26. Zazdrość

- Ciężko będzie mi się do tego wszystkiego...przystosować - powiedział Joker, spoglądając na gwiazdy, które zaczynały się pojawiać na niebie nad nami. Powędrowałam na chwilę wzrokiem za jego spojrzeniem, po czym popatrzyłam z powrotem na niego. Nigdy nie sądziłam, że poznam inne genyry, a jednak poznałam Candy'ego, Cane i teraz jego. Bardzo mi na nich wszystkich zależało, tak jak i na mojej rodzinie. Dla wszystkich pragnęłam szczęścia i chciałam im zapewnić bezpieczeństwo, aby już nigdy nikogo z nich nie spotkał taki los jak Cindy. Tym bardziej więc przeżywałam to, że Joker mógłby odejść, zostawić mnie, tak jak zrobili to moi bliscy. Nic więc nie opisze mojej radości, gdy wrócili wreszcie wraz z Cane i oznajmił, że na razie z nami zostaje. Liczyłam też na to, że to "na razie" zmieni się w "na zawsze".

- Masz pewnie mętlik w głowie podobny jak ja, gdy uważałam się za Avenidę i Candy opowiedział mi o tym, że jestem jego dziewczyną i jestem w ciąży - odparłam, po czym uśmiechnęłam się lekko. Joker przeniósł wzrok z powrotem na mnie. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w ciszy, po czym na jego twarzy też pojawił się uśmiech.

- Myślę, że ty wtedy byłaś w znacznie gorszej sytuacji. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby mi ktoś powiedział, że mam chłopaka i jestem w ciąży - odparł, co wywołało u mnie krótki wybuch śmiechu. - A ja myślę, że o to nie musisz się martwić, tobie raczej ciąża nie grozi - odparłam, gdy już się uspokoiłam. Joker znów przyglądał mi się przez chwilę z uśmiechem na ustach, po czym spoważniał i spojrzał gdzieś przed siebie.

- Kto wie, co by nas czekało w tym ośrodku i do jakich rzeczy by nas zmusili. Mogło być z nami naprawdę źle - stwierdził.

- Mogło... Ale nie jest, bo zjawili się Candy i Cane i nas uratowali - odparłam.

- Właśnie...uratowali nas... - powiedział cicho, prawie szeptem. Potem przez krótką chwilę wpatrywał się w ciszy w las, który rósł sobie kilkaset metrów dalej. Było już dość późno, zapadał zmrok, a las powoli opatulał się ciemnością. Gwiazdy coraz liczniej pojawiały się na niebie. Siedząc tak i widząc to wszystko przypomniała mi się ta okropna noc, którą spędziłam samotnie w lesie, tuż po tym, jak uciekłam od Candy'ego i Cane gdy dowiedziałam się, że mnie okłamywali. Nadal na myśl o tym czułam lekkie ukłucie bólu w sercu, zaufałam im, a oni oboje tak bardzo mnie wtedy zranili. Nie byłam już jednak ani tak zła, ani tak załamana jak wtedy. Przede wszystkim dlatego, że wiele się od tamtej chwili zmieniło. 

Wybaczyłam Candy'emu, bo tak bardzo go kochałam i tak bardzo w niego wierzyłam, że nie potrafiłam postąpić inaczej, a on i jego siostra teraz naprawdę się zmienili, czułam i widziałam to. Nadal momentami do głosu dochodziły ich...mordercze instynkty, ale miało to miejsce coraz rzadziej. Zresztą, nie miałam im tego aż tak bardzo za złe, to było raczej oczywiste, że po setkach lat życia w taki sposób i doświadczania cierpienia ze strony ludzi nie zmienią się nagle o sto osiemdziesiąt stopni ot tak. To wymagało czasu, ale efekty już były widoczne. Zarówno Candy jak i Cane stawali się coraz lepszymi ludźmi... A właściwie to genyrami. A ja coraz bardziej wierzyłam w to, że naprawdę możemy stworzyć razem z Candy'm i naszym dzieckiem szczęśliwą rodzinę. Chciałam w to wierzyć, mimo że świat, na które nasze dziecko miało przyjść, nie był nam raczej przyjazny. - A więc naprawdę go kochasz? - spytał nagle Joker, czym nieco mnie zaskoczył. Potrzebowałam chwili, aby przestać myśleć o tym wszystkim i skupić się na mojej obecnej sytuacji i rozmowie z przyjacielem. Spojrzałam na Jokera i spostrzegłam, że ponownie uważnie mi się przygląda. Poczułam się lekko tym wszystkim zakłopotana.

- Cóż, tak. Nie da się ukryć. Kocham go, całym swoim sercem. I czuję, że to jest właśnie moja miłość. Prawdziwa i odważna miłość - odparłam. Joker prychnął cicho, po czym znów skupił wzrok na lesie przed nami.

- Raczej mordercza miłość. I to dosłownie - stwierdził.

- Nie bądź ironiczny - upomniałam go. Joker znów spojrzał na mnie.

- Taki już jestem, od zawsze - stwierdził, po czym znów na chwilę zamilkł, przypatrując mi się.

- Co jest? Dlaczego ciągle się tak patrzysz? Mam coś na twarzy czy jak? - spytałam.

~*~

Gdy usłyszałem jej pytanie, omal się nie zaśmiałem. Czy miała coś na twarzy? Oczywiście, że tak! Miała piękne oczy, których spojrzenie mogłoby kruszyć najbardziej zatwardziałe serca. Miała równie piękne, miękkie usta. Mały, uroczy nosek, który wyglądał, jakby był wprost stworzony do składania na nim niewielkich, krótkich pocałunków. I miała wspaniały uśmiech, za który byłbym gotów zapłacić każdą cenę. Do tego zdawała się tego wszystkiego nie dostrzegać. Co by jednak nie mówić, miała rację. Oboje zawdzięczaliśmy Candy'emu i Cane ratunek. Pomagali nam też przez długi czas, choć mi pomagali pewnie bardziej ze względu na Avenidę. 

Cane jednak, choć sprawiała wrażenie osoby zupełnie szalonej, potrafiła być też niezwykle czarująca, a czasem nawet miła. A Candy... Cóż, Candy zdawał się żyć w swoim świecie, w którym istniały dwa rodzaje ludzi, czyli jego Lily oraz osoby, które się nie liczą. Tak czy inaczej wystarczyło go po prostu unikać i był spokój. Dziś zaś, gdy rozważałem swoje odejścia, zdałem sobie sprawę, że trochę bym za tym ich zwariowanym cyrkiem tęsknił, a poza tym poczułem wreszcie, że naprawdę powinienem im zaufać tak jak Avenida i przekonać się, jacy są naprawdę. Czy są mordercami, czy zwykłymi genyrami, jak Avenida albo ja. Choć rozsądek krzyczał że to głupie i że powinienem jak najszybciej zabrać stamtąd siebie i swoją przyjaciółkę, tym razem postanowiłem posłuchać serca, które chciał zostać tutaj, przy Cane, Avenidzie. Już miałem wyjaśnić jakoś dziewczynie całą tą sprawę, ale właśnie wtedy ona zadrżała lekko z zimna, co mnie nieco zmartwiło.

- Zimno ci? - spytałem, podczas gdy ona objęła się rękoma i skuliła nieco.

- Nie, gorąco - odparła ironicznie, na co ja uśmiechnąłem się lekko.

- I kto tutaj teraz jest ironiczny? - spytałem. Ona rzuciła mi tylko wkurzone spojrzenie. - No dobrze, dobrze, już się tak nie złość na mnie, że wykorzystuję twoje słowa przeciwko tobie. Zaraz sprawię, że zrobi ci się cieplej - dodałem. Wystarczyło, że użyłem jednej ze swoich mocy, a już temperatura naszego otoczenia zmieniła się. Podniosła się nieco, dzięki czemu zrobiło się odrobinę cieplej i Avenida przestała się trząść z zimna. - To naprawdę dziwne, że ty reagujesz na zmiany temperatury, nie jesteś odporna na zimno ani gorąco, a ja potrafię kontrolować temperaturę wokół mnie - stwierdziłem.

- Wygląda na to, że różne genyry mają różne moce. Candy i Cane też mają zdolności, których brak u mnie, a ja mam z kolei niektóre umiejętności, których nie macie wy - odparła.

- Naprawdę? A jakie na przykład moce mają Cane albo Candy? - spytałem.

- Jeżeli zechcą, sami ci kiedyś opowiedzą - stwierdziła Avenida.

- No tak, ty zawsze dochowujesz sekretów - powiedziałem, kręcąc lekko głową. Postanowiłem jednak zakończyć na razie temat mocy i wrócić do niego później, za jakiś czas. - A co do twojego pytania dlaczego się na ciebie stale patrzę, to po prostu dużo myślę i zastanawiam się nad wieloma rzeczami - wyjaśniłem dziewczynie, która czekała cały czas na moją odpowiedź.

- A o czym myślisz, jeśli mogę wiedzieć? - zapytała.

- Myślę o tym, że skoro ty im ufasz, i ja powinienem wreszcie to zrobić. Wydaje mi się, że naprawdę nie chcę stąd odchodzić - powiedziałem. Avenida popatrzyła na mnie z zachwytem.

- Naprawdę? To wspaniale, że tak mówisz! - zawołała, po czym rzuciła się na mnie i przytuliła mnie. Objąłem ja i przycisnąłem do siebie, upajając się jej zapachem. To była chwila, cudowna, miła, magiczna, ale tylko chwila. W dodatku została nam brutalnie przerwana. Nagle powietrze przecięła smuga niebieskiego dymu, po czym obok Avenidy zmaterializował się Candy i spojrzał na mnie z niechęcią w oczach.

- Czy aby nie przeszkadzam wam w mizianiu się, gołąbeczki? - spytał. Ton jego głosu był spokojny, ale lodowaty. Odsunęliśmy się od siebie, a Candy przeniósł wzrok na Avenidę. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i wstała. Znalazła się niemal od razu tuż przed nim.

- Candy, no co ty, chyba nie jesteś zazdrosny o Jokera? - spytała. Sądzę, że tym pytaniem uderzyła w jego czuły punkt.

- Zazdrosny? Skądże znowu. Zastanawia mnie tylko, dlaczego mimo faktu, że odzyskałaś już pamięć i znów twierdzisz, że mnie kochasz, dalej spędzasz z nim czas? I jeszcze przytulasz się z nim? Może zaraz jeszcze zaczniecie się całować, albo jeszcze lepiej, oddasz mu się, tutaj, na trawie, w środku nocy, pod gwiazdami. Czyż nie brzmi to romantycznie? - odparł błazen. Avenida była chyba zbyt zszokowana jego słowami, aby od razu jakoś na nie zareagować, ale ja postanowiłem to zrobić. Wstałem i podszedłem do nich.

- Nie pozwalaj sobie! Nie masz prawa ani jej obrażać, ani traktować jak swoją własność! - zawołałem.

- Tak? Ale tak się składa, że to MOJA dziewczyna! - odparł on.

- Ale to też żywa, myśląca, czująca istota, a nie rzecz, której ty jesteś właścicielem!

- Oboje przestańcie natychmiast! - krzyknęła nagle Avenida. Zarówno on jak i ja popatrzyliśmy na nią zaskoczeni, jednak jego spojrzenie po chwili stało się ponownie lodowate i złowrogie. Avenida zignorowała to i odwróciła się w moją stronę.

- Tobie, Joker, dziękuję za tą chwilę rozmowy i cieszę się, że z nami zostajesz. A teraz wybacz, ale na dziś musimy skończyć - powiedziała, posyłając mi przy okazji lekki uśmiech, jakby była trochę zawstydzona, co mnie akurat nie dziwiło. Skinąłem lekko głową.

- Jasne, nie ma sprawy - odparłem, po czym ona odwróciła się w stronę Candy'ego. Jednocześnie cała radość i spokój jakby uleciały z niej.

- A z tobą - powiedziała, dotykając klatki piersiowej Candy'ego palcem wskazującym. - Też zamierzam teraz poważnie porozmawiać - dodała. Candy zmarszczył lekko brwi. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ostatecznie zdołał się jakoś uspokoić i nie odezwał się ani słowem, spuszczając wzrok. - Chodź! - powiedziała pewnym siebie głosem Av...Lily, po czym weszła do cyrku, a Candy po chwili ruszył za nią. Muszę się w końcu nauczyć odpowiednio do niej zwracać, tak jak sobie tego życzy - pomyślałem, spoglądając za ich oddalającymi się sylwetkami. Następnie spojrzałem w górę, na niebo, gdzie widać było coraz więcej gwiazd.

- Obyśmy ani ja, ani...Lily nie pożałowali decyzji o pozostaniu tutaj - powiedziałem cicho sam do siebie.

~*~

- Coś ty sobie myślał, mówiąc to wszystko?! - zawołałam wściekła, gdy tylko znaleźliśmy się w moim pokoju. To było jedyne pomieszczenie, które przyszło mi na myśl, gdy zastanawiałam się, gdzie najlepiej będzie z nim porozmawiać.

- To twoja wina! - odparł zdenerwowany Candy. Choć gdy tutaj szliśmy wydawał się już spokojny, teraz na powrót stał się tak samo zły jak wcześniej.

- Moja wina?! A co ja takiego zrobiłam? - spytałam. Błazen skrzyżował ręce i spojrzał na mnie oskarżycielsko.

- Przytulałaś się z nim - powiedział, tonem nad wyraz spokojnym. I lodowatym. Aż ciarki przeszły mi po plecach. Jednocześnie w tej chwili bardziej niż zwykle zdałam sobie sprawę, że rozmawiam z mordercą.

- I to był dla ciebie dostateczny powód, żeby mnie tak upokorzyć? - spytałam cicho. Następnie poczułam, jak po policzkach spływają mi łzy. Candy chyba nie spodziewał się takiej reakcji z mojej strony. Przez chwilę przyglądał mi się zmieszany, jakby nie wiedział, jak dokładnie powinien zareagować. W końcu jednak na jego twarzy zagościł wyraz troski, pomieszanej ze smutkiem i strachem.

- Lily... - powiedział cicho. Podszedł do mnie i wyciągnął w moją stronę dłoń, jakby chciał mnie złapać za rękę. Ja jednak nie pozwoliłam mu na to, odsuwając się od niego.

- No powiedz! Przytuliłam się z przyjacielem, więc postanowiłeś mnie w jego oczach upokorzyć, tak? To jakaś kara za to, że zrobiłam coś, co tobie się nie podoba, czy jak? - zapytałam. Candy przygryzł lekko wargi, spuścił wzrok i milczał, jednak ja nie zamierzałam się poddawać. Świdrowałam go dalej spojrzeniem, aż w końcu się poddał. Westchnął ciężko i ponownie podniósł na mnie wzrok. Myślałam, że w końcu coś powie, ale on ponownie zamilkł i tylko przypatrywał mi się z miną zbitego psa. Poczułam, że to ja muszę zrobić pierwszy krok, bo on sam z siebie go nie zrobi. - Jesteś zazdrosny? - spytałam. To było jak strzał w dziesiątkę. Candy natychmiast się ożywił, a na jego twarzy pojawił się wyraz wściekłości. Po chwili jednak uspokoił się, a przynajmniej spróbował.

- A jak mam nie być? Ty... On... Byliście ze sobą tak strasznie blisko. Nadal jesteście. Boję się, że on mi ciebie zabierze! - zawołał.

- Candy, kochasz mnie? - spytałam.

- A co to ma do rzeczy? - odparł.

- Odpowiedz. Kochasz czy nie?

- Przecież wiesz, że tak! - zawołał.

- Dobrze więc. To teraz powiedz, czy mi ufasz?

- Ufam bardziej niż sobie - odparł bez wahania.

- Świetnie. To teraz ostatnie pytanie. Czy wierzysz w moją miłość do ciebie? - spytałam. Candy przez chwilę przypatrywał mi się zaskoczony.

- Ja... eee.... Ale w jakim sensie? - spytał wreszcie, po czym uśmiechnął się nerwowo. Zawsze gdy coś go stresowało robił się taki denerwująco-uroczy. I to była kolejna rzecz, którą w nim kochałam, a on wątpił w moją miłość...

- W żadnym. W każdym. Zresztą, nieważne w jakim sensie. Ważna jest za to twoja odpowiedź na to pytanie - odparłam.

- Chcę wierzyć w to, że mnie kochasz. I że zawsze przy mnie będziesz, ale jednocześnie boję się, że znajdzie się ktoś lepszy dla ciebie niż ja - powiedział. Takiej odpowiedzi się nie spodziewałam.

- Lepszy od ciebie? - powtórzyłam po nim cicho. Candy skinął lekko głową.

- Bo ja jestem okropny. Często powtarzasz to w żartach, ale to sama prawda. Jestem po prostu okropny. Złośliwy, wredny, denerwujący, zły, podły, mściwy...

- Stop! - powiedziałam stanowczo, podchodząc do niego i kładąc mu dłoń na ustach, żeby zamilkł. Candy spojrzał na mnie zdziwiony. - Musimy sobie coś wyjaśnić, więc teraz to ty mnie łaskawie posłuchasz, jasne? - spytałam. Nadal nie mógł mówić, więc tylko pokiwał głową, a wtedy ja zabrałam swoją dłoń i popatrzyłam na niego z powagą. - Każda cecha charakteru jest jak waga. Po jednej stronie mamy nadmiar danej cechy, po drugiej jej niedobór. Weźmy na przykład taką odwagę. Gdy brak danej cechy przeważa, jest źle, bo wtedy jest się tchórzem. Gdy jej za dużo, też źle, bo wtedy kieruje nami brawura i nie myślimy o konsekwencjach naszych działań. Dobra jest tylko równowaga, wtedy jest się po prostu odważnym. I z każdą inną cechą jest tak samo. Gdy ktoś jest honorowy, jest dobrze. Jednak niedobór tej cechy może sprawić, że ktoś stanie się kłamliwy i pozbawiony wszelkich zasad, a gdy tej cechy będzie za dużo, to ktoś może stać się nazbyt mściwy i straci wszelki umiar w odpłacaniu za swoje krzywdy. Wiesz, jaki ty masz problem? - spytałam.

- Nie za bardzo... - odparł cicho Candy.

- Twoje wagi są zachwiane i przez to czasem są w równowadze, innym razem przeważa nadmiar lub brak jakiejś cechy. Poza tym uważasz się za najgorsze zło tego świata i myślisz, że nie dasz rady się już zmienić. Że zawsze będziesz taki, czyli twoim zdaniem, okropny. A ty potrafisz być dobry, tylko nie chcesz tego zobaczyć, bo wtedy oznaczałoby to koniec wygody i podjęcie ciężkiej pracy nad sobą. Pomyśl tylko. Dla mnie potrafisz być dobry, miły, opiekuńczy, troskliwy i delikatny, dla Cane zresztą też. Potrafisz zachować własną równowagę, ale jednocześnie łatwo ją tracisz, bo nawet nie starasz się zachować jej na dłużej. Jesteś taki dobry, mądry, kochany, ale nie chcesz tego dostrzec, wolisz zachowywać się jak dziecko, które nie wie, co jest złe, co dobre, jak powinno się zachować, a jak nie. Wolisz pozwalać tym swoim złym cechom, aby przejmowały nad tobą kontrolę gdy tylko zechcą i albo udawać, że nic złego się nie stało, albo udawać, że nie masz nad nimi kontroli. Nikt nie jest idealny, a miłość polega na tym, aby kochać kogoś razem z jego wadami. Ale to nie znaczy, że nie można tych swoich wad skorygować - powiedziałam. Gdy zamilkłam, między nami zapanowała na kilka minut cisza. Nagle Candy uniósł swoje dłonie i spojrzał na nie.

- Mówisz takie rzeczy, a nawet nie wiesz, ile krwi splamiło te ręce. I nadal tego nie żałuję. Mylisz się, ja nie jestem dobry i nigdy nie będę. Jestem po prostu zły i wiem, że na ciebie nie zasługuję, ale jednocześnie nie chcę cię stracić, bo... - zanim Candy coś dodał, podeszłam i splotłam swoje dłonie z jego. Błazen spojrzał na mnie zaskoczony.

- To ty się mylisz i dobrze o tym wiesz. Zaprzeczasz i nie chcesz się zmieniać, bo masz złe wspomnienia. Dobroć kojarzy ci się z naiwnością i cierpieniem, które zadali ci ludzie. Ale przecież zło rani jeszcze bardziej. Czyniąc zło, ranisz innych, a także własną duszę - powiedziałam, po czym zbliżyłam się do niego jeszcze bardziej, tak że teraz dzieliło nas co najwyżej kilka centymetrów. Candy uważnie mi się przyglądał i przysłuchiwał się moim słowom. - Poza tym... Wiem, że kłamiesz. Znowu, a obiecałeś, że będziesz ze mną szczery - dodałam.

- Kłamię? Niby jak? - spytał zdziwiony Candy.

- Żałujesz popełnionych grzechów, widzę to w twoich oczach. I czuję to w sercu - odparłam. Na te słowa Candy nic nie powiedział, tylko przygryzł lekko wargi. W tym czasie ja puściłam jedną jego rękę, wyciągnąłem dłoń w górę i dotknęłam delikatnie jego policzka. Candy na chwilę zamarł w bezruchu.

- Dobrze więc... - zaczął po chwili, nadal przypatrując mi się uważnie. - Jeśli chcesz, zmienię się dla ciebie - dodał.

- Nie chcę, żebyś zmieniał się dla mnie. Zmień się dla siebie. Możesz tego dokonać, ale pod warunkiem, że będziesz chciał zrobić to dla siebie samego. Wiem, co zaraz powiesz, że wolisz dbać o moje szczęście zamiast o swoje. Ale ja jestem szczęśliwa, gdy ty jesteś szczęśliwy - powiedziałam. Candy nagle chwycił mnie za rękę, którą dotykałam jego twarzy, i opuścił ją w dół, a drugą objął mnie w pasie.

- Więc zrobię to dla nas. Dla naszej trójki. I nie mam tu na myśli Cane ani Jokera - powiedział, po czym uśmiechnął się lekko. Choć jeszcze chwilę wcześniej byłam na niego wściekła, teraz nie potrafiłam się powstrzymać i odwzajemniłam uśmiech.

- Na początek mógłbyś popracować nad swoją porywczością i zazdrością - odparłam, opierając się jednocześnie czołem o jego klatkę piersiową. Choć dopiero co mnie skompromitował i obraził, dla mnie to już było jak sen, który ledwo się pamięta. Wiedziałam, że choć nie jest idealny, jest dobry. Dobry dla mnie, a dla innych, jeśli zechce, też może taki być. To sprawiało, że nie mogłam się na niego długo gniewać. Poczułam, jak jedną dłoń kładzie mi na włosach i delikatnie mnie głaszcze.

- Och Lily, mój ty Ideale... Dobrze, popracuję nad tym dla siebie, ciebie i naszego syna - odparł. Już chciałam jak zwykle zaśmiać się i powiedzieć, że przecież nie wiadomo, jakiej płci będzie dziecko, ale nie byłam w stanie. Poczułam nagle bolesne ukłucie w dole brzucha. Syknęłam i położyłam dłoń na tym miejscu, podczas gdy Candy odsunął się ode mnie nieznacznie i bacznie mi się przyjrzał. - Co się dzieje? - zapytał. Nie odpowiedziałam mu jednak, bo ból się powtórzył. Skuliłam się i znów syknęłam, chwytając się za bolące miejsce teraz już obiema dłońmi. - Musisz się położyć. Zaniosę cię do łóżka - stwierdził. Chciałam zaprotestować, ale na nic się to zdało. - Nawet nie próbuj się sprzeciwiać - stwierdził Candy. Następnie podniósł mnie ostrożnie i skierował się w stronę łóżka, na szczęście nie było ono daleko. Potem równie ostrożnie i delikatnie położył mnie na pościeli. Sama jego obecność i spokój, jakim emanował sprawiły, że i ja trochę się uspokoiłam. - Co się dzieje? - zapytał ponownie, przyglądając mi się uważnie.

- Nie wiem... Ale chyba już jest dobrze. Już mnie nie boli. Pewnie to przez to, że się zdenerwowałam - odparłam.

- Czyli jak zwykle twój zły stan to moja wina. Przepraszam - powiedział Candy.

- A ty jak zwykle robisz z siebie ofiarę i główny powód wszystkiego. Ale na przyszłość możesz być po prostu mniej porywczy. Najpierw myśl, potem działaj, nie na odwrót, tak jak robiłeś do tej pory - odparłam.

- Jasne, postaram się - powiedział Candy. Nadal jednak wyglądał na bardzo tym wszystkim zmartwionego. Posłałam mu przyjazny uśmiech, żeby pokazać, że naprawdę nic mi nie jest. Mimo że jeszcze chwilę temu przez całą tą sytuację serce waliło mi jak szalone i myślałam, że mi wyskoczy z piersi. Jednak ta myśl sprawiła, że zdałam sobie sprawę z kolejnej rzeczy i uśmiech ponownie zniknął mi z twarzy. Candy musiał chyba jak zwykle doskonale zauważyć, że znów coś się dzieje.

- Coś się stało? - zapytał z troską, jak robił to właściwie zawsze. Niemal automatycznie położyłam sobie dłoń na brzuchu.

- Candy, przecież ja jestem chora... Co jak dziecko też będzie? - spytałam. Na twarzy błazna zagościła szczere zdziwienie.

- Chora? Na co? - spytał. Tym pytaniem zupełnie zwalił mnie z nóg. Miałam tylko nadzieję, że nie zapomniał o mojej dolegliwości, tylko jedynie nie sądził, że właśnie o nią mi chodzi.

- Na dekstrokardię, pamiętasz? - spytałam. Jednocześnie powoli podniosłam się i usiadłam, opuszczając nogi na podłogę. Miałam dość tego leżenia, tym bardziej, że Candy nadal stał i przyglądał mi się z góry.

- Ach, to o to ci chodziło! Ale przecież ta...choroba chyba w żaden groźny sposób się u ciebie nie objawia, prawda? Poza tym to w ogóle może się przenieść na dziecko? Na pewno nie, nie ma co panikować - powiedział. Brzmiał jednak jakby sam nie do końca wierzył we własne słowa. Mimo to byłam mu wdzięczna, że przynajmniej stara się mnie pocieszyć. Opuściłam na chwilę wzrok i utkwiłam go w podłodze.

- Mi to nie przeszkadza w funkcjonowaniu - powiedziałam, po czym na chwilę zamilkłam i podniosłam wzrok z powrotem na Candy'ego. - Ale co jeśli to może mieć jakieś poważne konsekwencje? A z tego, co słyszałam, to może. A przynajmniej ma u ludzi. Kiedyś badali mnie lekarze w Guard i gdy odkryli że to mam, to powiedzieli mi, że zwykle nie daje to poważnych objawów, ale czasem powodu wady serca. A co jeśli nasze dziecko będzie miało taką wadę? Poza tym oni powiedzieli mi wtedy, że to powstaje na skutek mutacji... A jak dziecko to po mnie odziedziczy? - ponownie spuściłam wzrok. - To już nie są żarty. Zdrowiu naszego dziecka naprawdę może coś zagrażać. Dlaczego nic nigdy nie może nam przyjść łatwo? Dlaczego ze wszystkim musimy mieć takie problemy? I dlaczego nawet dziecko ma na tym cierpieć? I właściwie to będzie cierpieć przeze mnie... - nagle przede mną pojawił się Candy. Uklęknął, jednocześnie ostrożnie obejmując moją twarz swoimi dłońmi, po czym zmusił mnie, żebym na niego spojrzała.

- Ciii... Lily, spokojnie, wszystko będzie dobrze. Od razu zakładasz najczarniejszy scenariusz, zupełnie niepotrzebnie. Przecież nie jest powiedziane, że dziecko na pewno to odziedziczy. Poza tym, jeśli nawet tak się stanie, na pewno nie będzie miało żadnych poważnych objawów, tak jak ty. A jeśli nawet coś byłoby nie tak, na pewno sobie z tym poradzimy. Lily, uwierz mi, nie powinnaś niepotrzebnie się zamartwiać. Będzie dobrze, będziemy szczęśliwą rodziną, ty będziesz najlepszą na świecie matką, a ja postaram się być znośnym ojcem. I mówię to ja, osoba, która na początku bardzo tego dziecka nie chciała. Do końca liczyłem na to, że jednak nie będziesz w ciąży, ale teraz, gdy miedzy nami się ułożyło, to nawet się cieszę. Sam nadal boję się jak to będzie, ale jednocześnie nie mogę się tego wszystkiego doczekać. Wiesz dlaczego? - spytał Candy. 

Pokręciłam lekko głową. Nie byłam nawet w stanie nic powiedzieć, tak bardzo wpłynęły na mnie jego słowa. - Bo to będzie nasz syn i choćby nie wiem co się działo, nie pozwolę zrobić krzywdy tobie ani jemu. I nie pozwolę aby którekolwiek z was cierpiało. Dzieci nadal kojarzą mi się z hałasem, wkurzaniem i denerwowaniem, ale sama przecież powiedziałaś. To będzie coś więcej niż zwykłe dziecko, to będzie NASZE dziecko, owoc naszej miłości. I nie liczy się nic innego. I tak jak już powiedziałem, jesteś wspaniałą osobą i będziesz na pewno świetną matką. A naszemu synowi możesz co najwyżej zaszkodzić takim zamartwianiem się - dodał. Gdy usłyszałam jego słowa, poczułam się, jakby jakiś wielki ciężar spadł mi z serca. Dobrze było usłyszeć to wszystko od niego. Nawet jeśli jego rady opierały się głównie na tym, żebym po prostu wierzyła, że będzie dobrze, i tak byłam mu wdzięczna. Głównie za to, co powiedział o naszym dziecku. Naprawdę dobrze było słyszeć, że on rzeczywiście się cieszy, że będziemy mieli maleństwo. Mimowolnie uśmiechnęłam się lekko.

- Dlaczego upierasz się, że to będzie syn? - zapytałam. Candy, odwzajemnił mój uśmiech.

- Będę to powtarzał do skutku. Wiem co spłodziłem - odparł.

- Ja też będę powtarzać do skutku. Chyba lepiej wiem, kogo w sobie noszę? - spytałam. Candy nic więcej nie powiedział, tylko przysunął się do mnie i złączył razem nasze usta. Poczułam, jakby przez nasze ciała przeszedł delikatny wstrząs i byłam pewna, że Candy też to poczuł. Po chwili jednak odsunął się ode mnie nieznacznie, nasze usta dzieliło od siebie tylko kilka milimetrów. Candy jednak przesunął się i szepnął mi wprost do ucha:

- Ja też wiem, kogo w sobie nosisz. Mojego syna - stwierdził. Następnie objął mnie, a ja oparłam głowę o jego klatkę piersiową. Jeszcze przed chwilą byłam na niego szczerze  wściekła, a teraz cieszyłam się z jego obecności. Wciąż nie mogłam pojąć, jak coś takiego jest w ogólemożliwe.

~*~

- Gdzie Candy i Lily? - spytała Cane, zjawiając się jak zwykle znikąd i siadając obok mnie na kamieniu.

- Nie wiem - odparłem.

- Nie wiesz?

- Nie wiem.

- To dziwne - stwierdziła.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- Zwykle zawsze wiesz, gdzie i jest i co robi Lily, a kiedy tego nie wiesz, panikujesz albo się wkurzasz - odparła Cane, po czym uśmiechnęła się. Mimowolnie odwzajemniłem uśmiech.

- Akurat doskonale wiem, co robi - odparłem. Cane spojrzała na mnie lekko zdziwiona.

- Tak? I co takiego niby robi? - spytała.

- Prawdopodobnie daje niezły opieprz twojemu bratu - wyjaśniłem.

- Naprawdę? A za co? I skąd to wiesz? - zapytała. To sprawiło, że przypomniałem sobie całą tą sytuację i na nowo poczułem złość na tego błazna. Nie chodziło mi nawet o mnie i o to, jak zachowywał się względem mnie, tylko o to, jak zachował się dla Lily.

- Zachował się jak ostatni cham i prostak i zranił Av... Lily i to wszystko z powodu zazdrości - odparłem.

- Serio? A miał w ogóle powód, żeby być zazdrosnym? - spytała Cane.

- Czy powodem do odczuwania zazdrości jest to, że Lily po prostu ze mną rozmawiała? - odparłem, spoglądając na dziewczynę.

- Wiesz, może z boku to nie wyglądało na zwykłą rozmowę, a Candy strasznie się bał, że zabierzesz mu Lily, więc pewnie nadal...

- Mogłabyś go nie bronić? Wiem, że to twój brat, ale, po pierwsze, jest przewrażliwiony. Po drugie, Lily nie jest jego własnością, więc niech przestanie się tak zachowywać. Właściwie to chyba powinienem pójść sprawdzić, czy na pewno wszystko w porządku - powiedziałem, po czym wstałem. W tej samej chwili Cane przysunęła się do mnie i chwyciła mnie za rękę.

- Nie idź! - zawołała. Spojrzałem na nią lekko zaskoczony, czekając na to, co powie dalej. Ona przez chwilę przyglądała mi się i miała przy tym taki wyraz twarzy, jakby ją samą zaskoczyło jej zachowanie. W końcu jednak odezwała się ponownie. - To sprawa między nimi, sami muszą sobie wszystko wyjaśnić. A poza tym, jest taka piękna, gwiaździsta noc, nie chciałbyś trochę tutaj ze mną posiedzieć i ponapawać się widokami? - dodała. Mimowolnie spojrzałem w górę, na niebo pokryte małymi, świecącymi się punkcikami. To prawda, noc była naprawdę piękna i ciepła. 

Spojrzałem z powrotem na Cane, która patrzyła na mnie wyczekująco. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że właściwie nie obchodzi mnie to, jaka jest noc. Chciałem po prostu spędzić trochę czasu z tą dziewczyną, jedyną osobą, oprócz Avenidy, z którą naprawdę dobrze się dogadywałem, choć momentami mnie irytowała. A teraz nawet nie było już Avenidy, więc została mi tylko Cane.

 Nadal jednak walczyłem ze sobą. Candy był wściekły na Lily, a Lily była wściekła na niego. A ona musi na siebie uważać, więc z jednej strony czułem, że jako dobry przyjaciel powinienem sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. Tym bardziej, że Candy był/jest mordercą i nadal nie do końca mu ufałem. Jednak inna część mnie była zdania, że Cane miała rację. Choć ona miała taką samą przeszłość jak jej brat, jej byłem skłonny szybciej zaufać. Wreszcie zdecydowałem się z powrotem zająć miejsce koło niej, wmawiając sobie, że Cane na pewno zareagowałaby jakoś, gdyby Candy miał zrobić Lily krzywdę i nie pozwoliłaby na to, a przecież siedziała tutaj ze mną, spokojna i opanowana, więc Lily nie mogło nic grozić. Poza tym, chcąc jakoś zignorować ten cichy głos w mojej głowie podpowiadający mi, żebym jednak poszedł sprawdzić, co z Lily, pomyślałem, że mogę to przecież zrobić później. Ale nie zrobiłem tego. Zamiast tego przegadałem z Cane niemal całą noc.

~*~

- Dobrze się czujesz? Nic ci nie jest? Nie boli cię nic? Nie jest ci niedobrze? Chcesz coś zjeść? Albo napić się? Z dzieckiem wszystko w porządku? A z tobą? Pomóc ci w czymś?

- Candy, spokojnie, już trzy razy zdążyłeś mi się zapytać, czy nic mi nie jest, tylko innymi słowami. I nie, nic mi nie jest, pić mi się nie chce, dziecko żyje i ma się dobrze, a ja jestem trochę głodna i zamierzam coś zjeść jak tylko trochę się ogarnę. Ledwo wstałam i nie zdążyłam nawet jeszcze pójść do łazienki, a ty już zasypujesz mnie gradem pytań. Co z tobą? - spytałam, spoglądając z troską na Candy'ego, który stał przede mną.

- Martwię się o ciebie, poza tym chciałaś, żebym się zmienił i stał bardziej dobry i odpowiedzialny - odparł, krzyżując ręce. Mimowolnie uśmiechnęłam się.

- Jesteś uroczy - powiedziałam, po czym wstałam z łóżka i wspięłam się odrobinę na palce, żeby go pocałować. Następnie potarmosiłam mu lekko włosy, przed czym nie mogłam się powstrzymać. - Ale nie tędy droga. Nie staniesz się dobry i odpowiedzialny, zachowując się, jak nadopiekuńcza matka. To miło, że się o mnie martwisz i doceniam twoje chęci i troskę, ale nie przesadzaj -dodałam, po czym skierowałam się w stronę łazienki. W odpowiedzi Candy tylko prychnął. Nie odwróciłam się, ale mogłam sobie wyobrazić jego wkurzoną minę.

~*~

Candy co chwila pytał ją, jak się czuje, czy czegoś jej nie potrzeba, ogółem usługiwał jej przy stole. I to mnie wkurzało. Starałem się zachować jednak spokój. Trochę rozmawiałem, głównie z Cane, albo po prostu przysłuchiwałem się ich rozmowie. Lily usiadła naprzeciwko mnie, a ja obok Cane, która z kolei siedziała naprzeciw Candy'ego. Nawet tak zwykła rzecz jak to, że ona siedziała teraz obok niego, nie obok mnie, bolała. Ciężko było mi to przyznać, ale chyba byłem o nią zazdrosny. Po śniadaniu Candy i Lily poszli się przejść, a Cane i ja zostaliśmy. Sprzątanie nie zajęło nam wiele czasu i już wkrótce nie mieliśmy nic do roboty. Tyle z tego wszystkiego było dobrego, że przynajmniej nie musiałem dłużej znosić ich widoku razem. Na razie.

- To co teraz robimy? - spytała Cane, kładąc sobie dłonie na biodrach. Swoimi słowami wyrwała mnie z zamyślenia.

- My? - zdziwiłem się. Ona skinęła głową.

- No tak, ty i ja, czyli my - odparła, po czym uśmiechnęła się radośnie. Byłem tak skołowany tym wszystkim, że zajęło mi chwilę, zanim wróciłem do siebie i ogarnąłem gdzie jestem i co tutaj robię.

- Nie wiem - powiedziałem, następnie wzruszyłem ramionami. - Wszystko mi jedno - dodałem. Nie musiałem długo czekać, żeby Cane zasugerowała swoją ulubioną rozrywkę. Ostatecznie zgodziłem się z nią trochę poćwiczyć. Nie miałem na to najmniejszej ochoty, ale chciałem czymś zająć myśli. W drodze na arenie Cane cały czas o czymś mówiła, ale nie za bardzo ją słuchałem. Nagle jednak usłyszałem jej krzyk. Natychmiast rozejrzałem się dookoła i napotkałem jej wściekłe spojrzenie.

- Coś ci się stało? Krzyknęłaś - stwierdziłem.

- Tak, bo najwyraźniej to jedyny sposób, aby zwrócić twoją uwagę - odparła.

- Przepraszam Cane, zamyśliłem się - powiedziałem, po czym podszedłem do niej. - To co, ćwiczymy? - spytałem. Dotarliśmy już bowiem na miejsce. Ona jednak nie zareagowała w żaden sposób, tylko nadal uważnie i podejrzliwie mi się przyglądała.

- O czym? - zapytała, skrzyżowawszy ręce.

- Co? - zdziwiłem się.

- O czym myślałeś - odparła. W tej samej chwili spuściłem wzrok i westchnąłem. Nie chciałem jej o tym wszystkim mówić, ale jednocześnie potrzebowałem kogoś, komu mógłbym się z tego wszystkiego wygadać, a ona wydawała się najodpowiedniejszą osobą. Spojrzałem więc na nią ponownie. Postanowiłem nie mówić od razu wprost wszystkiego.

- Cane, nie wkurza albo nie wkurzało cię czasem to, że...oni są tacy szczęśliwi? I skupieni tylko na sobie? - spytałem. Cane opuściła dłonie.

- Jesteś zazdrosny o Lily? - bardziej stwierdziła niż spytała, ja zaś byłem pod wrażeniem, jak łatwo mnie rozgryzła. Chyba miała rację. Chyba byłem zazdrosny o Lily. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Skinąłem więc głową. - Lily kocha Candy'ego i tego nie zmienisz. Za to ty albo to zaakceptujesz, albo stracisz przyjaciółkę. A może nawet...coś więcej - odparła cicho. Mówiła nieco niepewnie i brzmiała, jakby była smutna. Po prostu smutna. Te dwie rzeczy zupełnie do niej nie pasowały.

- Coś więcej? - zdziwiłem się. Cane w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.

- Może kiedy przestaniesz się skupiać tylko i wyłącznie na Lily dostrzeżesz coś jeszcze - odparła, po czym odwróciła się i ruszyła przed siebie w stronę wyjścia.

- Czekaj! A my nie mieliśmy przypadkiem poćwiczyć?! - zawołałem za nią.

- Rozmyśliłam się, ale jeśli chcesz, możesz poćwiczyć sam - odparła obojętnie. Potem zostawiła mnie samego w towarzystwie jedynie moich nieuporządkowanych myśli.

~*~

- Nie wiedziałam, że tutaj jest rzeka! - zawołała Lily, przeskakując na kolejny kamień. Poślizgnęła się przy tym i prawie przewróciła, na szczęście w porę ją złapałem.

- Uważaj - powiedziałem, pomagając jej z powrotem bezpiecznie ustać. Ona uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością. - Mówiłem, że lepiej będzie teleportować się na drugi brzeg, a nie przeprawiać w taki sposób - dodałem.

- Ale tak jest zabawniej! - stwierdziła Lily. - Poza tym, dziecku się podoba - dodała.

- Skąd to wiesz? - spytałem. Dziewczyna położyła sobie dłoń na brzuchu.

- Matki wiedzą takie rzeczy - odparła pewnie.

- Akurat, wcale tak nie jest! - zawołałem.

- Właśnie, że jest! Ja naprawdę czuję się, jakby z tym dzieckiem łączyła mnie jakaś wyjątkowa więź. A to dziecko z kolei łączy nas - dodała, po czym chwyciła mnie za dłoń i również położyła ją sobie na brzuchu. Jak urzeczony słuchałem jej słów, myśląc o tym, jak bardzo są prawdziwe. Kiedyś nienawidziłem tego dziecka, a teraz, gdy odzyskałem moją Lily, nie mogłem się doczekać, aż ono się pojawi. - Aczkolwiek - kontynuowała Lily. - Nie uważam, aby dobrym momentem na rozmawianie o tym wszystkim była chwila, gdy stoimy na śliskich kamieniach na środku rzeki - dodała. Natychmiast odsunąłem się od niej nieco.

- Tak. Tak, masz rację. Znaczy nie. Znaczy, masz rację, ale nie, to zły moment na takie rozmowy. Idź na brzeg, a ja będę szedł za tobą i cię dalej pilnował - powiedziałem. Lily zaśmiała się cicho, po czym ruszyła przodem, kierując się w stronę brzegu. Już po chwili, na szczęście, bezpiecznie na niego dotarła. - Przysparzasz mi więcej problemów niż dziecko! - zawołałem, gdy tylko znalazłem się obok niej. Z twarzy Lily zniknął nagle uśmiech. - Co jest? Coś się stało? Źle się czujesz? - spytałem niemal od razu. W głowie już miałem dziesiątki wizji tego, co zaraz może się stać. Lily popatrzyła na mnie swoimi smutnymi oczami, po czym pokręciła głową.

- Nie, wszystko w porządku. Teraz za każdym razem, gdy coś się stanie, będziesz się pytał, czy dobrze się czuję? - odparła. W jej głosie nie było jednak słychać pretensji, ale smutek.

- No tak, w końcu martwię się o ciebie, bo cię kocham, a ty potrafisz czasem przysporzyć problemów - odparłem, po czym uśmiechnąłem się lekko. Chciałem w ten sposób trochę ją pocieszyć i dodać jej otuchy, najwidoczniej jednak to nie pomogło.

- Właśnie, przysparzam problemów... Twoje słowa coś mi uświadomiły - odparła cicho.

- Co takiego? I które słowa? - spytałem.

- To, co powiedziałeś przed chwilą... Jakby się nad tym zastanowić, to stale tylko musicie mnie ratować, pomagać mi, bo albo jestem w opałach, albo zaraz będę, albo zaraz zemdleję. Niczym typowa dama z jakiegoś romansu dla kobiet, która mdleje co dziesięć minut, żeby tylko jej książę na białym koniu mógł się wykazać i ją uratować - stwierdziła Lily. Smutek w jej głosie przerodził się w lekką irytację.

- Ale mi nie przeszkadza bycie twoim księciem na białym koniu i ratowanie cię z opresji co dziesięć minut - odparłem. Lily westchnęła.

- Ale mi nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Tak czy inaczej jestem dla was tylko problemem. Przepraszam - powiedziała cicho. Słysząc to, postanowiłem natychmiast zareagować. Stanąłem naprzeciwko niej, tak blisko, jak tylko mogłem, po czym chwyciłem ją za brodę i zmusiłem, żeby spojrzała w górę. Nasze spojrzenia spotkały się.

- Nie masz za co przepraszać. Kocham cię najbardziej na świecie i zawsze będę cię ratował. A to nie twoja wina, że doświadczasz tyle zła i potrzebujesz pomocy. Może źle to wcześniej ująłem, ale ty nie jesteś problemem. Problemem są ci ludzie, którzy chcą nas skrzywdzić, a zwłaszcza ciebie - odparłem, po czym przytuliłem ją. Chciałem jej w ten sposób pokazać, że jestem zawsze przy niej i że może na mnie liczyć. Lily wtuliła się we mnie po chwili. Uwielbiałem, gdy to robiła, wprost kochałem czuć ją tak blisko siebie. Po paru momentach jednak odsunęła się ode mnie i ponownie spojrzała mi w oczy. W jej spojrzeniu nadal widać było lekki smutek, ale też zdecydowanie. Widocznie chciała porozmawiać o czymś jeszcze, więc poczekałem, aż sama zacznie mówić.

- Masz rację - powiedziała, a ja czekałem na ciąg dalszy. Ponownie położyła dłoń na swoim brzuchu, który zaczynał wyglądać, jakby Lily połknęła małą piłkę. - Oni chcą nas skrzywdzić - dodała, spoglądając na chwilę na swój brzuch. Ja w tym czasie nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Lily przyznała właśnie, że ludzie są źli, choć zrobiła to nieco innymi słowami. Co prawda powziąłem już decyzję, że dla niej spróbuję zmienić swoje podejście do nich na tyle, na ile mogę, ale może jednak nie będę musiał? Może to ona zmieni zdanie o ludziach? Może uzna ich wreszcie, za zepsute i nic nie warte kreatury? Po chwili Lily spojrzała ponownie na mnie. - Niezależnie od powodów, chcą to zrobić. Juan dla zysku, R dla zemsty, a moja rodzina, bo ktoś im naopowiadał kłamstw na nasz temat i mają nas wszystkich za bezwzględne potwory. Chciałabym móc pogodzić się przynajmniej z nimi i na pewno nigdy z tego nie zrezygnuję, ale teraz musimy zadbać nie tylko o siebie, ale i o nasze dziecko - dodała. To rozwiało moje marzenia na temat tego, że może w końcu raz na zawsze porzucimy temat rodziny Lily, ale cóż, przynajmniej wyglądało na to, że na razie nie chciała sobie nimi zawracać głowy.

- Do czego zmierzasz? - spytałem, krzyżując ręce.

- Do postawienia sobie jasnych celów. Chcę pomóc rodzinie, chcę móc wychować nasze dziecko i zapewnić mu bezpieczeństwo i chcę też móc pomóc w razie potrzeby tobie, Cane i Jokerowi. Chcę skończyć z Lily, którą trzeba ciągle ratować - odparła. Westchnąłem.

- Rozumiem. Wiem już, że w niektórych kwestiach potrafisz być naprawdę uparta i nie zmienisz zdania, jak już coś postanowisz, ale jak zamierzasz tego wszystkiego dokonać? Masz jakiś plan? - zapytałem.

- Chcę... Nie wiem właściwie jeszcze, od czego powinnam zacząć, ale...

- To chodźmy może lepiej poszukać sobie jakiegoś spokojnego miejsca i tam o tym wszystkim porozmawiamy? - zaproponowałem. Lily niemal od razu zgodziła się i ruszyliśmy brzegiem rzeki, w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na dłuższy postój. I na rozmowę, która zapewne będzie trudna, ale jednocześnie konieczna.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top