i smutku. Jednak przede wszystkim nadal czułam ten piekielny ból. Pokiwałam głową, po czym zdałam sobie sprawę, że on może tego nie zauważyć.
-T-tak-powiedziałam cicho, po czym poczułam, że ucisk zniknął. Mężczyzna odsunął się ode mnie, a ja powoli wstałam. Wrócił po chwili, z talerzem jedzenia i podał mi go, razem z łyżką, którą miałam zjeść tą breję.
-Jedz-powiedział. Popatrzyłam na talerz, a potem na niego.-No jedz! Teraz!-krzyknął, a ja chwyciłam talerz drżącymi dłońmi i zaczęłam jeść. Jednocześnie czułam, że żołądek zmienił swoje położenie i przysunął się niewłaściwie blisko mojego gardła. Z każdym kolejnym kawałkiem to smakowało coraz gorzej, a ja coraz gorzej czułam się ze świadomością, że tak łatwo się poddałam. W końcu jednak to coś wreszcie się skończyło.
-Grzeczna dziewczynka. Wrócę do ciebie potem-powiedział mężczyzna, zabierając mi talerz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top