Rozdział 43
-Stałam przez chwilę i obserwowałam was. Traktujesz ją z taką czułością, do tego zgodziłeś się jej pomóc...-zaczęła Cane.
-Ty też się na to zgodziłaś, więc czy to znaczy, że ją kochasz?!-zawołałem wkurzony.
-Nie, ale ja na początku robiłam to wszystko bardziej dlatego, że ty się zgadzałeś, prosiłeś mnie. Nie zabijam, bo ty mnie poprosiłeś. Ty sam nie zabijasz i nie gwałcisz, a do tego przekonałeś mnie, bo Lily cię poprosiła. Candy, ty robisz dla niej więcej niż ja, bardziej się o nią martwisz, cały czas przesiadujesz przy niej...Cholera, Candy, spójrz prawdzie w oczy, ty chyba naprawdę ją kochasz-powiedziała Cane. Nic nie zdążyłem jej odpowiedzieć, zamiast tego poczułem nagły upływ energii... Na moich rękach odnowiło się kilka ran.-Zabiera twoją energię-stwierdziła Cane, po czym przysunęła się bliżej.-Może się w końcu obudzi? Dam jej też trochę swojej...-dodała.
-Nie!-zawołałem stanowczo. Może to było głupie, ale chciałem...sam chciałem pomóc Lily. Nie chciałem, aby Cane też się poświęcała, bo to ja byłem winny całej tej sytuacji, Lily załatwiła się tak dla mnie.
-Ok...To może w takim razie...pójdę się przejść. Zostawię waszą dwójkę samą, może jak Lily się obudzi, to pomoże ci dojść do tego, co naprawdę do niej czujesz. Jeszcze się okaże, że przewidziałam przyszłość-powiedziała z uśmiechem Cane, po czym wstała i zaczęła od nas odchodzić.-Tylko spójrz, jak się dla niej poświęcasz-dodała na odchodne. Gdyby nie to, że Lily w każdej chwili mogła się obudzić, pobiegłbym za nią i zaczął się wykłócać. Niemiłosiernie wkurzyła mnie swoimi propozycjami, jednak...jakaś część mnie zaczęła się zastanawiać, czy to, czysto teoretycznie, nie mogłaby być prawda? Nagle wpadłem na głupi pomysł...
-Kocham cię-powiedziałem cicho, po czym pogłaskałem Lilu po policzku. Sam się zdziwiłem, z jaką prostotą przyszło mi wypowiedzieć to zdanie. I jak naturalnie ono brzmiało. Jednak zaduma szybko ustąpiła miejsca strachu. Miłość to cierpienie. A czy dla tej miłości, jeśli by istniała, warto byłoby cierpieć?-pomyślałem. Lily w tym czasie lekko poruszyła głową, a potem otworzyła oczy.
-Lily?! Nic ci nie jest? Jak się czujesz?! Potrzebujesz czegoś?!-zawołałem, pochylając się nad nią. Ona popatrzyła na mnie zdezorientowanym wzrokiem.
-Pić-powiedziała cicho. Natychmiast w moich rękach pojawiła się szklanka z wodą, pomogłem też Lily się podnieść, aby wygodniej jej było się napić. Wypiła wszystko i musiałem wyczarować jej wodę jeszcze raz.-Jak się czujesz?-zapytałem, kiedy już się napiła. Ona nic nie powiedziała, najpierw tylko popatrzyła mi prosto w oczy... Cholera, miałem wrażenie, że ona doskonale słyszała moją rozmowę z Cane i to, co powiedziałem potem, ale to było niemożliwe, prawda? Miałem wrażenie, że trwa to wieki, ale w końcu Lily oderwała ode mnie swoje spojrzenie i rozejrzała się dookoła. A potem rozpłakała się.
~*~
-Ja go zabiłam! Zabiłam! Go! Ja...Ja!-krzyczałam, jednocześnie zanosząc się płaczem i łkając co jakiś czas. Sama właściwie nie wiem, czy to Candy mnie pierwszy przytulił, czy to ja wtuliłam się w niego, nie obchodziło mnie to teraz. Byłam mu wdzięczna, że nie zwraca uwagi na to, że moje łzy moczą mu bluzkę. I za to, że w ogóle ze mną jest. Sama jego obecność tyle mi dawała... Jeszcze nigdy tak się nie cieszyłam, że go mam. Co ja bym bez niego zrobiła?
-Lily, to nie ma teraz żadnego znaczenia. I nie mówię tego jak morderca, tylko jako ktoś, kto doskonale wie, że nie miałaś wyboru. Uratowałaś mnie, Lily...Chyba, że tego żałujesz?-zapytał Candy, a potem odsunął mnie od siebie, co mi się nie podobało. Popatrzył na mnie z lekkim, miłym uśmiechem.-Żałujesz?-powtórzył. Pokręciłam przecząco głową.-No więc widzisz, zawdzięczam ci życie. Poświęciłaś się dla mnie aż dwa razy, wariatko, a zupełnie na to nie zasługuję...-powiedział Candy, wycierając moje łzy.
-A-ale...oni wszyscy...tyle śmierci...-wydukałam niepewnie. Candy popatrzył mi prosto w oczy.
-Sami nas zaatakowali, my się tylko broniliśmy. I, jak wiesz, złamaliśmy obietnicę, mam nadzieję, że wybaczysz to mi i Cane-powiedział błazen. Kiwnęłam lekko głową. Bo niby za co miałabym mieć pretensje? Za to, że się bronili? Nonsens.
-To co teraz zrobimy?-zapytałam.
-Miałem pewien pomysł, ale nie podobał się Cane...Najlepiej więc chyba będzie odejść stąd, poczekać, aż ty trochę odpoczniesz i wtedy pomyślimy... Spróbujemy najwyżej jeszcze raz dotrzeć do Juana-powiedział błazen.
-Nie, nie, nie, nie mamy na to czasu! Nie możemy czekać!-zawołałam, kręcąc przy tym głową.
-Ale musisz odpocząć. Nieźle cię załatwili, leżałaś nieprzytomna całą noc. Jeśli się mnie nie posłuchasz, przywiąże cię i sam dopilnuję, żebyś nigdzie nie poszła!-odparł Candy. Łatwo było odgadnąć, że mówi jak najbardziej serio.
-Jesteś kochany, ale...
-Nie ma żadnego "ale". Kiedy tylko wróci Cane, opuszczamy to miejsce, więc lepiej odpoczywaj. Chcesz więcej mojej energii?-zapytał.
-Nie!-zawołałam od razu.-Nie powinieneś mi jej dawać-dodałam szybko.
-Ty dałaś mi swoją, mimo że sama potrzebowałaś jej więcej. Dlaczego?-zapytał Candy. To pytanie zbiło mnie z tropu. Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć, bo właściwie nawet nie zastanawiałam się, dlaczego to zrobiłam. Chyba dlatego, że bałam się, że jemu coś grozi. Że mogłabym go stracić, a przecież zdążyłam się już do niego przyzwyczaić. Polubić go mimo wszystko. Polubić? To takie zwyczajne słowo. Trudno mi pomyśleć, że tylko "lubię" Candy'ego, bo to wydaje się być za mało, ale cokolwiek więcej to za dużo. I to by było niemożliwe. Nie. Ale też nie wyobrażam sobie, że coś miałoby mu się stać. Mi owszem, ale nie jemu-pomyślałam, wystraszona tym, do jakich właściwie wniosków mogę zaraz dojść.
-Ja...Bo...Martwiłam się, że coś ci się stanie-odparłam.
-Ty? Martwiłaś się o mnie?-zapytał Candy, a ja powoli kiwnęłam głową.
-To bez sensu. To ty straciłaś moce-odparł błazen. Wiedziałam to aż za dobrze, ale nic nie mogłam na to poradzić. Martwiłam się. Bałam się o niego, nie o siebie. On jest dla mnie właściwie jak...rodzina-pomyślałam. Mnie samą zaskoczyło to, do jakiego doszłam wniosku. Do tej pory moja rodzina ograniczała się tylko do członków rodziny królewskiej, ludzi. Ale teraz był jeszcze on...I Cane, oczywiście-dodałam w myślach.
-Może i bez sensu, no ale po prostu...martwiłam się i tyle-powiedziałam. Candy nic nie odpowiedział, tylko przyjrzał mi się uważnie, po czym pokręcił z niedowierzaniem głową.
-Czasem głupiutka jesteś-powiedział w końcu.
-Sam jesteś głupiutki!-zawołałam i walnęłam go ręką w pierś. Złapał się za to miejsce i udał, że go to zabolało, a ja zaśmiałam się cicho. Dobrze było poczuć trochę normalności, a to wszystko dzięki niemu...
~*~
Kiedy wróciła Cane, czułam się już o wiele lepiej, więc poszliśmy...nie miałam pojęcia gdzie. Po prostu poszłam za tą dwójką. Dziewczyna uznała, że to dobry pomysł, odczekać chociaż parę dni i potem spróbować znowu dotrzeć do Juana, chociaż miałam wrażenie, że coś przede mną ukrywają. Rozmawialiśmy głównie o tym, co nas spotkało. Mieliśmy masę teorii, ale brak jakichkolwiek jasnych dowodów wskazujących na cokolwiek. Starałam się przy tym nie myśleć aż tak dokładnie o tym wszystkim. O tej masakrze, która miała miejsce. Na to wspomnienie nadal robiło mi się niedobrze, ale Candy chyba to zauważył. Jeszcze kilka razy powtarzał mi, że to nie moja wina, że postąpiłam słusznie... Nawet przeprosił mnie za to, że przez niego musiałam kogoś zabić! Normalnie go nie poznawałam, ale uznałam po prostu, że cała ta sytuacja tak na niego wpłynęła.
Byłam mu za to wszystko jednak bardzo wdzięczna, wiele mi pomógł. Cane też była miła, przynajmniej starała się, ale Candy... nie wiem, tak jakoś sama jego obecność dodawała mi otuchy. Jednocześnie byliśmy też cztery razy bardziej uważni niż wcześniej. Uznaliśmy razem, że powrót do jakiegokolwiek miasta w ogóle nie wchodzi w grę, w końcu tam się roi od żołnierzy Juana, a nikt z nas nie miał ochoty się z nimi spotykać już więcej. W pewnym momencie Cane nieco nas wyprzedziła, a Candy i ja zostaliśmy w tyle. Nagle poczułam, że ktoś łapie mnie za rękę. Odwróciłam się w stronę błazna.
-Jak się czujesz? Może chcesz jednak trochę mojej energii? Nie wyglądasz najlepiej...-powiedział z troską Candy.
-Nie, ja...nie potrzebuję, dziękuję. Ja tylko...cały czas myślę o tym, co się stało. Nie lubię zabijania-odparłam. Nie zabrałam jednak ręki. Z zaskoczeniem odkryłam, że przyjemnie było mi tak z nim iść. Zwłaszcza, że teraz tak jakoś już się go nie bałam. Wiedziałam, że jest nieobliczalny, ale wiedziałam też, że jednak potrafi nad sobą zapanować i że mogę na niego liczyć.
-Nie myśl o tym, bo się zadręczysz. Żadne z nas nie jest niczemu winne, to ich wina. Nie nasza, i na pewno nie twoja-powiedział błazen. Potem poczułam, że mocniej ściska mnie za rękę.-Powtórz to-powiedział. Spojrzałam na niego zaskoczona.
-Co?-zdziwiłam się.
-Że to nie jest nasza wina. Twoja też nie, na pewno-powiedział Candy.
-To nie jest niczyja wina. Moja też nie, na pewno-powtórzyłam za nim. Błazen uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
-Widzisz? Teraz nie możesz chodzić smutna, bo będziesz przeczyć sama sobie-powiedział Candy. Byłam mu naprawdę wdzięczna za to, że tak się stara i mi pomaga. Kiedy chciał, potrafił być naprawdę czuły, troskliwy i pomocny. Słowem, kochany...-pomyślałam. Kochany...już drugi raz tak go dzisiaj nazwałam-zdałam sobie z tego sprawę z lekkim przestrachem. Dopiero teraz dotarło do mnie z całą swoją siłą znaczenie tego słowa. Ale poniekąd taka była prawda, czasem, gdy się wysilił, gdy porzucał swoje mordercze zapędy, potrafił taki właśnie być, kochany. Byłam pewna, że mógłby stać się takim nie tylko dla mnie. Jego siostra również. Jednak dzisiaj to JA JEGO tak nazwałam...Kochany, też mi coś. Co mnie podkusiło, żeby mu to wprost powiedzieć? Przecież on mógł to źle zrozumieć, chociaż wygląda na to, że tak się nie stało. Na przyszłość jednak muszę się lepiej pilnować ze słowami-pomyślałam, niewiele jednak to dało. To słowo przyczepiło się do mnie jak natrętna mucha i ilekroć spoglądałam na Candy'ego, przypominało mi się.
~*~
Cane powiedziała, że zajmie się ogniskiem i nie potrzebuje pomocy, więc ja poszłam poszukać Candy'ego, bo gdzieś mi zniknął z pola widzenia. Chciałam spędzić z nim trochę czasu, bo ze zdziwieniem odkryłam, że tak jak kiedyś była to dla mnie najgorsza kara, tak teraz to było nawet przyjemne. Znalazłam go dość szybko, na drugim końcu polany, na której zdecydowaliśmy się tymczasem zatrzymać.
-Co robisz?-zapytałam, podchodząc do niego. Błazen odwrócił się nieco zaskoczony.
-A ty nie z Cane? Myślałem, że razem zajmiecie się ogniskiem i czymś do jedzenia-odparł.
-Cane nie chciała mojej pomocy, twierdzi, że sama da radę-powiedziałam.
-Cała ona, sama, sama, ja sama-odparł chłopak, imitując głos swojej siostry. Uśmiechnęłam się lekko mimowolnie.-A ja idę właśnie na mały obchód, żeby upewnić się, że jesteśmy sami i tym razem nikt do nas z niespodziewaną wizytą nie wpadnie-dodał błazen.
-Sam? A jak coś ci się stanie? Może...Pójdę z tobą?-zapytałam po chwili zastanowienia.
-Hm...to nie byłby głupi pomysł, ale...skąd masz pewność, że kiedy my będziemy razem w lesie, Cane nic się nie przydarzy?-spytał Candy, po czym podszedł do mnie.
-Masz rację, nie pomyślałam o tym...-odparłam. Błazen zaś uśmiechnął się szeroko i chwycił mnie za dłoń. Zrobił krok do tyłu, w stronę lasu, pociągając mnie za sobą.
-Żartuję! Cane nic nie grozi, ona jest nie do zdarcia. Zresztą, ostrzegłem ją, że pójdę na zwiady i że spytam się ciebie, czy będziesz chciała mi towarzyszyć-powiedział.
-Kiedy to ja zapytałam ciebie-przypomniałam mu. Pozwoliłam mu jednak prowadzić się w stronę lasu.
-Widzisz, wiedziałem, że do mnie przyjdziesz-odparł Candy.
-Tak? A niby skąd?-zdziwiłam się.
-Los stale stawia nas sobie na drodze-powiedział z powagą.
~*~
To nie była do końca prawda. Powiedziałem Cane, że idę do lasu, sprawdzić, czy aby na pewno jesteśmy tu bezpieczni i że wezmę być może ze sobą Lily, jeśli się zgodzi, ale tak naprawdę uznałem, że to jednak bez sensu. Jednakowoż, skoro los rzeczywiście znowu postawił mi ją na drodze i sama zaproponowała, że ze mną pójdzie, uznałem to za znak do działania. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, na początku ciągnąłem Lily za sobą za rękę, ale potem dziewczyna zaczęła iść równo ze mną. Nadal jednak trzymaliśmy się za ręce.
-Gdybyś zauważyła coś podejrzanego, od razu mi mów-powiedziałem, chcąc w ten sposób przerwać męczącą już ciszę.
-Jasne. A może lepiej wyczarujemy sobie jakąś latarkę? Cokolwiek, żeby oświecić drogę?-zapytała Lily.
-Po co? Tak jest dobrze-odparłem.
-Ledwo co widzimy-powiedziała dziewczyna.
-Jakoś kiedyś ludziom nie przeszkadzało, że mogą używać nocą tylko światła gwiazd i księżyca-zauważyłem, przystając, aby nie spaść. Doszliśmy bowiem do końca drogi, dość stromego, a na dole był jakiś staw czy jezioro.
-Tak, ale to było kiedyś. Poza tym, my mamy ważne zadanie do wykonania, jak chcesz kogoś ostrzec przed...znaczy, jak chcesz znaleźć ewentualne niebezpie...Aaaa!-krzyknęła głośno Lily, lecąc w dół. Nie myślałem, że ona nie zauważy końca naszej drogi i pójdzie dalej. Na szczęście dzięki temu, że trzymaliśmy się za ręce, wystarczyło, że szarpnąłem ją mocno do tyłu. Tyle że wtedy Lily wpadła z impetem na mnie i oboje wylądowaliśmy na ziemi. A konkretniej to ja na ziemi, Lily na mnie. Chwilę później dziewczyna oparła się na rękach i uniosła, spoglądając mi z góry prosto w oczy.
-Dziękuję-powiedziała, a potem usiadła. Ja zrobiłem to samo.
-Nie ma za co-odrzekłem dość cicho. Zauroczył mnie widok jej twarzy na tle tych wszystkich gwiazd i wprost nie mogłem pozbyć się go z pamięci. Pochyliłem się nieco w jej stronę.-Mogę coś zrobić?-szepnąłem.
-Ale co?-tak jak się domyśliłem, to podziałało na Lily i ona też zaczęła szeptać.
-Zobaczysz-odparłem równie cicho.
-Mam się zgodzić w ciemno?-spytała.
-Tak-odparłem. Przez chwilę między nami zapanowała cisza. Siedzieliśmy tak pochyleni ku sobie, aż w końcu Lily się odezwała.
-Raz się żyje. Niech będzie, rób-powiedziała, a ja nie mogłem uwierzyć, że naprawdę się zgodziła. Chociaż tak naprawdę nie wiedziała na co. Złączyłem nasze usta w krótkim pocałunku, popychając ją jednocześnie lekko w kierunku ziemi. Lily bez większego oporu położyła się, a ja w jednej sekundzie znalazłem się nad nią. Pochyliłem się i kontynuowałem całowanie jej. Ku mojemu zaskoczeniu, Lily odwzajemniła pocałunek! Przez jakiś czas całowaliśmy się delikatnie, nasze usta ledwo się ze sobą stykały. To było niesamowite, czułem się, jakbym spadał w przepaść. Tyle że normalnie, gdybym spadał w przepaść, pewnie byłbym przerażony, a teraz byłem szczęśliwy. Po prostu niesamowicie, nieskończenie szczęśliwy. Rękoma przytrzymałem jej dłonie po bokach jej głowy. Potem obcałowałem jej całą linię szczęki, od brody aż do ucha, a na koniec zjechałem trochę niżej, na szyję. Zacząłem ją na zmianę całować i lizać. Chciałem to samo zrobić z każdym kawałkiem jej idealnej, delikatnej skóry. Lily westchnęła cicho. Wprost nadludzkim wysiłkiem oderwałem się od niej i spojrzałem na nią z góry.
-Mogę o coś zapytać?-spytałem cicho. Dziewczyna niemal natychmiast kiwnęła lekko głową. Teraz albo nigdy-pomyślałem, choć nie spodziewałem się cudu. Lily mnie chyba lubiła, może w jakiś sposób ją pociągałem, a może po prostu byłem pierwszą osobą, z którą doświadczyła tego typu pieszczot i dlatego tak bardzo na nie reagowała? Byłem pewien, że to i tak nie ma sensu, ale czasem nawet jeśli wiemy, jak bardzo nasze działania są tego sensu pozbawione, i tak się ich podejmujemy. I tak właśnie było w moim przypadku.
-Co do mnie czujesz?-spytałem cicho, uważnie obserwując jej reakcję.
~*~
Zupełnie nie spodziewałam się tego, co się wydarzyło. Nie wiedziałam nawet, dlaczego właściwie zgodziłam się, gdy pytał mnie czy "może coś zrobić". Coś mnie jednak podkusiło, abym wyraziła zgodę i proszę, znowu wylądowałam z nim w takiej sytuacji. Teraz jednak było na swój sposób inaczej. Równie przyjemnie, a może nawet jeszcze bardziej niż wcześniej, bo tym razem tak jakoś...nie bałam się. Nawet kiedy znowu zadał mi to dziwne pytanie, zgodziłam się. Nie odezwałam się jednak, bo bałam się, że w ogóle nie będę w stanie normalnie mówić. Jednak takiego pytania się nie spodziewałam. Na początku po prostu zaniemówiłam, podczas gdy Candy patrzył na mnie uważnie, ze spokojem. Poczułam, że zaczynam się denerwować.
-Ja...ja...lubię cię...-powiedziałam po chwili wahania. W tej samej sekundzie zobaczyłam w oczach Candy'ego...wprost niewypowiedziany smutek. Potem chłopak zszedł ze mnie i usiadł obok.
-Też cię lubię-odparł pustym głosem i uśmiechnął się sztucznie, a następnie wstał.-Chodźmy lepiej sprawdzić dalej okolicę-dodał i zaczął wolnym krokiem odchodzić ode mnie. A ja w tamtej chwili czułam coś dziwnego. Jakby coś we mnie pękało. Albo bardziej jakby ktoś wyrwał fragment mnie. I ten fragment oddalał się teraz razem z Candy'm. Zdawałam sobie sprawę, jakie głupie myśli przychodzą mi do głowy, ale nie mogłam się ich pozbyć. Usiadłam i popatrzyłam tępo na swoje dłonie, całe brudne od ziemi, do której jeszcze chwilę wcześniej przyciskał mnie błazen, całując tak zachłannie. Jakaś część mnie pragnęła wyrazić głośny sprzeciw, nie zgadzała się bowiem na koniec tego wszystkiego. Ale jak, co ja mam zrobić? Co powiedzieć, co ja właściwie czuję? Lubię go...Nie, nie lubię, ale przecież też nie...A jeśli tak? Zależy mi na nim, właściwie tak, jak na swojej rodzinie. Ich kocham, a jego...A jego...-nagle wpadł mi do głowy pomysł.
-Candy-powiedziałam. Błazen chyba tego nie usłyszał.-Candy!-zawołałam głośniej. Chłopak zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.
-O co chodzi?-zapytał.
-Chodź tutaj-odparłam stanowczo, wskazując miejsce obok mnie. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony moim zachowaniem, on czy ja. Posłusznie jednak wykonał moje polecenie, zawrócił i usiadł obok mnie po turecku, kładąc ręce na swoich kolanach.
-Więc? O co chodzi?-powtórzył na pierwszy rzut oka obojętnym tonem, jednak ja wyczułam w nim coś jeszcze, co dodało mi odwagi.
-Nic. O nic nie chodzi. Chciałam tylko powiedzieć, że...że potrzebuję twojej energii. Zawsze i wszędzie. Chciałabym, abyś zawsze był przy mnie, gotów...
-...oddać ci ją w każdej chwili? Nie musisz mnie o to prosić, zawsze ci pomogę-odparł Candy.
-Nie. Gotów...po prostu przy mnie być. O ile oczywiście chcesz i nie proszę o za dużo, bo jeśli nie, to zrozumiem, w końcu...-nie zdołałam dokończyć, bo Candy zamknął mi usta pocałunkiem. Po prosty zmienił pozycję, usiadł na swoich kolanach i pochylił się w moją stronę, skutecznie mnie w ten sposób uciszając. Ten pocałunek był dość delikatny, ale niezwykle przyjemny. Candy objął mnie jedną ręką za szyję i zmusił, żebym też pochyliła się nieco w jego stronę.
-Dobrze całujesz, kluseczko-powiedział, odrywając się ode mnie. Spojrzałam na niego jak na wariata, którym, jakby nie patrzeć, był.
-Kluseczko?-spytałam zaskoczona, kiedy już byłam w stanie normalnie mówić. Candy kiwnął lekko głową.
-Tak. Bo jesteś miękka jak kluska. Za miękka, ale to w sumie dobrze, bo ja jestem z kolei trochę zbyt twardy. Dopełniamy się. A teraz, kluseczko, powiedz te dwa magiczne słowa-powiedział. Nim się spostrzegłam, popchnął mnie i znowu leżałam na ziemi, a on był nade mną.-Powiedz-dodał, po czym zawisł tak nisko nade mną... Nasze twarze dzieliły centymetry... Byłam tak zestresowana, że uciekłam spojrzeniem w bok, ale on delikatnie ujął mnie pod brodę i tak odwrócił mi głowę, że znowu byłam zmuszona patrzeć mu prosto w oczy.-Powiedz i patrz na mnie jak będziesz to mówić-powiedział powoli, a potem delikatnie, ledwo zauważalnie, oblizał swoje wargi językiem.
-Kocham cię-szepnęłam cicho, myślałam właściwie, że on tego nie usłyszy. Przez chwilę nawet cieszyłam się, że mógłby tego nie słyszeć, bo kiedy dotarł do mnie sens tych słów, przeraziłam się, że je w ogóle wypowiedziałam. On jednak doskonale wszystko słyszał.
-Nie można było tak od razu?-zapytał, po czym złączył nasze usta w kolejnym już pocałunku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top