Rozdział #29

   Nie spałem całą, jebaną noc. Zbyt się bałem o Kathleen, o moje kochane biedactwo. Wstałem z łóżka i poszedłem na korytarz. Oparłem się o ścianę i rozejrzałem po pomieszczeniu. Nie wiedziałem co mam teraz zrobić. Nie chciałem mieć z tym cholernym alfą do czynienia, lecz wiedziałem, że nie mam wyjścia. Wróciłem do pokoju i wciągnąłem na siebie jakieś ubrania, potem się szybko ogarnąłem i poszedłem do kuchni. W owym pomieszczeniu siedział Thomas. Chłopak siedział przy stole w samych bokserkach, z szopą na głowie. Zielonooki spojrzał na mnie i upił łyk, najwyraźniej kawy.

- Denerwujesz się? - zagadnął w końcu

- Jak cholera. - powiedziałem i usiadłem na przeciwko chłopaka.

- Musisz tylko wymyślić plan na tego niebieskookiego świra. - upił kolejny łyk napoju.

- Żeby to było kurwa takie łatwe.

- Nie denerwuj się, bo ci żyłka pęknie.

   Warknąłem na słowa chłopaka, a ten jedynie zaśmiał się cicho i wypił swoją kawę. Potem wstał z krzesła, odstawił kubek do zlewu i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie samego.

   Około dwie godziny później całą watahą siedzieliśmy na ganku, myśląc co ze sobą zrobić. Nie wiedzieliśmy kiedy ma dojść do starcia z alfą i to nas martwiło najbardziej. Mógł zaatakować w najmniej spodziewanym momencie, a to mogło by się bardzo źle skończyć. Wtem z lasu wybiegło kilka wilków, nie byli to jednak nasi wrogowie. Były to cztery młode wilki w okropnym stanie, wszystkie były mocno poranione, a z ich ran sączyło się mnóstwo szkarłatnej cieczy. Nagle jeden z nich przybrał ludzką postać i podszedł do mnie. Był to wysoki blondyn o zabieganych niebieskich oczach. Blondasek spojrzał na mnie jakby błagalnie po czym upadł na kolana.  

- I... Idą... Po was. - powiedział ledwo dosłyszalnym głosem.

   Kazałem swoim wilkom zająć się rannymi, a sam zostałem i czekałem na naszych przeciwników. Nagle z lasu wybiegło stado wielkich, czarnych jak noc wilków. Na moje szczęście z domu zdążyło wybiec kilku naszych. Jeden z czarnych zawył, a reszta stadka ruszyła prosto na nas. W tamtej chwili byli ze mną Matt, Miranda, Cameron, Annie i Seraphin. Leya i Thomas zajmowali się rannymi wilkami. Cała nasza szóstka przybrała wilcze postacie i rzuciła się na tamtych. Nie mieliśmy z nimi szans, to było bardziej niż pewne. Jednak żadno z nas nie dawało za wygraną. Po kilku minutach musiałem ruszyć na pomoc Annie, która została przygnieciona do ziemi przez kilka wilków. Na szczęście we dwójkę szło nam sprawniej ni jeżeli w pojedynkę. Nagle na pagórku pojawił się mój cel. Czarnowłosy facet z szatańskim uśmiechem na twarzy. Warknąłem i ruszyłem w jego kierunku, ten jedynie przekrzywił lekko głowę i wycelował broń w głowę... Kath... 

   Zatrzymałem się w połowie drogi do niego, podkuliłem ogon i cofnąłem się dwa kroki. Facetowi błysnęły oczy, schował broń za pasek i kopnął Kathleen w plecy, co poskutkowało tym iż dziewczyna przeturlała się w moim kierunku. Szybko przybrałem ludzką postać i podbiegłem do mojej mate.  Złapałem dziewczynę i przytuliłem mocno do siebie. Rudowłosa wilczyca wtuliła się we mnie, najmocniej jak tylko umiała. Wtem usłyszałem ten diabelski śmiech.

- Och... Ależ wzruszająca chwila. Wiesz co Ci powiem Alan? Miłość osłabia - mówiąc to wyciągnął zza paska gnata i wycelował w plecy Kathleen.

   To trwało raptem pięć sekund. Szybko powaliłem dziewczynę na ziemię, przykrywając ją swoim ciałem. Usłyszałem huk, a przez moje ciało przeszła ogromna fala bólu, grymas tego że odczucia wkradł się na moją twarz. Padłem na bok. Zobaczyłem, że dostałem w udo, dzięki bogu. Leen doskoczyła do mnie przerażona.     

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top