Rozdział 25
Kiedy wróciłam do cyrku, miałam cichą nadzieje, że Candy'ego i Cane nie ma. Jednak była ona złudna. Doskonale słyszałam śmiechy dobiegające z ich ulubionej areny. Postanowiłam, że po prostu będę cicho i nie zwracając niczyjej uwagi, pójdę spać. Ale tak pięknie nie mogło być. Kiedy doszłam do drugiej areny cyrkowej, gdzie tej dwójki nie było, obok mnie przesączył się niebieski dym, a potem tuż przede mną zmaterializował się Candy pop. Uśmiechnął się szeroko, a ja poczułam, że zaczynam znowu panikować.
-Co ty tak cicho się zakradasz, cukiereczku?-spytał.
-Ja wcale nie...-zaczęłam cicho, ale błazen mi przerwał.
-Chyba nie myślisz, że się ukryjesz przede mną i Cane? Zwłaszcza przede mną, cukiereczku-mówił jak zwykle z uśmiechem, ale kiedy wypowiedział ostatnie słowo, momentalnie spoważniał i uwaznie na mnie spojrzał. Cholera, kiedy się uśmiecha, panikuję, a kiedy patrzy na mnie w ten sposób, tak poważnie, tym bardziej nie wiem, co zrobić. Niech on się w końcu zdecyduje, czy wszystko go śmieszy, czy jednak woli być poważny, a nie ma zmiany nastroju jak kobieta przed okresem albo w ciąży-pomyślałam w międzyczasie, zanim mój umysł zaprzątnęły tysiące myśli na temat tego, co i jak powinnam zrobić, żeby się uspokoić i nie dać Candy'emu poznać, jak działa na mnie sama jego obecność. Że w ogóle jakkolwiek na mnie działa.
-Kiedy się w końcu nauczysz, że nie jestem cukiereczkiem?-zapytałam. Wybrałam dobrze znaną ścieżkę naszej konwersacji, czyli czepianie się o to durne słowo.
-Jesteś słodka jak cukierek, więc jesteś cukiereczkiem-odparł Candy, przechylając lekko głowę. Ciekawe, czy on w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, że tak robi-pomyślałam, ale zaraz się opanowałam.
-Skąd wiesz, nie próbowałeś mnie-wypaliłam, zanim zdążyłam pomyśleć, jak to zabrzmi. Candy chyba też nie spodziewał się takiego tekstu, bo pierwszy raz zobaczyłam na jego twarzy szczere zdziwienie, bez ani krzty drwiny.-Nie. Wybacz, to nie tak miało zabrzmieć-spróbowałam na szybko uratować sytuację, Candy już jednak doszedł do siebie. Na jego twarzy pojawił się kpiący uśmieszek.
-Właściwie to już cię trochę spróbowałem. Całowaliśmy się. I wtedy smakowałaś naprawdę słodko, cukiereczku-powiedział błazen, zupełnie ignorując moje wcześniejsze słowa. Jednocześnie zbliżył się do mnie i lekko pochylił. Normalnie był ode mnie nieco wyższy, ale teraz był niemal na moim poziomie. Dość powiedzieć, że nasze usta znajdowały się na tej samej wysokości i dzieliły je centymetry. Poczułam znowu tą ekscytującą mieszankę strachu, paniki i przyjemności, która całkowicie mnie sparaliżowała.
~*~
No wszystko wszystkim, ale ja się tu niesamowicie nudzę sama, a Candy mógłby wyrywać Lily, kiedy mnie akurat nie będzie w pobliżu. Bo teraz miał ją tylko do nas przyprowadzić, żebyśmy razem może się trochę zabawili-pomyślałam, idąc przez korytarze. Poszłam prosto do ulubionej miejscówki dziewczyny, i tam właśnie ich znalazłam.
-Cześć!-zawołałam głośno, jeszcze zanim ich zauważyłam, bo byłam pewna, że tu są. Kiedy już ich zobaczyłam, spostrzegłam, że Lily odskoczyła od Candy'ego, jakby ten był potworem z piekła, a mój kochany braciszek posłał mi ponad jej głową spojrzenie mówiące "obiecuję ci, że cię zabiję". Udałam, że tego nie zauważyłam, i uśmiechnęłam się szeroko.
-Cześć-powiedziała cicho Lily, odwracając się w moją stronę. No, siostro, ja bym się do swojego brata na twoim miejscu tyłem nie odwracała. Lepiej nie kuś losu-pomyślałam. Rozbawiło mnie to tak, że wybuchnęłam śmiechem. Lily chyba była już przyzwyczajona, że mój brat i ja śmiejemy się bez powodu, ale tym razem posłała mi zaskoczone spojrzenie.
-Rozstawiłam wszystko jak powinno być-powiedziałam, kiedy już zdołałam się uspokoić.
-To znaczy?-zapytała Lily.
-To znaczy, że dzisiaj Candy i ja uczymy cię chodzenia po linie!-zawołałam. W końcu do nich doszłam i stanęłam naprzeciwko dziewczyny. Lily odwróciła się w stronę mojego brata, który uśmiechnął się do niej łobuzersko.
-To jest żart, tak?-spytała.
-Dałaś radę z trapezem, a z liną wymiękniesz, cukiereczku?
-Mam pewne obawy, że przez mój brak doświadczenia, prędzej zawisnę na tej linie niż po niej przejdę-powiedziała dziewczyna. Zauważyłam, że na jej twarzy mimo wszystko pojawił się uśmiech. Wyglądało na to, że czuje się przy nas coraz swobodniej.
-Spokojnie, to jest raczej niewykonalne. Nie na naszej warcie!-odparł mój brat.
~*~
Pokręciłem z ubolewaniem głową, widząc, jak po raz kolejny Lily spada z linki, a Cane powtarza jej wciąż te same instrukcje. Oczywiście, skoro nasz gość dopiero się uczył, lina była zawieszona jakieś pół metra nad ziemią, ale nawet ten fakt nie pomagał Lily. Po cichu podszedłem od tyłu do Lily, gestem wskazując Cane, żeby spadała. Moja siostra posłusznie odsunęła się, podczas gdy w tym czasie Lily znowu weszła na linkę, zrobiła parę kroków, straciła równowagę i z niej spadła.
-To bez sensu-powiedziała.
-Cukiereczku, najpierw poćwicz nad postawą-powiedziałem, stając za nią. Chwyciłem ją za obie ręce i wyprostowałem je. Od razu poczułem, że na dźwięk mojego głosu całe jej ciało znowu się spięło, ale tym razem, oprócz tego, że lubiłem wywoływać u niej taką reakcję, miało to dodatkowy plus, bo pomagało przy nauce.-Trzymaj je sztywno. Jakby były kijem, albo nie, metalową rurką, której nie da się złamać. Dzięki temu łatwiej złapiesz równowagę. Nogi też musisz mieć sztywne i stawiać je jedna za drugą, tylko w talii musisz się rozluźnić-dodałem, kładąc jej jedną swoją dłoń na biodrach.-Zrozumiałaś?-spytałem.
-T-tak-odparła cicho Lily.
-Więc to wykonaj-szepnąłem jej do ucha. Później odsunąłem się od niej. Lily z powrotem rozluźniła się, wróciła do początku liny.
-Jak znowu ci nie pójdzie, to Candy może zacząć dawać ci prywatne korepetycje!-zawołała Cane.
-Otóż to, w końcu powiedziałaś coś mądrego. Zawsze jestem gotów do pomocy-odparłem z uśmiechem.
-Obejdzie się chyba bez-odparła pewnie Lily. Spojrzała wprost na mnie i po raz pierwszy w jej oczach ujrzałem taką pewność. No, może nie po raz pierwszy, bo podobną pewność siebie widziałem, kiedy chciała wyrzucić mnie i Cane z pałacu Adele. Jednakże w tym spojrzeniu było coś takiego wyjątkowego... jakby mówiła mi "patrz na mnie, pokażę ci jeszcze, na co mnie stać". Następnie spojrzała przed siebie, weszła na linkę i przeszła nią aż do samego końca, jakieś dwadzieścia metrów, ani razu nie upadając.
~*~
Przeciągnęłam się, po czym wygramoliłam spod trybun. Nadal spałam właśnie tutaj, bo... nie wiedziałam, gdzie indziej miałabym to robić. Zanim jednak to zrobiłam, spostrzegłam kartkę, która leżała obok mnie.
Cane i ja mamy coś do załatwienia. Wrócimy raczej późno. Jakoś będziesz musiała bez nas wytrzymać jeden dzień, cukiereczku ;D
Ciekawe, co takiego ważnego mają do załatwienia, że aż mnie o tym ostrzegają. Zazwyczaj jak gdzieś szli, to po prostu znikali bez słowa-pomyślałam, ściskając w dłoni kartkę. Nie wiedziałam, czy to, że zostawili mi wiadomość, to dobrze czy źle. Teraz już jednak niewiele mogłam z tym zrobić. Ogarnęłam się jako-tako, zjadłam coś i mimochodem skierowałam swoje kroki na arenę cyrkową, na której Candy i Cane uczyli mnie wszystkich sztuczek.
To miejsce kojarzyło mi się z dobrymi wspomnieniami z tą dwójką. Cieszyłam się, że jakoś byliśmy w stanie się dogadać. Że mogłam liczyć na ich pomoc, a oni na moją. Nawet jeżeli jej nie chcieli i o nią nie prosili, ja chciałam im pomóc. Wiedziałam, że robiąc to, co robią, nigdy nie będą w pełni szczęśliwi. Nie poznają radości i szczęścia płynących z przyjaźni, miłości i czynienia dobra. A ja najbardziej na świecie chciałam im to wszystko pokazać. Tylko że przez to wszystko, co się ostatnio ze mną działo, miałam ochotę w ogóle nie spotykać się z Candy'm, no a to niestety było niemożliwe. Może jednak ten dzień miał coś zmienić na lepsze? Skoro ich nie będzie, to ja będę z kolei miała czas, aby na spokojnie wszystko sobie przemyśleć, poukładać i wymyślić co zrobić, żeby tak przy nim nie panikować. Czasem mam wrażenie, a właściwie jestem przekonana, że on doskonale wie, jaką reakcję u mnie wywołuje, i robi to specjalnie, żeby na swój sposób mi dokuczyć. Ale jestem niemal pewna, że nie robi tego złośliwie. Po prostu on i Cane tacy są, uwielbiają żartować i trochę dokuczać, nawet sobie nawzajem. On po prostu robi sobie ze mnie niewinne żarty, a ja daję się nabrać. Ale teraz z tym koniec, muszę się w końcu wziąć w garść i opanować.
~*~
-Jaki jest plan, superbohaterze spieszący na pomoc damom w opałach, które chce zaliczyć?-spytała z lekkim uśmiechem Cane.
-Przestań. Sama się na to zgodziłaś, że możemy się przynajmniej rozeznać w sytuacji-przypomniałem jej.
-To prawda. Ale to była twoja propozycja, więc czekam w dalszym ciągu na jakiś plan-odparła moja siostra.
-Cóż, plan jest taki, że idziemy do miasta i przyszpilimy jednego ze strażników, może nam coś wyśpiewa-wyjaśniłem.
-Czyli właściwie nie mamy żadnego planu i liczymy na szczęście?
-Brak planu to też jakiś plan-zauważyłem, a Cane przewróciła oczami.
-No to chociaż dorwijmy jakiegoś dowódcę, czy coś. On na pewno będzie więcej wiedział-powiedziała. Kiwnąłem głową na znak, że przyznaję jej rację. Już jakiś czas temu wpadłem na pomysł, żeby spróbować dowiedzieć się coś na temat planów tego całego króla Juana w stosunku do Lily. Bo jednak nie przypadkiem ona do nas trafiła, a i chociaż sama nie wyglądała, jakby stanowiła zagrożenie, jednak w jakimś celu się u nas znalazła. Choć muszę przyznać, chyba bardziej robiłem to dla niej niż z ciekawości lub obawy o siebie czy Cane. Mimo że nadal tak właściwie niewiele jej pomogliśmy i ją oszukiwaliśmy, to chciałem jednak dowiedzieć się, czy może jej samej nie grozi jakieś niebezpieczeństwo? Cane przyznała mi szybko rację, bo sama zdążyła już zaakceptować i nawet w miarę polubić Lily, więc oboje stwierdziliśmy, że sami spróbujemy się czegoś dowiedzieć. Jeśli niczego ważnego się nie dowiemy, nie zdradzimy nic dziewczynie, bo jeżeli powiedzielibyśmy coś o celu naszej wyprawy, mogłaby zacząć się co nieco dopytywać i na jaw wyszłyby nasze inne drobne kłamstewka. A nie warto tak ryzykować, jeśli nawet nie mamy pewności, czy czegokolwiek się dowiemy. Po przybyciu do miasta Cane i ja skupiliśmy się właściwie na szukaniu jakiejś głównej siedziby strażników. Nie było to jednak łatwym zadaniem, więc zmieniliśmy nieco plan. Cane pobiegła po jednego z żołnierzy i udając, że coś się dzieje, błagała go, żeby za nią pobiegł. Nie wnikałem w to, jaką historyjkę mu wcisnęła, ale musiała być wiarygodna, skoro on i jakiś jego towarzysz zgodzili się popędzić za kimś ubranym tak jak moja siostra w tamtym momencie. W każdym razie, Cane zaciągnęła ich do ślepego zaułka, a kiedy tam wbiegli, ja pojawiłem się na jego końcu, zasłaniając wyjście.
-No? To gdzie to całe zamieszanie?-spytał jeden z mężczyzn.
-Będzie tutaj, jeżeli nie zgodzicie się z nami współpracować-powiedziałem. W chwili, w której odwrócili się w moją stronę, w mojej ręce pojawił ulubiony młot.
-Odpowiecie nam na parę pytań, albo po was!-dodała Cane. Doskoczyła do drugiego strażnika, wyrwała mu miecz i przytknęła do gardła i to tak szybko, że typ nawet się nie połapał, co się właśnie stało.
-O co tu chodzi? Kim wy jesteście? Czego chcecie?-zawołał pierwszy strażnik, spoglądając na zmianę na swojego towarzysza, na grożącą mu Cane i na mnie.
-To już od ciebie zależy. Możemy być miłymi błaznami, ale też możemy być waszym najgorszym, najboleśniejszym i najbardziej rzeczywistym koszmarem, więc musicie wybrać. A my chcemy tylko dowiedzieć się, jak dotrzeć do waszego dowódcy-odparłem.
-Ale po co?-zapytał ten sam strażnik. Spojrzałem na niego znudzony.
-Takimi pogaduszkami to my niewiele zdziałamy. Cane, działaj-powiedziałem do siostry. W tej samej chwili dziewczyna wbiła miecz drugiemu żołnierzowi w szyję, wyszarpnęła go, wbiła go jeszcze raz, tym razem w klatkę piersiową, znowu wyszarpnęła, a kiedy jego ciało upadło, dla pewności wbiła mu jeszcze ostrze w brzuch i tak je zostawiła.
-Skończysz tak samo, jak nam zaraz ładnie nie wyjaśnisz drogi do dowódcy-powiedziała z miłym uśmiechem moja kochana siostrzyczka. Widziałem już, że strażnik prawie lał w gacie ze strachu. Wystarczyło go tylko jeszcze trochę przycisnąć i wszystko nam wyśpiewał. A potem Cane rzuciła się w jego stronę z mieczem, który wyszarpnęła z trupa jego kolegi po fachu i okrzykiem, że zamierza wsadzić mu ten miecz w odbyt i przekręcić, żeby zobaczyć, co się stanie. Spanikowany mężczyzna zaczął uciekać, prosto w moją stronę, a ja szybko zakończyłem jego żywot swoim młotem, przez co Cane nie zdołała przeprowadzić swojego eksperymentu.
Jak się okazało, obecny dowódca wraz z paroma kolegami właśnie spędzał miło czas w jakimś barze, do którego Cane i ja zawitaliśmy jak najszybciej się dało. Niełatwo było nam przekonać go do rozmowy, ale w końcu ustąpił, kiedy zdradziliśmy mu, że chodzi o bezpieczeństwo całego królestwa i pokazaliśmy pierścienie z jakimś durnym oznaczeniem, które gdzieniegdzie można było tutaj spotkać też na budynkach czy droższych ozdobach. Moja siostra miała jednak dobry pomysł, żeby zabrać je tym strażnikom, bo faktycznie okazało się, że to pierścienie króla Juana, dawane tylko tym, którzy mu służą. Tak więc oficjalnie przyznaję, że Cane taka głupia nie jest. Dowódca zabrał nas na rozmowę do pokoju na zapleczu owego baru, bo skoro sprawa była tak pilna, to nie chciał czekać.
-A więc? Jakieś nowe rozkazy od króla? Ostatnio przysłał tutaj paru nowych ludzi i twierdził, że to tylko po to, aby zwiększyć bezpieczeństwo po całej tej serii morderstw, ale mam wrażenie, że u nas żołnierzy jest znacznie więcej niż gdziekolwiek indziej. Liczyłem na to, że wkrótce to się wyjaśni, może wy w końcu powiecie mi coś na ten temat?-spytał przejęty mężczyzna. Spojrzałem na Cane. Większa liczba żołnierzy, to już było podejrzane. Ale jeśli ten człowiek mówił prawdę (a jak miałby okłamywać "posłańców" króla) to sam za wiele nie wiedział i tym samym był dla nas bezużyteczny.
-Jesteśmy tutaj w sprawie naszej wojny z królestwem... Adele-odezwała się Cane. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że my nawet nie wiemy, jak ono się naprawdę nazywa.
-Ach tak, słyszałem o tym. Podobno królowa Adele nie zgodziła się na nasze warunki i zagroziła wojną, więc zaatakowaliśmy ich szybciej, żeby ją ubiec. Tak przynajmniej wszyscy mówią, to prawda?-spytał mężczyzna. Widocznie nie przejął się naszą niewiedzą na temat nawet nazwy owego królestwa. Chyba że zaiste nazywało się ono Królestwo Adele, w co akurat wątpiłem. Jednakże w kwestii jego słów, to nie do końca zgadzało się z tym, co mówiła Lily. Ona mówiła o nagłym ataku, o tym, że ją samą porwali strażnicy Juana, a ten tutaj nawet o niej nie wspomniał. Wątpiłem, żeby to Lily kłamała. Czy król Juan okłamywałby swoich poddanych? A może to ten tutaj nie mówi nam prawdy? Tego musieliśmy się dowiedzieć. Przekonaliśmy dowódcę, że sprawa jest zbyt delikatna, żeby o niej mówić tutaj. Na szczęście Cane, mimo że nie mogłem jej wyjaśnić zmiany planu, współpracowała ze mną i potwierdzała wszystko, co mówiłem. Mężczyzna wyszedł z nami z baru, a my zaprowadziliśmy go do tego samego miejsca, gdzie zajęliśmy się jego podwładnymi. Kiedy z daleka dojrzał krew, a potem ciała, natychmiast podbiegł do trupów. A kiedy jeszcze je rozpoznał, prawie się załamał. Zaczął krzyczeć coś o zdradzie, że musimy działać itd., ale ucichł nieco, kiedy zobaczył, że Cane i ja w ogóle nie reagujemy.
~*~
Mężczyzna patrzył na nas z lekkim szokiem.
-A wy? Na co tak patrzycie? Trzeba działać, trzeba wszystkich powiadomić...
-Nie trzeba-przerwałam mu. Dowódca spojrzał na mnie zaskoczony.
-Jak to?
-Tak to. To nasza sprawka. Moja i mojego brata-powiedziałam. Oczy mężczyzny rozszerzyły się.
-Jak? Jak to? Wy? Ale dlaczego? Po co mielibyście to robić? Przecież jesteście posłańcami króla?
-Poprawka. Mamy tylko te głupie pierścienie, które zabraliśmy twoim strażnikom. Żadni z nas posłańcy-odparłam. Na twarzy mężczyzny dojrzałam w takiej właśnie kolejności: niedowierzanie, panikę, gniew.
-Jak śmiecie?! Jak śmiecie podnosić rękę na żołnierzy króla?! Czeka was za to kara śmierci!-zawołał, dobywając swojego miecza. Candy gwizdnął cicho z podziwem, po czym zamachnął się dłonią, a stalowy miecz zmienił się w wodę i rozlał wokół mężczyzny.
-I to by było tyle w kwestii karania. A teraz odpowiesz nam na kilka pytań-powiedział ze śmiertelną powagą mój brat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top