1. Zasadzka

Cały ten rozdział dedykuję Bloody_Murderess bo chociaż tak mogę podziękować za tą wspaniałą okładkę. Bo według mnie jest cudowna, idealnie oddaje zależności między postaciami które są i będą (spoiler, niedługo pojawi się Joker UwU) i widać że naprawdę, naprawdę się napracowałaś ❤️❤️❤️ Mam nadzieję, że Wam nowa okładka podoba się tak samo jak mi. I że nowy tytuł też Wam odpowiada 😅😂
~*~

- Lily jest ostatnio jakaś nieswoja, nie uważasz? - zapytał Candy. Poczułam, że cała się spinam.

- No, może... trochę - odparłam po szybkim namyśle.

- Nie "może", a "na pewno". Wiesz, o co może jej chodzić? Chodzi jakaś taka osowiała, dużo sypia, nawet jak na nią, stała się taka drażliwa i w ogóle, za każdym razem, jak jestem dla niej chociażby miły, ma do mnie o to pretensje! Jakbym jej coś zrobił! A może właśnie coś jej zrobiłem? Może zdenerwowałem ją jakoś? Nie mówiła ci nic? - spytał, przystając.

- Nie... - odparłam cicho.

- Na pewno?

- Na pewno - powiedziałam. Candy cicho westchnął.

- No nic, jak wrócimy, jeszcze raz spróbuję to z niej wyciągnąć. Może w końcu coś mi powie - odparł mój brat. Cholera, muszę w końcu przyszpilić Lily, niech mu powie! Rozumiem, że nie wie, jak to zrobić i boi się jego reakcji, ale kiedy zamierza to zrobić? Za 9 miesięcy? Stanie nagle przed Candy'm z dzieckiem i powie: to twoje? Brawo, zostałeś tatą? Im szybciej to zrobi, tym lepiej. Nie, dość już tego pobłażania. Pogadam z nią dzisiaj i jeśli ona tego mu nie powie, to ja to zrobię - pomyślałam. Candy zasługiwał na to, żeby wiedzieć.

- Nic to, wygląda na to, że teren jest czysty. Wracajmy lepiej do cyrku, nie chcę jej dłużej zostawiać samej - powiedział Candy, ruszając dalej. Właśnie w tym samym momencie usłyszałam jakiś niepokojący dźwięk. Przystanąłem ponownie, Candy zrobił to samo.

- Co to? Czy to... psy? - spytałam, rozglądając się dokoła. Po chwili zaiste z zarośli wypadła zgraja czarnych, ujadających, wielkich, chudych, ale jak się po chwili okazało, zwinnych i silnych psów. Byłam tak zaskoczona, że w pierwszej chwili nawet nie zareagowałam, kiedy pierwszy z nich rzucił się na mnie. Powalił mnie na ziemię, zdążyłam jedynie zakryć twarz rękami. Zewsząd słyszałam głośne ujadanie, stwory musiały mnie otoczyć. Poczułam ból, gdy jeden z nich wgryzł się w moją rękę.

- Wypierdalać stąd, kundle! Ale już! - usłyszałam zdenerwowany głos Candy'ego. Chwilę później pies, który się na mnie rzucił, zniknął. Usłyszałam głośne wycie i skomlenie. Gdy otworzyłam oczy spostrzegłam, że kilka z nich odciągnął lub rozwalił swoim młotem mój brat. Zdołałam się jakoś szybko podnieść, zanim kolejny z nich się na mnie rzucił. Potem wyczarowałam sobie miecz, tym walczyło mi się z nimi najlepiej. Kilka z nich dość mocno oberwało. Zanim jednak Candy i ja zdołaliśmy się ostatecznie ogarnąć w tej sytuacji, zjawili się konni jeźdźcy! Kiedy się pojawili, stało się to dla nas nieco problematyczne, delikatnie mówiąc. Wycelowali do mnie z broni, a ja, walcząca z psami, poczułam po chwili okropne pieczenie. Cholera, znowu ta okropna woda święcona! - pomyślałam wkurzona.

- Candy! Ja zajmę się psami, ty ludźmi! - zawołałam.

- Nie! Tak nie damy rady! Musimy się połączyć! - odparł błazen.

- Dobra! - chwilę później każde z nas zmieniło się w dym.

~*~

Kilka ostatnich psów zabiliśmy, po prostu je zmiażdżyliśmy. Tych kilka sztuk, które się ostały, uciekły. Teraz mogliśmy się zająć ludźmi. Kilkunastu było na koniach, mnóstwo było też piechoty. Najpierw należało się pozbyć właśnie jeźdźców. Najtrudniej było właśnie z nimi, gdyż na koniach znajdowali się poniekąd "poza naszym zasięgiem". Trzeba było zrzucić ich na ziemię, zabić im konie albo spłoszyć. Przy tym musieliśmy unikać ich pocisków i broni na ile się dało. Jednego z nich udało nam się zrzucić z konia, następnie pochyliliśmy się nad nim i chwyciliśmy go mocno za jego szyję.

- Giń! - zawołaliśmy ochrypłym z nienawiści głosem. Bez problemu zmiażdżyliśmy mu gardło, zanim zdołał w ogóle jakkolwiek zareagować. Znów ktoś trafił nas jednym z tych pocisków. Kiedy się wyprostowaliśmy, przed nami znalazł się kolejny człowiek, z mieczem. Zamachnął się i chciał nas nim przebić, ale bez trudu go powstrzymaliśmy. Chwyciliśmy mocno miecz, nie zważając na to, że przeciął nam skórę na ręce. Wyrwaliśmy mu go, odwróciliśmy i wbiliśmy w niego. Potem już zaczęło robić się za gorąco, staliśmy się więc niewidzialni. O wiele trudniej było im walczyć z zagrożeniem, którego nie widzieli.

Nie byli już tacy pewni swego, kilku nawet uciekło, choć większość pozostała na miejscu, mimo że nie mieli szans. Z łatwością wyrwaliśmy broń kolejnemu z nich, przebiliśmy go nią na wylot i porzuciliśmy, zanim oni zdołali ponownie w nas wymierzyć i oddać strzał. Byli nawini, myśląc, że jakkolwiek nam zaszkodzą swoim atakiem. Byli też do tego głupi, podli, kłamliwi i zasługiwali tylko na cierpienie oraz śmierć. Wokół nas robiło się coraz większe zamieszanie, toteż czasem jeden czy drugi żołnierz wpadł na nas, ale zanim zdołał w ogóle zareagować, leżał już martwy u naszych stóp.

W tej postaci dla nich byliśmy wprost niezwyciężeni. Poza tym to oni odpowiadali za nasze cierpienie i za śmierć Lily, więc teraz mogliśmy do woli cieszyć się tą niewielką zemstą. Tym swoim marnym atakiem wręcz wyświadczyli nam przysługę, bo zabijając ich, mogliśmy poczuć znowu tą frajdę z mordowania, za którą mimo wszystko tak tęskniliśmy. Jeden po drugim, padali jak muchy, zdychali w najgorszych męczarniach, tak jak tego chcieliśmy. Przebici na wylot, zmiażdżeni, wykrwawiając się, boleśnie i powoli. To była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie mogliśmy doświadczyć. Ich głupi, nieprzemyślany, skazany na niepowodzenia atak był dla nas jak urodzinowy prezent sprawiający mnóstwo zabawy. W takich chwilach mogliśmy nawet żałować, że nie możemy zabijać jak dawniej. Ale przynajmniej taką małą rzezią mogliśmy się teraz cieszyć. Zanim załatwiliśmy ostatniego z nich, wróciliśmy na powrót każde do swojej postaci.

~*~

- I na co ci to było? Na co wam to wszystkim?! Nic wam to nie dało, nadal niczego nie rozumiecie?! Nie wygracie z nami! Po co w ogóle nas atakowaliście? Trzeba było uciec, przynajmniej byście przeżyli! - zawołałem, popychając jednego z ostatnich ocalałych żołnierzy na drzewo. Miał już dość głęboką ranę na brzuchu, za którą teraz się złapał, cicho stękając. Ku mojemu jednak zaskoczeniu, uśmiechnął się, jakby był z czegoś niesamowicie zadowolony.

- Myślisz, że chodziło wam o nas? - spytał cicho. Jego pytanie zbiło mnie z tropu.

- Oczywiście, a o kogo innego? Zaatakowaliście nas. Niczego się nie nauczyliście - odparłem.

- Wręcz przeciwnie. Umiemy i rozumiemy więcej, niż wam się wydaje - powiedział.

- O czym ty pieprzysz? - zapytałem.

- Wy jesteście tutaj, byliście zajęci walką. A co z tą biedną istotką, która została sama? Nie bez powodu przecież wysłaliśmy mniejszy oddział, żeby wywabić was na zwiad i zaatakowaliśmy was. Teraz mogę wam już to powiedzieć, bo pewnie dawno ją już mają... - powiedział. Nie zdołał jednak dokończyć. Chwyciłem go mocno za ubranie i z całej siły przywaliłem nim o drzewo. Jego głowa uderzyła o korę, wydając przy tym przyjemny odgłos. Powtórzyłem to jeszcze kilka razy, aż usłyszałem równie przyjemny trzask. Puściłem jego bezwładne ciało i odwróciłem się w stronę Cane.

- Lily! Musimy wrócić do cyrku i sprawdzić co z nią! - zawołałem, ruszając czym prędzej w stronę naszego domu. Nie, nie, nie, tak nie może być! Nie mogę znowu jej stracić! Przez własną głupotę! Jak w ogóle nas odnaleźli?! Jakim cudem daliśmy się tak nabrać?! Pozwolili, żeby Cane w czasie zwiadu natknęła się na ich niewielki oddział, żeby nas wywabić i żeby Lily została sama? Ale jak mieliby przewidzieć, że właśnie my pójdziemy? Chociaż... Może liczyli, że to Lily pójdzie z którymś z nas? Albo sama? Ale... To wszystko nie może być prawdą! Lily musi być bezpieczna! Jest bezpieczna! W naszym cyrku!

~*~

- Lily! - zawołał Candy, wbiegając do cyrku. Pobiegł do jej pokoju, a ja, niewiele myśląc, za nim. Pomyślałam, że na wypadek, gdyby jej tam nie było, wtedy pobiegnę jej szukać w pozostałych pomieszczeniach. Ale właściwie nie było po co. Pokój, w którym się znaleźliśmy, wyglądał jak pobojowisko. Dwie, niewielkie, przewrócone szafki. Łóżko, która wyglądało, jakby ktoś się na nim ostro pieprzył. Albo jakby przeszedł przez nie huragan.

- Lily! - powtórzył Candy, patrząc bezradnie na to wszystko. Po chwili mój brat pobiegł do łazienki, cały czas wołając dziewczynę. Kiedy wrócił, oczywiście bez niej, miałam dla niego złe wieści. Pokazałam mu plamę na podłodze obok jednej z szafek.

- Ty wygląda jak krew - powiedziałam cicho. Candy spojrzał na mnie przerażony.

- Nienienie! Ona musi gdzieś być! - zawołał, zły i przerażony. Szukał jej dalej, a ja mu pomogłam. Miałam cichą nadzieję, że może jednak Lily gdzieś się schowała, uciekła, zostawiła jakąś wskazówkę, ale nic z tego. Przepadła jak kamień w wodę i nie został po niej ślad, nie widząc tego bałaganu.

- Co teraz? - zapytałam. Candy spojrzał na mnie ze złością.

- Zabiję ich za to! Przysięgam! Ale najpierw musimy odzyskać Lily. Musimy wrócić na to pobojowisko, może ktoś z nich jednak jeszcze żyje, a jeśli nie, to jest szansa, że zjawią się tam jacyś ich kompani i zmusimy ich, żeby powiedzieli nam, gdzie ją zabrali - powiedział. Kiwnęłam lekko głową. Tak jak zaplanował mój brat, wróciliśmy na tamto miejsce, ale nic z tego. Żaden z ludzi nie przeżył, a mimo że czekaliśmy do nocy, nikt więcej się tam nie zjawił. Widocznie porzucili swoich towarzyszy, uznali, że skoro sami nie wrócili, to nie żyją, albo byli tutaj, kiedy my wróciliśmy do cyrku. Bez względu jednak na to wszystko, fakty były takie, że zabrali nam Lily. Candy niemal natychmiast zadecydował, że musimy przeszukać cały las, gdyż może oni jeszcze gdzieś tam są. Ale w takiej sytuacji to było jak szukanie igły w stogu siana. Nie poddaliśmy się jednak łatwo, do świtu przeczesywaliśmy las, kawałek po kawałku. W końcu jednak musieliśmy pogodzić się z tym, że w ten sposób nie znajdziemy Lily.

- Co teraz? - spytałam, kiedy zatrzymaliśmy się na jednej z polan. Candy spojrzał na mnie nieco zdziwiony, jakby moja obecność go zaskoczyła.

- Wiem! - zawołał nagle. - Nie ma sensu biegać, szukać tych żołnierzy, Juana... To jest jak ganianie własnego ogona. Pójdziemy do tego ich królestwa. Królestwa Guard. Zagrozimy Adele i jej dzieciakom. Jeśli Aleksander jest z nimi, powie nam, gdzie zabrali Lily. Jeżeli go nie będzie, każemy go tam ściągnąć. Kto jak kto, ale on musi to wiedzieć. Ten pojebaniec nam pomoże, czy mu się to podoba, czy nie! Inaczej wybijemy całą rodzinę! - zawołał Candy.

- Ale przecież nie możemy ich tak po prostu zabić, myślisz, że Lily by tego chciała? Że wybaczyłaby nam zabicie dla niej tej jej "rodziny"?

- Ale oni tego nie wiedzą! A nie będą chcieli ryzykować, że spełnimy swoją groźbę - odparł mój brat, ruszając w stronę naszego cyrku.

- A co jeśli jednak nam nie uwierzą? Jeśli nie będziemy dość przekonujący? - zapytałam, ruszywszy za nim.

- Mają nas za bezwzględnych morderców. Jeśli zagrozimy im śmiercią, na pewno nam uwierzą. Na pewno. Poza tym, kiedy się tam znajdziemy, oni nas na pewno będą chcieli zaatakować. Więc będziemy mogli ich zabić w obronie własnej, a przekonaliśmy się już przecież, że w obronie własnej zabijać możemy - powiedział Candy, ani na chwilę nie zwalniając. Wręcz przeciwnie, zaczął przyspieszać.

- Candy, zaczekaj - powiedziałam, przystając. Mój zniecierpliwiony brat nawet na mnie jednak nie spojrzał.

- Chodź, nie mamy czasu do stracenia! - zawołał.

- Candy! Muszę ci coś powiedzieć! - chłopak w końcu zatrzymał się na chwilę i odwrócił do mnie.

- No co?! - spytał. A mnie właśnie wtedy naszły wątpliwości, czy aby na pewno dobrze robię. Czy w tej sytuacji powinnam o tym wszystkim mówić. Ale Candy miał prawo znać teraz całą prawdę, całą powagę sytuacji. - No dalej, tak bardzo chciałaś o czymś powiedzieć, a teraz milczysz! - zawołał.

- Bo widzisz... Lily jest w ciąży - powiedziałam. Na początku Candy nawet nie zareagował. Jakby zupełnie nie rozumiał moich słów.

- Co? - spytał, robiąc kilka niepewnych kroków w moją stronę.

- Lily jest w ciąży. Z tobą - powtórzyłam.

- Skąd to niby wiesz? - zapytał.

- Powiedziała mi.

- Powiedziała ci... Kiedy? Od jak dawna? Dlaczego mi nie powiedziała?

- Nie wiem - odparłam. To była odpowiedź właściwie na każde z tych pytań.

- Lily jest w ciąży... ze mną - powtórzył cicho. Ku mojemu zaskoczeniu, zachowywał się nad wyraz spokojnie. Jak nie on. Aż zwątpiłam, czy on w ogóle pojął, co mu powiedziałam. - Ale jak to kurwa jest możliwe?! - zawołał. Ok, wrócił mój Candy - pomyślałam.

- Pszczółka przyleciała na kwiatek, zapyliła go i teraz kwiatek spodziewa się owocu - powiedziałam. - Serio, zadajesz takie pytania?! Ty?! - dodałam.

- Nie pierdol mi tu teraz o pszczółkach i kwiatkach! Ale... Przecież to nie może być prawda!

~*~

Nie chciałem, nie mogłem w to uwierzyć. Lily w ciąży? To nie mogło być możliwe! Jednak to pasowałoby do tego wszystkiego, co miało miejsce. Lily zachowywała się jakby była chora na coś. Albo jakby była w ciąży, ale to przecież... Jest jak najbardziej możliwe - pomyślałem załamany.

- Ale to jest prawda. Lily naprawdę jest w ciąży. To jest niemal pewne - powiedziała Cane, podchodząc do mnie.

- Niemal?

- Istnieje minimalna szansa, że doskwiera jej okropne zatrucie pokarmowe, ale zatrucia pokarmowe zwykle nie są aż tak długie - odparła.

- Dlaczego powiedziała tobie, a mi nie? - spytałem.

- Właściwie to ja sama wpadłam na pomysł, że może ona jest w ciąży. Zauważyłam, jak się zachowuje. Powiedziałam jej to i razem doszłyśmy do wniosku, że to prawdopodobne. A właściwie niemal pewne. Lily chciała ci powiedzieć, ale też potrzebowała się jakoś do tego przygotować. Nie wiedziała, jak zareagujesz, ja zresztą też nie miałam pojęcia - powiedziała Cane.

-Ja... To wszystko jest teraz nieważne! Skupmy się na tym, żeby jak najszybciej odzyskać Lily! - zawołałem. Nie chciałem rozpraszać się teraz myślami na ten temat. Musiałem być maksymalnie skupiony, teraz liczyła się Lily i uwolnienie jej. Resztą zajmiemy się później - pomyślałem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top