Rozdział 5
-Jak się rozdzielimy, szybciej wszystko sprawdzimy-powiedziała Cane.
-Ale zrymowałaś-odparłem, uśmiechając się. Dziewczyna przewróciła oczami.
-Dobra, nie żartuj. Może uda nam się z nią pogadać, co nieco wytłumaczyć i okaże się nie aż tak głupia. W sumie nawet fajnie byłoby naprawdę poznać inną taką osobę jak my-powiedziała dziewczyna.
-Przecież poznaliśmy ją.
-Wiesz, o co mi chodzi! Ale właściwie...sama nie wiem, czemu nam właściwie tak bardzo na tym zależy? Przecież powiedziała nam, że mamy znikać, więc właściwie czemu by jej po prostu nie zostawić?-Cane zaczęła się na głos zastanawiać.
-Może dlatego, że jest taka jak my wcześniej? Poza tym nadal nie mogę uwierzyć w to, że istnieje ktoś jeszcze, taki jak my! Nie uważasz tego za dziwne? I fascynujące?-odparłem.
-Jeszcze jak. Ok, odpowiedziałeś chyba na wszystkie moje pytania i rozwiałeś wątpliwości. A przynajmniej na razie.
-To rozdzielamy się?-spytałem.
-Jesteśmy tutaj dwie godziny i nic. Musimy, jeśli chcemy ją w końcu znaleźć. Spotkamy się tu za jakieś...jakąś godzinę. Ok?-odparła Cane. Skinąłem głową, po czym każde z nas poszło w swoją stronę. Za pierwszym razem chcieliśmy pozostać niezauważeni, ale nie zależało nam na tym aż tak bardzo, dlatego nie korzystaliśmy z naszej niewidzialności. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Skierowałem się do największego i jednocześnie najładniejszego z budynków. Przed wejściem stało kilku strażników. Jeden z nich właśnie odkręcił butelkę z wodą, aby się napić. Nie mogłem się powstrzymać, stanąłem przed drugim z nich. Trochę magii i już cały był mokry od wody. Jak się spodziewałem, oskarżył o to swojego kolegę i zaczęli się kłócić, a pozostali nawet nie wiedzieli, o co chodzi.
Prześlizgnąłem się do środka, gdzie na szczęście nikogo nie było i nie musiałem dłużej powstrzymywać śmiechu. Kiedy już się uspokoiłem, mogłem przyjrzeć się pomieszczeniu. Ściany były czerwone, ozdobione obrazami przedstawiającymi różne osoby i sytuacje. Podłoga z kolei była biała i tak czysta, że dokładnie widziałem w niej swoje oblicze. Naprzeciwko drzwi znajdował się balkon, a schody do niego prowadziły z lewej i prawej strony. Z balkonu zaś kolejne schody prowadziły jeszcze wyżej. Musiałem przyznać, że całość wyglądała ciekawie.
Wszedłem po schodach na samą górę i skręciłem w prawy korytarz. Nie bardzo wiedziałem, gdzie powinienem iść, więc po prostu szedłem przed siebie w nadziei, że w końcu na coś się natknę. Przeszedłem przez jeden korytarz, pełen służby (niestety nie miałem przyjemności natknąć się na swoją ulubioną służącą), potem przez drugi, gdzie była znowu masa służby i przez trzeci, gdzie było niemal pusto, nie licząc znowu jakichś obrazów na ścianach. Wszedłem do jednego pomieszczeń, pełnego portretów. W końcu, znużony, przystanąłem i oparłem się o jedną ze ścian. Zacząłem się zastanawiać, dokąd teraz powinienem iść i mimochodem spojrzałem na ścianę naprzeciw. Było tam pełno portretów. Nagle jeden z nich przykuł moja uwagę. Podszedłem do niego. Widniała na nim postać jakiegoś stojącego mężczyzny, wyglądał na około 30-40 lat. Włosy miał czarne, na skroniach lekko przyprószone siwizną. Ubrany był w purpurowy płaszcz z białym futrem, a na szyi miał gruby, złoty łańcuch, wysadzany jakimiś klejnotami. Sądząc po koronie i berle, zdecydowanie był to jakiś król. Jedną ręką trzymał właśnie swoje berło, drugą zaś miał opartą o czerwony fotel, na którym siedziała postać, która o wiele bardziej mnie zainteresowała. To była ona, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Tylko dlaczego znajdowała się na tym portrecie, w dodatku razem z tym królem? Spojrzałem w dół i przeczytałem podpis pod obrazem. Król Leonald IV Wielki i jego nadworny doradca, Lily Jester, rok 1874
Chwila, chwila. Teraz mamy rok...ten...2018! Czyli to było prawie 150 lat temu. Więc wiem już przynajmniej, że tak jak my żyje wiecznie albo przynajmniej bardzo długo. I nie starzeje się-pomyślałam, przyglądając się portretowi. Zdecydowanie ten obraz nie oddał tego, jak ona naprawdę wygląda. Ma takie błyszczące oczy, a im w ogóle nie udało się tego uchwycić-pomyślałem. Rozejrzałem się jeszcze po pomieszczeniu, ale reszta portretów nie za bardzo mnie zainteresowała. W końcu zdecydowałem się wyjść z powrotem na korytarz. Ruszyłem przed siebie, niemal pozbawiony nadziei. Wtem zdało mi się, że coś słyszę. To była bardzo cicha muzyka i przystanąłem, aby się upewnić, że się nie przesłyszałem. Zbliżyłem się do jednych z drzwi i usłyszałem dobiegającą zza nich muzykę. A nawet śpiew! Zacząłem się mu przysłuchiwać. Osoba, która śpiewała, miała naprawdę piękny głos. Po kilku chwilach muzyka i śpiew ucichły, a drzwi powoli otworzyły się i z pomieszczenia wyszła Lily! No nareszcie udało mi się ją znaleźć-pomyślałem. Dziewczyna znowu zaczęła się z niepokojem rozglądać, a w pewnym momencie popatrzyła wprost na mnie. Skoro Cane i ja chcieliśmy z nią porozmawiać, to prędzej czy później będę musiał się jej z powrotem pokazać, nie? Więc po prostu stałem się znowu widzialny, a czujne i skupione spojrzenie dziewczyny zmieniło się w zaskoczone, a potem wystraszone.
-Co ty tu robisz?-zapytała, podchodząc do mnie w kilku krokach.
-Cześć. Mi też ciebie miło widzieć-odparłem z uśmiechem.
-A mi nie. Po co tu przyszedłeś? Miałeś odejść, razem z tą...GDZIE ONA JEST?!-zawołała nagle dziewczyna, rozglądając się z niepokojem.
-Kto? Moja siostra? Ona też ciebie szuka, tyle że w innej części...
-Ona też mnie szuka? A po co? Po co wy tutaj znowu przyszliście? Jeśli zrobicie komukolwiek znowu krzywdę, to tym razem nie będę się powstrzymywać!-zawołała dziewczyna.
-Ej, ej, spokojnie, tym razem nikogo nie zabiliśmy. W każdym razie nie ja. Poza tym dlaczego ty się tak o to martwisz? Co cię ci ludzie obchodzą?-spytałem.
-Co mnie obchodzą ludzie, których kocham?-zapytała dziewczyna. Na dźwięk tych słów skrzywiłem się lekko.
-Chyba czegoś nie rozumiem. Tak ci na nich zależy? Dlatego dajesz się wykorzystywać?
-W jakim sensie wykorzystywać?
-Całe dni robisz za służącą, nianię dla dzieci. W dodatku dla denerwujących, rozpieszczonych dzieci, z którymi ja już dawno dałbym sobie spokój-powiedziałem. Dziewczyna popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
-Ty...skąd to wiesz?-zapytała.
-Mam swoje sposoby, żeby się paru rzeczy dowiedzieć-odparłem.
-Byliście tu. Ty i ta twoja siostra. Byliście, dlatego cały czas czułam, że coś jest nie tak-bardziej stwierdziła niż zapytała, a ja jedynie kiwnąłem powoli głową.
-Ale po co? W jakim celu? Czego wy chcecie? Przecież jasno wam powiedziałam, że macie się wynosić i nikogo więcej tu nie krzywdzić! A jak zaraz stąd nie znikniesz, to będę zmuszona własnoręcznie cię stąd wyrzucić!-odparła dziewczyna. Najwidoczniej włączył się jej tryb "wojowniczki", ale bardziej mnie tym rozbawiła niż wystraszyła. W porównaniu ze mną nie wydała mi się groźna, bo była niemal głowę niższa ode mnie. No i ja miałem swój młot.
-Chcieliśmy cię poznać. W końcu nie zawsze spotyka się inną taką istotę jak my, prawda? Ale wyszło na to, że jesteś po prostu nudnym nadwornym błaznem, gotowym na każde zawołanie ludzi spełnić każdą ich zachciankę. Tak właśnie jest, prawda?-spytałem. Naprawdę straciłem już jakąkolwiek nadzieję, że dziewczyna jednak okaże się choć trochę inna.
-Niczego nie rozumiesz, więc się nie wtrącaj. Poza tym wątpię, żebyś mógł cokolwiek zrozumieć, w końcu jesteś mordercą bez serca-wypowiadając te słowa, Lily dźgnęła mnie mocno palcem w pierś.
-Wynoś. Się. Stąd. Natychmiast. I. Nigdy. Nie. Wracaj-powiedziała, wymawiając powoli i dokładnie każde słowo.
-Z największą rozkoszą-odparłem, po czym uśmiechnąłem się szeroko, a potem znowu stałem się niewidzialny i po prostu odszedłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top